Rozdział 15

Gdy tylko zyskała chwilę na to, by się rozejrzeć, Lhynne całkowicie zatraciła zdolność logicznego myślenia, oczarowana mnogością szczegółów.

Komnata była wysoka jak katedra i składała się z dwóch pomieszczeń. Wchodziło się najpierw do rozległej sypialni łączonej z pokojem dziennym. Wystrój utrzymano w tonacji jak najbardziej pasującej do tej w korytarzu – ściany zdobiły liczne płaskorzeźby, głównie półkolumny i abstrakcyjne wiry, w kilku okazałych niszach tkwiły piękne obrazy i meble z ciemnego drewna, rzeźbione w zawiłe kwiatowe wzory. Przepyszne złoto doskonale uzupełniała elegancka czerń i subtelna zgaszona zieleń, przyjemnie, lecz nienachalnie wyostrzające kontury zdobień i ich nieprawdopodobną wręcz jakość. Posadzkę wyłożono dużymi, czarno-białymi kaflami, w paru miejscach noszącymi widoczne ślady użytkowania, lecz wciąż wystarczająco lśniącymi, by odbijać ogniki lamp. Ogromny żyrandol z kutego czarnego metalu zwieszał się na grubym łańcuchu z sufitu malowanego w walczące smoki, w którego samym centrum znajdował się świetlik w kształcie kwiatu o dużych płatkach. Dwoje raczej niepozornych drzwi po lewej stronie prowadziło zapewne do garderoby i łazienki. Łoże miało metalową ramę giętą w motyw liści i było tak wielkie, że osoba wzrostu Lhynne zupełnie swobodnie mogła spać na nim w poprzek; przykryto je lejącą się złotą narzutą, tłoczoną w subtelne prążki. Tuż obok kominka, tak wielkiego, że Khrimme zdołałaby się zmieścić w nim całości, przycupnęły dwie spore kanapy o haftowanych w kwiaty obiciach i czerwone fotele, obłożone aksamitem szytym srebrną nicią, otaczając niski, podłużny stolik o blacie z rżniętego w róże kryształu, ustawiony na eleganckim dywanie w oliwkowo-beżowe wzory. Przejścia do drugiej komnaty nie dało się nie zauważyć – tak wysokie, że nie sposób było wprawić w nie drzwi, wyglądało jak bogaty portal prowadzący do innego świata. Dziewczyna nie widziała ze swojego miejsca zgromadzonych tam mebli, lecz jak najbardziej dostrzegła dominujące przestrzeń zwieńczone ostrołukami okna – wprawdzie nie gomółkowe, bo wprawione w ołowiane ramy szybki były doskonale przejrzyste, lecz z pewnością bardzo wiekowe i niezwykle piękne. Niektóre ze szkieł mieniły się czerwoną barwą, rzucając na podłogę ogniste refleksy.

Na bogów... nigdy nie widziała tak strojnej świątyni, a co dopiero mówić o mieszkaniu! Z pewnością zamarłaby w progu z szeroko otwartymi ustami, gdyby pani Keira nie złapała jej bezceremonialnie pod ramię i nie pchnęła mało delikatnie w stronę toaletki.

Nigdy z własnej woli nie wybrałaby takich zdobień. Pewnie unikałaby również złota, które blisko spokrewnione było z żółcią, czyli kolorem, za którym raczej nie przepadała. Postawiłaby na inny styl, również bogaty, lecz o niebo skromniejszy od tego... a jednak nie poczuła się zakłopotana. Iskra niepewności, nie opuszczająca jej od samego rana, odeszła gdzieś w zapomnienie, zostawiając pełne pole do popisu narastającej w sercu radości.

To wszystko miało należeć do niej? To ona miała tonąć w tym ogromnym łożu, czytać przy kominku wielkości kuchni w jej starym domu, zanurzając się w haftowanych poduchach, tak niedbale rzuconych na kanapę? Przecież to... wspaniałe!

Lhynne nigdy nie należała do osób skromnych i niechętnych rozgłosowi. Jak najbardziej zamierzała przyjmować spotykające ją zaszczyty z szeroko otwartymi ramionami, zwłaszcza gdy miała niezbitą pewność, że się jej należą. W końcu spotykały wszystkich Mglistych, prawda? Wątpiła, by zamieszkała w gęsto zaludnionym zamku na stałe, ale dlaczego miałaby tutaj nie bywać, skoro od teraz stała się panią w tym kawałku Myllhaven? Nikt jej tego nie odbierze, podobnie jak niesamowitego miecza, którego obecność wciąż wyczuwała jakimś nienazwanym, dodatkowym zmysłem, jak pokrzepiającą bliskość dobrego przyjaciela.

Otrzeźwiała, gdy tęga kobieta niemal rzuciła ją na krzesło. Ledwie kątem oka zdążyła zwrócić uwagę na kunsztowne rzeźbienia w drewnie i szpile o złotych łebkach, zbierające oliwkowy materiał obicia, a już opadła ją cała gromada rozmawiających wcale niedyskretnie niewiast. Już z godnej najwyższego szacunku pierwszej kobiety w szeregach Mglistych Rycerzy stała się niczym więcej jak przedmiotem, obiektem zażartej dyskusji, której uczestniczki bynajmniej nie zamierzały się miarkować, zupełnie jakby sądziły, że nie jest w stanie rozróżnić padających z ich ust słów.

– Na bogów, ależ ona szczupła – mruknęła pani Keira, podwinąwszy rękaw czarnej tuniki i obejrzawszy kościsty nadgarstek. Wyraźne dzięki ćwiczeniom z mieczem mięśnie i ścięgna rysowały się pod bladą skórą, uwypuklając plątaninę błękitnawych żył, lecz nie było tam ani trochę tłuszczu. Kobiecina objęła przedramię palcami bez najmniejszego problemu. – Dziecko, czyś ty nie dojadała?

Lhynne nie odpowiedziała. Doskonale wiedziała, że przecież nie na to pani Keira czekała – pytanie należało do tych, które miały na celu jedynie zawisnąć w próżni i dać innym do myślenia, a nie zmusić adresatów do wyczerpujących wyjaśnień.

– Te włosy... – Inna kobieta przeczesała niezbyt imponującą fryzurę wilkokrwistej palcami. – Czy ona sama je ścinała? Nie mam pojęcia, co można zrobić z tą długością. No i ciemny blond... Ten kolor nie należy do najładniejszych. Grunt, że są zadbane, ale i tak... Pani Keiro, to nie będzie łatwe zadanie. Proponuję ułożyć je w loki, może to coś pomoże.

– Loki? – prychnęła inna, najmłodsza z całego towarzystwa. – Nie do tych wielgachnych oczu. Za bardzo podkreślą ten wilczy kolor.

– I dobrze – fuknęła inna. – Niech się nim szczyci. Dlaczego miałaby go ukrywać? Pięknie będzie wyglądała z brunatnym cieniem i wyraźną kreską.

– Jaką my jej dobierzemy suknię? Jest taka niziutka i taka szczupła...

– Biust całkiem spory jak na kogoś tej postury. Chyba będę musiała przeszyć tamtą sukienkę, którą przyniosła Gaya.

– O nie, suknia Gayi odpada. Nie będzie jej dobrze w fiolecie, zdecydowanie to zły pomysł.

Lhynne sama już nie wiedziała, co zrobić. Głosy atakowały ją zewsząd, a ona czuła się jak bezwolna lalka. Bodźców było tak wiele, że szybko poczuła formujący się za oczami ból. Mogła mieć tylko cichą nadzieję, że zdoła go zwalczyć, nim osiągnie taki stopień, by konieczne stało się szukanie nadwornego medyka. Gdyby tylko miała tutaj swoje rzeczy, wśród których zawsze miała schowane leki na migrenę...

Ale czy było tu źle? Nie, też nie. Nadal czuła się nierzeczywiście, jak w nagle ziszczonym śnie, jednym z tych niemożliwych do spełnienia. Która mała dziewczynka nie marzyła skrycie o tym, by zostać księżniczką? Nareszcie nadarzyła się okazja, by to ukryte w głębi niej dziecko obdarzyć spełnieniem najsłodszych marzeń. To było tak piękne, że z ledwością powstrzymywała się od uśmiechania, nawet gdy musiała wysłuchiwać nieustannych utyskiwań makijażystki, narzekającej, że utrudnia jej tym pracę.

Tylko że...

Cóż, jedynym, co pozostawało jej do roboty, podczas gdy gromada kobiet znęcała się nad jej aparycją, było rozglądanie się wokół. Lhynne miała siebie za inteligentną, oczytaną, mogącą pochwalić się znacznie rozleglejszą wiedzą niż ktokolwiek spośród znanych jej osób – nie było innej rady, skoro cały swój wolny czas poświęcała nałogowo kolekcjonowanym i pochłanianym bez umiaru książkom. Teraz jednak, gdy wpatrywała się w ten przeklęty dywan i bezskutecznie próbowała sobie przypomnieć nazwę stylu, w jakim wykonano znaczące go wzory, miała wrażenie, że najlepiej by było, gdyby zdołała zapaść się ze wstydu pod ziemię.

– Skoro nie fiolet... – Keira przyglądała się pracy swoich podwładnych z pewnej odległości, w zamyśleniu gładząc dolną wargę palcem uzbrojonym w ogniście pomarańczowy paznokieć. – Ciemna czerwień również byłaby dobra.

– Tylko że ciemna czerwień to barwa zarezerwowana dla żony następcy tronu – wskazała jedna z młodszych kobiet, oglądając się na przełożoną z jawną dezaprobatą. Sądząc po bardzo podobnych rysach twarzy, to rodzinne więzy pozwalały jej na podobną zuchwałość. – Keiro, wiesz o tym równie dobrze jak my wszystkie...

– Oczywiście, że wiem, jedynie głośno myślę – prychnęła tamta i machnęła na młodszą w taki sposób, jakby odganiała natrętną muchę. Obejmujące nadgarstki bransoletki z kolorowych paciorków zabrzęczały i zalśniły w złotym blasku energetycznej kuli, lecz kobieta na całe szczęście nie zauważyła, jak mocno zainteresowało to Khrimme. Smoczyca podniosła do tej pory złożony na łapach łeb i wbiła spojrzenie rozszerzonych oczu w błyskotkę, jak zaciekawiony zabawką kociak.

– To może chociaż purpura? – podsunęła inna, do tej pory zajmująca się makijażem. Lhynne z ulgą zaczerpnęła głęboko tchu, korzystając z tego, że drażniący sypki puder przestał na chwilę wciskać się do jej nosa i gardła.

– Purpurę z całą pewnością wybierze królowa. Chociaż... – Ta, która piłowała paznokcie, zamyśliła się głęboko. – Nie, myślę, że nie. Nie wiem, jak wy, drogie panie, ale miałabym wrażenie, że purpura całkowicie by ją przyćmiła. To nie kolor dla panienek o tak delikatnej urodzie.

Delikatnej...? Lhynne sama już nie wiedziała, co o tym sądzić, lecz nie powiedziała nic na głos, gdyż ledwie zaczerpnęła powietrza, makijażystka posłała jej mordercze spojrzenie. Nigdy nie myślała o sobie jak o delikatnej. Tak, dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że zarówno jej wzrost, jak i waga nie są jakoś... specjalnie imponujące, lecz sam typ urody... No cóż, jeśli dobrze się zastanowić, to nigdy nie myślała nawet nad tym, jaki konkretnie typ urody reprezentuje. Wiedziała, co zrobić, by wyglądać jak najlepiej, lecz niezbyt bogate życie uczuciowe nie podsunęło jej choćby wskazówki, co w związku z tym. No cóż...

– Urodę może i ma delikatną, lecz nie możemy przerobić jej na cukrową lalkę – oburzyła się pani Keira. – To wojowniczka, i to najwyższej klasy z możliwych.

– Więc może po prostu czerń?

Po tej propozycji na chwilę zapadła cisza. Kobiety wymieniły co najmniej zdumione spojrzenia, powietrze między nimi wprost zaiskrzyło.

– Na bogów, że też na to nie wpadłam! – wykrzyknęła pani Keira, uderzając się płaską dłonią w czoło tak nagle i mocno, że zarówno Lhynne, jak i Khrimme podskoczyły. Makijażystka syknęła, w ostatniej chwili cofając dłoń na tyle, by pędzelka z cieniem do powiek nie wsadzić prosto w oko podopiecznej. – Oczywiście, że czerń!

Jakież to odkrywcze!, pomyślała Lhynne z przekąsem, ledwie panując nad rodzącym się w brzuchu napadem śmiechu. Nie to, że przyszłam tutaj cała w czerni...

Trzy kobiety jak na zawołanie dopadły do zgromadzonych wokół ozdobnej sofy toreb i zaczęły czegoś w nich szukać. Wspólnymi wysiłkami wydobyły okazałą belę materiału; jedna z nich zaklęła po męsku, gdy nieopatrznie ukłuła się w palec wetkniętą weń igłą, i spojrzała z jawnym strachem w stronę przyglądającej się jej smoczycy, jakby bała się, że ta postanowi zrobić sobie z niej obiad, jeśli tylko poczuje zapach posoki. Khrimme o wiele mocniej fascynowały wplecione w jej włosy klejnoty, lecz przez jej wpółprzymknięte powieki faktycznie można było odnieść wrażenie, że wcale nie patrzy w ich kierunku, lecz niżej...

Tylko spokojnie, upomniała ją wilkokrwista. One panicznie się ciebie boją...

Przecież nie jestem straszna. Smoczyca prychnęła czarnym dymem, o mało nie przyprawiając przechodzącej obok niej pani Keiry o atak serca. Kobieta złapała się za pierś, omal nie krztusząc się przyśpieszającym nagle oddechem, ale zdołała się opanować na tyle szybko, że zasłużyła sobie na podziw Lhynne.

Owszem, jesteś...

Bzdury. Przecież one mieszkają z dwoma znacznie większymi smokami w zamku. Dlaczego miałyby...

A bo ja wiem? Po prostu widać po nich strach.

Ja nic nie...

Ech, chyba będę musiała ci to kiedyś lepiej wyjaśnić...

A pomyśleć, że do tej pory pewna była, iż wszystkie drapieżniki wyczuwają lęk instynktownie! Może smoczyca była jeszcze zbyt młoda?

Lhynne chciała się przyglądać, jak z kolejnej z toreb kobiety zaczęły wypakowywać jakieś ubrania, lecz makijażystka akurat wtedy postanowiła ponownie przystąpić do akcji – złapała ją za podbródek i stanowczym, przedmiotowym wręcz ruchem odwróciła jej twarz w swoją stronę, cmokając z niezadowoleniem. Wilkokrwista postanowiła się potulnie dostosować – ostatnim, czego było jej trzeba, była kłótnia, a dziewczę wyglądało na naprawdę skore do awantur...

Nie miała pojęcia, jakim Aspektem posłużyła się pani Keira (ani że Aspekt umożliwiający coś podobnego w ogóle istnieje!), dlatego pozwoliła sobie na okazanie zdziwienia, gdy szefowa stylistek ponownie pokazała się w jej polu widzenia z wieszakiem, na którym niosła przygotowaną kreację. Nie zdążyła się jej na dobre przyjrzeć, a już pozostałe kobiety zachęcały ją, by podniosła się z krzesła i pozwoliła się ubrać. Podczas gdy jedna z nich zabrała się za zapinanie drobnych guziczków na plecach, kolejna dorwała się do jej włosów, ponownie pomstując pod nosem na ich niemodną długość i rzekomo nudny kolor, choć sama pochwalić mogła się niemal identycznymi. W ruch poszła niebezpiecznie nagrzana w kominku lokówka, od której bliskości serce Lhynne dosłownie podjeżdżało do gardła, i nożyczki, bez pardonu obcinające niesforne, niepasujące do fryzury kosmyki. Aż jej się przykro zrobiło, gdy kilka pasemek opadło na podłogę, choć nie mogła powiedzieć, by nie ufała kobiecie, iż zna się na swojej pracy.

Mam ją postraszyć?, spytała Khrimme, z nadzieją przekrzywiając łeb na bok, lecz położyła uszy po sobie i burknęła z obrazą coś niewyraźnego, gdy wilkokrwista zaklęła z bezsilności.

Gdy kobiety nareszcie skończyły, miała ochotę zapłakać z ulgi. Niestety to był dopiero początek... Dała pchnąć się w kierunku lustra o złotej ramie, rżniętej w kwiaty o kryształowych środkach, i zaniemówiła.

Nigdy jeszcze nie miała na twarzy tak doskonałego makijażu. Piękny złoty cień na powiekach przechodził płynnie w czerń po zewnętrznej stronie, wraz z wyrazistą, wymalowaną czernidłem kreską, w niezwykły sposób unoszącą kącik w górę, tworząc efekt bardzo... cóż, koci, o ironio, skoro wylądował na skórze wilka. Zakręcone włosy fryzjerka upięła w wysoki kok, kilka pasm puszczając luźno, co odsłoniło i podkreśliło małe uszy i smukłą szyję. Choć naprawdę nie lubiła wiązać włosów, musiała przyznać, że teraz wygląda to... dobrze. Początkowo, gdy tylko wyczuła, że kobieta ma zamiar pukle upiąć, pragnęła zaprotestować, a teraz cieszyła się, że jednak tego nie zrobiła. Sukienka była długa niemal do ziemi, w całości wykonana z czarnej, miejscami przezroczystej koronki, upstrzonej kryształkami tak drobnymi, że wyglądała jak obsypana lodem lub gwiezdnym pyłem. Buty na obcasie, które podsunęła jej pani Keira, wzbudziły jednak lęk...

– Nigdy w takich nie chodziłam – powiedziała sceptycznie, kuląc się nieco pod twardym spojrzeniem kobiety.

– To nic trudnego – skwitowała tamta i głową skinęła w stronę podłogi. – No już, panienka założy. Chyba że mam pomóc?

To by było już doprawdy upokarzające... Pełna obaw naciągnęła buty na stopy, ale zachwiała się niebezpiecznie, ledwie spróbowała w nich stanąć.

– Są za duże – zauważyła krewna pani Keiry, krytycznie biorąc się pod boki. – Och, na burze, skąd my weźmiemy coś na tak wąską stopę?

– Może znajdziemy coś wśród dziecięcych... – zaczęła inna, lecz umilkła, gdy oczy Lhynne zabłysły ogniem. Dziewczyna zgrzytnęła zębami tak donośnie, że jedynie głuchy jak pień mógł tego nie usłyszeć.

– Weźmy sznurowane. – Pani Keira szybko uratowała sytuację, dobrze widząc, co się święci. Nawet jeśli do tej pory sądziła, że Lhynne niezbyt dba o kompleksy, teraz miała najlepszą sposobność, aby przekonać się, że jej wymiary to jeden z tych drażliwych tematów...

– Mam te problemy od zawsze – warknęła w razie czego, chcąc jakoś załagodzić sprawę. Dopiero co tak wypominała to Khrimme, a teraz sama biedne stylistki zwyczajnie straszyła. – Po prostu...

– Spokojnie, panienko, nic się nie stało. – Pani Keira uśmiechnęła się dobrotliwie i poufale pogłaskała ją po ramieniu. – Takie stopy to skarb na miarę prawdziwej damy, nic złego nie miałyśmy na myśli. Zna pewnie panienka tę baśń o szklanym pantofelku, księciu i biednej księżniczce?

Skinęła ponuro głową. Oczywiście, że znała... i w jednej chwili poczuła się jak jej bohaterka. Biedne dziewczę z niższych klas, przez lata marzące o tym, by coś w życiu osiągnąć, nagle odnalazło się na królewskim balu w zniewalającej kreacji i zdobyło serce samego księcia. Czyż to nie wspaniała historia? I całkiem podobna do tego, co działo się właśnie teraz. Jaka szkoda, że wątek z przystojnym księciem nie był zbyt prawdopodobny. Mężczyzna, który skradł jej serce, w niczym nie przypominał księcia, a nawet kogoś, kogo by wpuszczono na podobną uroczystość bez uprzedniego zastanowienia się przynajmniej trzykrotnie, czy aby na pewno wszystkiego swoimi manierami nie zepsuje. I nie wystraszy gości.

Sznurowane buciki pojawiły się jakby znikąd, lecz praktycznie nie zwróciła na nie uwagi. Z ulgą stwierdziła, że mają płaską podeszwę i sprawiają wrażenie całkiem wygodnych, reszta zaś była zupełnie nieistotna, skoro i tak miały być niemal niewidoczne spod długiej spódnicy. Pani Keira obrzuciła ją ostatnim oceniającym spojrzeniem, klasnęła z okrzykiem mającym zapewne wyrazić zachwyt i ognisty entuzjazm, a następnie pchnęła ją w stronę drzwi na korytarz, nawet nie pytając, czy ma na to ochotę.

A nie miała, bo właśnie zaczęła panikować.

Khrimme zerwała się z miejsca i niemal przepchnęła w progu, byle tylko wybiec na zewnątrz jako pierwsza. Tam zaś czekała już na nie delegacja w postaci dwóch zamkowych strażników.

– Prosimy panienkę za nami – powiedział jeden z nich, gdy wyprostowali się z głębokiego ukłonu, i wskazał odpowiednią stronę, a następnie wysforował się na przód, dumny i wyprostowany.

Lhynne głośno przełknęła ślinę i podążyła za nimi, ostrożnie stawiając kroki. Nogi tak jej się trzęsły, że mogła potknąć się o nie i przewrócić w każdej chwili. Miała zaraz spotkać się osobiście z samy królem i jego najbliższą rodziną! Przecież to kompletne szaleństwo, pomyślała nieprzytomnie. Na dobrą sprawę nawet nie zarejestrowała drogi i znajdujących się wokół wspaniałości, tak przerażona była. Marzyła, by przemienić się w wilka i pokonać odległość na czterech łapach, w ciele, w którym zawsze była odważniejsza, lecz dobrze wiedziała, że każdy władca mógłby poczuć się zakłopotany w chwili, w której ogromny drapieżnik podniósłby się przy nim z podłogi i powoli przemienił w kobietę w eleganckiej sukni. Ach, ależ by to wyglądało...

Gdy zatrzymali się pod wielkimi drzwiami, pilnowanymi przez kolejnych dwóch strażników, Lhynne miała już żołądek zaciśnięty w supeł. Pragnienie odwrócenia się na pięcie i ucieczki coraz skuteczniej zaćmiewało jej zdrowe zmysły, podobnie jak swędzące w lewej dłoni uczucie, że znacznie lepiej poczułaby się, gdyby trzymała w niej Mgielne Ostrze. Czy byłoby coś złego, gdyby Przywołała miecz i jeszcze raz mu się przyjrzała, ot tak, by upewnić się, że wszystko z nim w porządku, że dobrze go zapamiętała...?

Tak, byłoby coś złego. Głównie nieodpowiedni moment, w którym by to zrobiła. Żaden honorowy gość nie obnaża broni tuż przed wejściem do sali tronowej. Doskonale wiedziała, jak zostałoby to odebrane przez strażników, a jednak głosik uparcie nie chciał umilknąć. Dopiero ciche warknięcie Khrimme sprowadziło ją niejako na ziemię.

Dzięki, mruknęła w jej stronę.

Widzisz? Pouczasz mnie, a sama potrzebujesz przywołania do porządku, prychnęła smoczyca z godnością i odwróciła od niej wzrok, by jeszcze lepiej zobrazować swoje zdegustowanie.

Z nerwów mało brakło, a parsknęłaby śmiechem. Musiała zacisnąć dłonie w pięści i wbić paznokcie w miękką skórę, żeby się opamiętać, a i tak mężczyźni z pewnością zauważyli wykrzywiający jej twarz grymas.

Jeden ze strażników zapukał w drzwi i szarpnął za pozłacaną klamkę, gdy ze środka dobiegło przyzwolenie. Oba skrzydła otworzyły się szeroko, mężczyźni zgięli się w ukłonie, a zachęcona gestem Lhynne ostrożnie weszła do środka. Również się ukłoniła, choć nie miała burzowego pojęcia, czy aby na pewno robi to w dobry sposób, i wreszcie przyjrzała się zgromadzonym, nie mogąc wprost uwierzyć w to, co się dzieje.

Pierwszą osobą, którą zauważyła, była Vivienne. W sukni w kolorze pudrowego różu, o rozkloszowanej spódnicy zdobionej białymi różami, wyglądała tak obco i znajomo jednocześnie. Serce podskoczyło jej w piersi, ciało spięło się niemal do bólu. Nie wiedziała, co zrobić – przywitać się sucho? Skoczyć w jej stronę i przytulić ją mocno? Potrząsnąć, krzyknąć, by się opamiętała? Obrzucić najgorszymi wyzwiskami, dając upust całej gromadzącej się miesiącami złości? Drgnęła, gdy przyjaciółka poruszyła się jako pierwsza, i to tylko po to, by spojrzeć na stojącego u boku małżonka ze zmarszczonymi brwiami, jakby zamierzała szukać u niego podpowiedzi na...

– Vivienne! – wyrwało się Lhynne. Zaraz tego pożałowała – jej głos zabrzmiał tak żałośnie słabo, w dodatku dziewczyna z pewnością nie była tą osobą, z którą powinna przywitać się w pierwszej kolejności, ale odruch okazał się znacznie silniejszy od woli.

– To ja – odparła jej przyjaciółka ze szczerym zdziwieniem, ponownie przenosząc na nią wzrok. – A cóż myślałaś? Mieszkam tutaj.

Nie wiedziała, co sprawiło, że zdołała się opamiętać. Ta kpina w głosie? Wyraz twarzy, który sugerował jawną pogardę, czy wręcz szok w zetknięciu z podobną głupotą? Nieważne, grunt, że wściekłość na nowo rozgorzała w piersi i powoli rozlała się w ciele wraz z gorącą krwią. Khrimme zawarczała głęboko, bynajmniej nie w sposób, na który mogła jej pozwolić w towarzystwie, ale nie zwróciła na nią uwagi. Zdławiła emocje, zepchnęła gdzieś głęboko, na samo dno świadomości, i z resztkami godności odwróciła się od Viv, prostując dumnie. Miała szczerą nadzieję, że udało jej się przekazać postawą pogardę, której z jakiegoś powodu wcale nie potrafiła w sobie wzbudzić, choć próbowała. Zwróciła się do przyglądającego jej się z lekkim uśmiechem króla.

– Wasza wysokość. – Ukłoniła się jeszcze raz, tym razem już spokojniej.

Erghon był stary. Może i widziała w jego mocnej sylwetce wspomnienie dawnego potężnego wojownika, który pokonał samego Vrarghra Lemarra, lecz siwe włosy i niemal zupełnie biała broda okalały twarz pobrużdżoną zmarszczkami, w której tkwiły oczy dobre, spokojne i naznaczone ciężarem zebranej przez lata mądrości. Brzuszek lekko wylewał się nad zdobny pas purpurowego wamsu, a duże, wciąż silne dłonie znaczyła siatka napęczniałych naczyń krwionośnych i brzydkich plam wątrobowych, wciąż rzucających się w oczy pomimo ściągających spojrzenia okazałych pierścieni z kolorowymi oczkami.

– Witaj, Lhynne Lehann'rive! – Jako pierwsza odezwała się królowa Elveere. Postąpiła krok naprzód i bez śladu skrępowania ujęła dziewczynę za drobną dłoń, ściskając mocno, serdecznie. Uśmiechała się przy tym szeroko. Tak jak przewidywała pani Keira, miała na sobie piękną purpurową suknię z gniecionego materiału, a jej wąską talię obejmował koronkowy pas, pasujący do podkreślającej białą jak mleko szyję kolii z czerwonym oczkiem. Pomiędzy czarnymi włosami, trzymanymi w ryzach delikatnym diademem ze złotych gałązek, migały spiczaste uszy elfa. – To prawdziwy zaszczyt, móc cię tu gościć. I prawdziwa przyjemność usłyszeć, że nareszcie wśród Mglistych Rycerzy pojawiła się kobieta!

– Mi również bardzo miło panią poznać – wykrztusiła wilkokrwista niezbyt elokwentnie, choć, miała nadzieję, bez widocznego stresu.

Nigdy nie wiedziała, co powinna sądzić o Elveere. Owszem, dokonania królowej w trakcie minionej wojny imponowały jej równie mocno, jak fakt, że dosiadała czerwonego smoka z mieczem w ręku, w niczym nie ustępując przez lata mężowi, lecz... nie potrafiła zmazać z myśli skazy, jaką było nieustannie siedzące w jej głowie napomnienie: „przecież ona jest matką". Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak głupie to jest, jak nietolerancyjne, jak... po prostu śmieszne, że tak uważała, a jednak nie potrafiła się powstrzymać od spoglądania na tę kobietę jak na kogoś, kto zaprzepaścił karierę wojowniczki na rzecz macierzyństwa. Jakby sam fakt urodzenia i wychowania dziecka nie zasługiwał na podziw. Jakby mógł odebrać jej hartu ducha, charakteru... godności. Jakież to głupie, westchnęła w myślach. Dobrze wiesz, że tak nie jest, a i tak...

Cóż, Lhynne często nie rozumiała samej siebie, a to była jedna z tych kwestii, w których szczególnie jej to doskwierało.

– Witaj! – Erghon podał jej dłoń jako drugi, ściskając w typowo męskim przywitaniu. Nie pozostała mu dłużna – odpowiedziała mu z mocą, nie bojąc się pokazać siły. Ten mężczyzna wciąż był przede wszystkim rycerzem. – To zaszczyt, panno Lhynne. Prawdziwy zaszczyt. Ogromną przyjemność sprawia nam powitanie cię w zamku Myllhaven.

Jako następny podszedł do niej Drell, uśmiechając się ze specyficznym błyskiem w oku. Przyjęła serdeczność, lecz pozostała ostrożna – młody mężczyzna budził w niej bliżej nieokreślone uczucie każące mieć się na baczności... i być może związane z ciętym spojrzeniem, jakie Vivienne posłała jej, ledwie zetknęła się dłonią z jej mężem. Przyjaciółka nie przywitała się z nią wcale, nie odpowiadając nawet na krótkie „witaj", które rzuciła w jej stronę, mając nadzieję zakopać topór wojenny. Nic z tego. Khrimme znowu zawarczała, łuski zjeżyły jej się wzdłuż kręgosłupa...

– Jest doprawdy wspaniała! – Elveere podeszła do młodej smoczycy i bez skrępowania obeszła ją wkoło, jak ciekawy eksponat w muzeum, pragnąc sprawdzić z każdej strony, czy aby na pewno nie posiada skaz. – Och, bogowie! Wyrośnie na doskonałego smoka, to po niej widać. I te oczy... Czy porozumiewasz się z nią bez problemu? Myśli słowami, jak zwyczajny smok, czy może jednak jest pełnokrwistą Dziką?

– Myśli słowami. Ale co to... – Nie zdołała dokończyć, bo elfia piękność roześmiała się perliście i pogłaskała Khrimme po głowie. Smoczyca zmrużyła oczy i naparła na jej dłoń, domagając się więcej.

– To cudownie. Gdybyś miała do czynienia z prawdziwym Dzikim... – Nie dokończyła, jakby to, co miało nastąpić po tych słowach, powinno być oczywiste dla wszystkich. Dla Lhynne nie było, lecz znowu nie zdążyła nic wtrącić. – Ach, ale to nie jest najlepszy moment na takie rozmowy. Zapraszamy do stołu, uczta już czeka. Musimy powitać naszą bohaterkę w należyty sposób. – Zapraszającym gestem wskazała w stronę długiego stołu, kryjącego się wśród drewnianych kolumn zwieńczonych ażurowym, koronkowym wręcz daszkiem.

Lhynne dała się poprowadzić i usadzić we wskazanym miejscu po prawicy króla. Przez chwilę nie miała pojęcia, co zrobić z własnymi dłońmi – wszystkie pomysły wydały jej się nagle nieodpowiednie, a przede wszystkim oceniane przez zgromadzone znakomite osobistości. Co ja tutaj robię?, pomyślała z rozpaczą, wbijając wzrok w sześć sztućców leżących obok jej talerza. Samo naczynie o złotych brzegach i środku malowanym w ziejące ogniem smoki kosztowało z pewnością tyle, że wygodnie utrzymałaby się za nie przez parę miesięcy, jeśli nie lat. Do tego bliskość Erghona, choć okazał się najmniej onieśmielającą osobą z całego towarzystwa, wydawała jej się ciężka jak uwiązany u szyi głaz. Przez głowę przemknęło jej, że najchętniej wpełzłaby pod śnieżnobiały obrus i schowała się gdzieś tam, do końca obiadu udając, że jej nie ma.

Khrimme roześmiała się sucho. Tchórzliwa, wytknęła jej bezlitośnie, choć z miłością. Czego ty się tak boisz? Nie możesz wziąć przykładu ze mnie? Ja się niczego nie boję.

Oprócz lekarzy, przypomniała jej złośliwie. Przed oczami przemknęło jej, jak za każdym razem, gdy w szpitalu kontrolowano jej stan, smoczyca chowała się w najdalszym kącie sali i nakrywała łeb skrzydłem.

To się nie liczy. Lekarze są bardzo przerażający. Powiedzieli ci, że nie będziesz mogła mieć piskląt.

O mało nie parsknęła na głos. Znowu w ruch poszły paznokcie, by bólem odegnać zwijającą wnętrzności wesołość. Ależ brzuch ją rozbolał...

Na sygnał, którego nie zdołała dostrzec, drzwi po drugiej stronie wielkiej sali otworzyły się. Do środka wlał się potok służących w białych fartuchach, niosących na srebrnych tacach półmiski z potrawami. Wszelki lęk i nieśmiałość odeszły precz, ledwie do wrażliwego wilczego nosa dotarł zniewalający zapach potraw. Usta wypełniły jej się nieprzyzwoitą ilością śliny, gdy przyjrzała się dokładnie trzem rodzajom pieczeni w aksamitnym sosie, opiekanym ziemniakom z przyprawami, kolorowym sałatkom z warzywami wycinanymi we wzory gwiazd i księżyców. Wolała nawet nie wyobrażać sobie, jak miał wyglądać deser, skoro już teraz gotowa była rzucić się na wszystko bez opamiętania. Och tak, jedzenie było tym, co szczupła Lhynne uwielbiała nad życie... i mogła raczyć się nim w nieskończoność. Było tym, co pozwalało jej pokochać swoją przemianę materii i modlić się do bogów, by nigdy się nie zmieniła.

Poczekała, aż król jako pierwszy sięgnie po sztućce, choć wszystko aż ją łaskotało z niecierpliwości, i zaraz zabrała się do gorączkowego nakładania sobie wszystkiego po trochu. Zaklęła w myślach, gdy zamarłszy z miską, w której rozkosznie pachniało risotto z grzybami, zorientowała się, że na jej talerzu nie została już ani odrobina miejsca.

– Spokojnie, to wszystko jest dla ciebie. – Erghon roześmiał się serdecznie i puścił jej oczko. – Nikt ci tego nie zje. Posiłek dobiegnie końca, gdy wszyscy będziemy syci.

Spłonęła gorącym rumieńcem, ale... na burze, przecież to było jedzenie! Dla takich pyszności mogła się poświęcić i kompletnie zbłaźnić raz na jakiś czas. Nawet jeśli Vivienne zerkała na nią bez żadnego skrępowania i chichotała radośnie, zasłaniając usta chusteczką, lecz w taki sposób, by wszyscy dobrze widzieli, co takiego robi.

– Przepraszam – wydukała tylko i nałożyła pełną łyżkę potrawy w maleńką szczelinę pomiędzy sałatką z ryżem i suszonymi pomidorami a pieczenią w sosie koperkowym. Na to, gdzie upchnąć chrupiące placki ziemniaczane z twarożkiem i cebulką nie miała już żadnego pomysłu, a w kolejce czekał przecież jeszcze gulasz z papryką i kluseczkami...

– W twoim wieku również miałam taki apetyt – powiedziała Elveere. Odrobinka sałatki, którą nałożyła sobie na talerz, wcale na to nie wskazywała, lecz Lhynne nie powiedziała tego głośno. Uśmiech królowej był ciepły i spokojny.

– A więc mamy wśród nas kolejnego Mglistego Rycerza – odezwał się Erghon po krótkiej chwili ciszy, w trakcie której wszyscy zdołali zaspokoić pierwszy głód. – A właściwie... Mglistą. Nie wiem, jak to możliwe, że istnieje jeszcze jedno Ostrze, o którym do tej pory nie mieliśmy pojęcia. Mam nadzieję, że Kriggs von Eckhardt wytłumaczył ci wszystko dokładnie?

W głosie władcy zabrzmiała charakterystyczna nuta, która nakazała Lhynne zdwoić czujność.

– Tak – odparła, ale nie powstrzymała pytania: – A istniały jakieś obawy, że tego... nie zrobi?

– Cóż, generał von Eckhardt i szczegółowość wypowiedzi nie zawsze idą ze sobą w parze. – Władca jak gdyby nigdy nic sięgnął po kryształowy puchar i butelkę z winem. – Czasami mam wręcz wrażenie, że rozumie poprzez to określenie coś zupełnie innego niż cała reszta świata.

– O tak. – Wilkokrwista zdołała się roześmiać. I nie skrzywić, gdy mężczyzna nalał rubinowego trunku również jej. Jak wielkim nietaktem byłoby, gdyby wspomniała, że nigdy nie przepadała za wytrawnym...? – Coś o tym wiem. Gdy czasami pojawiał się w szkole szermierki, miałam wrażenie, że nie wszyscy rozumieli jego polecenia... a jego to tym bardziej denerwowało. Wściekał się, zamiast wyjaśnić coś w prostszych słowach.

– Brzmi jak on. – Erghon wychylił puchar. – Zdrowie pierwszej kobiety w szeregach Mglistych! No tak... – dodał, odkładając naczynie na stół. – Kriggs bywa... trudny w obyciu, dobrze to wiesz. My wszyscy dobrze to wiemy. Jednak ja mogę zapewnić, że to zdecydowanie odpowiedni człowiek na odpowiednim stanowisku, choć przyznaję bez bicia, że niegdyś sam miałem co do tego poważne wątpliwości. Nadanie mu tak wysokiej pozycji było decyzją w owych czasach dość... kontrowersyjną. – Skrzywił się ledwo zauważalnie.

– Na bogów, to człowiek, który nazwał swojego smoka na cześć Zarrotha Vrarghra Lemarra! – włączył się książę Drell. Pokręcił głową z jawnym oburzeniem, wichrząc artystycznie potargane włosy.

– A jednak Zarroth również pokazał, że można pokładać w nim zaufanie.

– Nigdy nie powiedziałem, że jest inaczej. – Młody mężczyzna opuścił wzrok, jak zganiony dzieciak.

Lhynne znowu z ledwością powstrzymała się od śmiechu. Gdy dodatkowo Vivienne trąciła męża łokciem pod żebro z nienawistnym wyrazem twarzy i szepnęła mu na ucho coś niedosłyszalnego, ból brzucha stał się nie do wytrzymania.

– Cóż mogę więcej powiedzieć? – Król poczuł się w obowiązku czym prędzej zmienić temat i odwrócić uwagę wszystkich od małżeńskich kłopotów młodzieży, choć on sam lekko uniósł kąciki ust. – Witaj, Lhynne. Witaj na zamku Myllhaven. Od dzisiaj to twój dom, czuj się więc w nim jak w domu. Możesz tu robić cokolwiek zechcesz, gdziekolwiek zechcesz. Zgodnie z dekretem nadającym przywileje Mglistym, ustanowionym w dniu powstania ich formacji i zatwierdzenia jej przez ówczesnego władcę Deklana Czwartego, twoje prawa tutaj są niemal równe naszym. Możesz zaglądać we wszystkie zakamarki, oczywiście oprócz tych jawnie opisanych jako zakazane, choć nie znajdziesz ich wiele. Ten zamek należy również do ciebie.

Lhynne zrobiło się ciepło na sercu, a podstępny wąż ciekawości już zaczął podszczypywać, by spytała z dziecięcym zainteresowaniem, za nic mając jakiekolwiek zasady:

– Czy to oznacza, że mogę... powiedzmy, że zwiedzać? Nawet te korytarze i komnaty, gdzie nikt się nie zapuszcza?

– Oczywiście, że tak. – Erghon nie sprawiał wrażenia, by zauważył jej ton. – A masz co zwiedzać. Przyznaję, że nawet ja nie pamiętam części z nieużywanych pomieszczeń. Sądzę, że zamek pomieściłby całe miasto, gdyby mógł, więc nie sposób używać go w całości w obecnym stanie.

– W najstarszej z naszych kronik istnieje przekaz, jakoby zamek Myllhaven miał niegdyś pełnić funkcje ochronne – odezwała się Elveere. – Miał być niezdobytą twierdzą, ostatnim bastionem ochrony, w razie gdyby miejskie mury padły. Opowieść ta jednak... – Skrzywiła się lekko, szukając odpowiedniego słowa. – A zresztą, sama możesz ją przeczytać, kopie wszystkich kronik dostępne są w głównej bibliotece dla chętnych. Żeby wzbudzić twoją ciekawość, mogę dodać jedynie, że kronikarz sformułował tę historię w taki sposób, jakby nie miał na myśli ataku standardowych wojsk w dosłownym znaczeniu tego słowa, lecz coś... mitycznego. Tajemniczego. Coś, co bał się nazwać po imieniu, posługiwał się więc aluzjami i określeniami może i oczywistymi dla sobie współczesnych, dla nas już jednak brzmiącymi jak zagadka. Może ty zdołasz ją rozwiązać, kto wie? Słyszałam, że bystra z ciebie młoda kobieta.

Lhynne nie miała pojęcia, jak powinna zareagować na ostatnią deklarację. Jeszcze mniej pojmowała, skąd królowa mogłaby dowiedzieć się, jaki ma intelekt. I kto mógł ocenić go tak pozytywnie, skoro do tej pory słyszała jedynie, jakoby była... cóż, nieukiem, ignorantką, roztrzepanym dziewuszyskiem. Do wyboru, do koloru – nauczyciele w szkołach nigdy nie przebierali w słowach, gdy zabrakło im już pomysłów na to, by zachęcić ją do nauki rzeczy, które uważała za totalnie niepotrzebne. A i wproszenie się do wojskowej szkoły szermierki nigdy nie klasyfikowało jej w oczach opinii publicznej na podium wśród najinteligentniejszych mieszkanek stolicy.

– Istnieją spekulacje, że autor kroniki mógł mieć na myśli nadejście Cienionocy. – Erghon wybił ją z zamyślenia. – Choć umyka mi, jakim sposobem zwykły zamek, nawet jeśli jest tak ogromny, mógłby ochronić kogokolwiek przed Erą Wiecznych Kataklizmów. Legenda głosi, że już raz tego dokonał, lecz... Być może ignorant ze mnie, ale nie jestem w stanie ot tak w to uwierzyć. Gdyby tak było, ostatnią Cienionoc przetrwałaby więcej niż garstka szczęśliwców.

A jednak ja mam wrażenie, że może być w tym ziarno prawdy, pomyślała, choć nie powiedziała tego na głos. Mam wrażenie, że ten zamek... żyje. W jakiś sposób.

– Zwykłe bajki – parsknęła Vivienne najbardziej irytującym ze swoich głosów, zwracając na siebie całą uwagę. – Czy naprawdę nie moglibyśmy porozmawiać o czymś istotnym, zamiast odgrzebywać brudy przeszłości?

– Na przykład o czym? – Drellowi ewidentnie kończyła się cierpliwość, a mięśnie zaciśniętej szczęki grały na gładko ogolonych policzkach.

– O tym, jak naszej pannie Lhynne się tutaj podoba. – Uśmiech dziewczyny ociekał słodyczą, lecz Lhynne zrobiło się niedobrze, gdy skierowała na nią swoje spojrzenie, prezentując idealne ząbki w czerwonej otoczce perfekcyjnie wykrojonych usteczek. – Jak jej się podobają uroki wyższych sfer? Jak się czujesz, kochana, gdy tak nagle znalazłaś się wśród wyżej postawionych?

Khrimme znowu zawarczała, w jej myślach zaszalała czerwień budzących się do życia płomieni. Lhynne zacisnęła palce na widelcu z taką mocą, że jedynie cudem go nie wygięła. Wilk w jej wnętrzu poruszył się niespokojnie, bliższy niż zazwyczaj...

– Och, wydaje się tu całkiem przyjemnie – powiedziała, siląc się na beztroskę, choć najmocniej ze wszystkiego pragnęła te słowa wycedzić przez zaciśnięte wilcze zęby. – Jest naprawdę pięknie – te wszystkie ozdoby, te przestrzenie... To nieprawdopodobna okazja dla kogoś takiego jak ja.

– Vivienne! – syknął Drell. Lhynne dałaby sobie głowę uciąć, że kopnął żonę pod stołem. – Czy ty musisz...

Ta nie sprawiała wrażenia, jakby się przejęła. Zignorowała męża, wręcz jakby nie chciała pamiętać o jego bliskości.

– Ach tak? – zaszczebiotała z przesadnym entuzjazmem. – W takim razie, moja droga, nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić cię na odbywający się dzisiaj o siedemnastej podwieczorek. Pojawią się na nim wszystkie najważniejsze damy dworu, w tym ja. Przyjdź koniecznie, zasmakujesz więcej tego życia, dowiesz się wszystkiego, czego potrzebujesz. Pozwól, bym była twoją przewodniczką po zamkowych korytarzach. – Położyła dłoń na sercu i lekko pochyliła się w stronę wilkokrwistej.

Lhynne aż się gotowała, lecz co miała zrobić?

– Z przyjemnością przyjdę – syknęła, zmuszając się do uśmiechu. Tym razem z całą pewnością wyszedł jej z tego paskudny grymas.

– Hm... – Król Erghon odchrząknął z wahaniem. – To doprawdy bardzo miłe z twojej strony, Vivienne. Jednak...

– Ależ nalegam! – Dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby planowała teścia błagać w razie odmowy.

– Dobrze. Oczywiście. Skoro tylko panna Lhynne się zgadza...

– Pewnie, że się zgadza! – Znowu uśmiechnęła się do niej, choć jej oczy pozostały lodowate. – Jakże mogłaby się nie zgodzić, prawda?

– To dla mnie zaszczyt. – Miała nadzieję, że zdołała napompować te słowa dawką jadu, która powaliłaby konia.

Co ty wyprawiasz?!, oburzyła się Khrimme. Kręciła się niespokojnie gdzieś za jej plecami, pewnie nerwowo przenosząc spojrzenie z jednej strony zaskakująco uprzejmego konfliktu na drugą. Przecież to jasne, że to jakiś podstęp! Nawet ja to wiem, a przecież sama mówiłaś, że nie rozumiem ludzi...!

Jasne, że to podstęp, żachnęła się Lhynne. Ale jaki ja mam wybór? Odmówienie jej byłoby równoznaczne z wypowiedzeniem wojny.

Idiotyzm...

Być może dla ciebie. Mogę ci tylko obiecać, że gdy królewska para zniknie z horyzontu, już taka miła nie będę.

– Wasza wysokość. – Vivienne niemal poderwała się ze swojego miejsca, w ostatniej chwili ratując obite czerwonym aksamitem krzesło przed upadkiem. Oczy zalśniły jej gorączkowo, a uśmiech postawił kolejny krok w stronę granicy, za którą już nawet kompletny ignorant określiłby go jako zbyt szeroki. – W takim razie bardzo proszę o możliwość oddalenia się. Podobne przyjęcie wymaga przygotowań, a pragnę, by panie dworu przyjęły moją przyjaciółkę jak najlepiej.

– A więc znowu jesteśmy przyjaciółkami? – burknęła Lhynne pod nosem, zdecydowanie za późno gryząc się w język.

Erghon zerknął na nią krótko, przez moment jego wyraz twarzy się zmienił – brwi ściągnęły mu się na środku czoła, w oczach pojawiło podejrzenie, być może zwietrzył, że działanie synowej może kryć w sobie jakiś podstęp – lecz pomimo dłuższej chwili, którą poświęcił na zastanowienie, nie zdołał najwyraźniej znaleźć argumentu, który pozwoliłby mu powstrzymać dziewczynę. Westchnął ciężko, wskazał jej uprzejmym gestem zamknięte drzwi.

– Dobrze, Vivienne. Przygotuj wszystko jak należy. I pamiętaj, proszę, że panienka Lhynne znajduje się teraz pod moją osobistą protekcją i nie chciałbym, by z okazji tego spotkania wynikły jakieś nieprzyjemne... hm, sytuacje – dodał w ostatniej chwili, gdy żona następcy tronu już naciskała smukłą dłonią klamkę.

– Nie zawiodę cię, wasza wysokość. – Blondynka ukłoniła się kurtuazyjnie, ponownie sięgając do serca.

I wyszła. Lhynne z obawą przełknęła ślinę, poczuła zalegającą w żołądku gulę... niestety jej uciążliwy organizm nawet pod wpływem takich myśli nie zdołał powściągnąć wilczego apetytu. Sama nie wiedziała, czy nie powinna pokazać po sobie niepokoju w jakiś bardziej klarowny sposób, może żeby król nabrał jeszcze poważniejszych obaw i w ostatniej chwili wpadł na pomysł, który uratuje ją od konieczności udania się na to smutne spotkanie, ale skrzywiła się wreszcie i poświęciła uwagę sałatce z pomidorami. Co mogła zrobić? Było już zdecydowanie za późno na jakąkolwiek reakcję. Nawet nie mogła wypominać sobie braku asertywności, bo dobrze wiedziała, że w takiej sytuacji odmówić byłej przyjaciółce zwyczajnie nie mogła.

Khrimme prychnęła, ale nie odezwała się więcej. Być może wreszcie zaakceptowała, że nie zdoła swojej durnej pani przemówić do rozsądku.

– Musisz wybaczyć Vivienne. – Królowa odezwała się jako pierwsza, chcąc czym prędzej przerwać ciszę zapadłą po trzaśnięciu ciężkich drzwi. – Moja synowa bywa dość porywcza, a gdy wpadnie na jakiś pomysł, ciężko wybić go jej z głowy.

– Porywcza? – Drell z ledwością opanował atak śmiechu. – Matko, naprawdę, nie mydlmy pannie Lhynne oczu tymi słodkimi zwrotami, sama z pewnością szybko zauważy, w czym rzecz. Widzisz, moja żona od jakiegoś czasu zachowuje się jak, nie przymierzając, szalona. – Zwrócił się w stronę wilkokrwistej, na jego twarzy zamajaczyło... zmęczenie? Z jego oczu zniknął cały charakterystyczny figlarny błysk. – Zachowuje się bardzo dziwnie i źle sypia. Być może w tym właśnie leży przyczyna? Chodzi przez sen, wygaduje niestworzone historie. Medycy nie potrafią jej pomóc, choć robią wszystko, co leży w ich mocy. To odbija się na nas wszystkich. Wiem, jak to brzmi, ale muszę cię na to przygotować, skoro stałaś się mieszkanką zamku. Pewnie nieraz będziesz mieć z moją ukochaną do czynienia, więc... – Wzruszył bezradnie ramionami.

– Drell... – Elveere syknęła znacząco, lecz książę nie przejął się nią szczególnie.

– Powiedziałem prawdę – odparł tylko i ponownie skupił się na swoim talerzu.

– Tak, w słowach mojego syna niestety nie ma nawet krzty kłamstwa – westchnął Erghon. Zmęczonym gestem potarł pobrużdżone czoło. – Vivienne bywa... trudna.

– Coś o tym wiem. – Lhynne bezradnie przesunęła po talerzu kilka ostatnich kęsów pieczeni z dzika. – Przyjaźniłyśmy się latami, lecz... Cóż, skomplikowana historia. W dodatku z zakończeniem, o którym nawet nie warto napomykać.

– Och, nie wspominała, że się znałyście. – Władca z zainteresowaniem nachylił się w jej stronę. – Skarżyła ci się może na... podejrzane sny? Czy cokolwiek, co mogłoby nam pomóc?

– Nie przypominam sobie. Przykro mi, wasza wysokość. Albo to świeża sprawa, albo miała przede mną więcej sekretów, niż przypuszczałam przez te wszystkie lata. Mogę powiedzieć jedynie, że zawsze miała dość ciężki charakter.

– O, to z pewnością – prychnęła Elveere. – Temperamentu to jej nie brakuje. Jak zwykle kocham kobiety z charakterem, tak w tym jednym przypadku... – Urwała, poniewczasie zdając sobie sprawę ze zbyt poufałych słów. – Nieważne. Wybaczcie.

Co też ona tu nawyrabiała?, zastanowiła się Lhynne. Kusiło ją, by pociągnąć elfkę za język, choć dobrze wiedziała, że to byłoby bardziej niż niewskazane. A szkoda, bo ten temat wydał się fascynujący. Owszem, Vivienne miała gorsze dni, podczas których służący pracujący w rezydencji jej rodziców woleli nie pokazywać się jej na oczy, by uniknąć kąśliwych słów czy wręcz rzuconego w emocjach przedmiotu, lecz nigdy nie wykazywała oznak żadnej choroby umysłowej.

Myślisz, że to ma jakieś znaczenie?, zainteresowała się Khrimme. Może będziesz mogła to wykorzystać przeciwko niej...?

To już byłby chwyt poniżej pasa. I co ci się stało, że jesteś na nią aż tak zawzięta?

Nie lubię jej. Źle pachnie. Trochę jak... Smoczyca zawahała się, szukając odpowiedniego słowa. Ciężko mi to określić. Nigdy nie czułam nic podobnego.

Wilkokrwistej w głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka... lecz sama nie wiedziała, jakie wnioski powinna z tego wyciągnąć. Tak czy siak, sprawa wymagała wyjaśnienia, ale z całą pewnością moment nie był na to odpowiedni.

Ponownie otworzyły się drzwi prowadzące do korytarzy dla służby. Odziani na biało pracownicy pozbierali zwinnie tace po posiłku, za chwilę wniesiono deser. Lhynne o mało nie zapiała z zachwytu, dostrzegłszy pokaźnych rozmiarów tort czekoladowy (jeszcze ciepły, sądząc po unoszącej się z niego parze i cudownym, rozkosznie miękkim zapachu). Tarta z owocami leśnymi również wyglądała cudownie, podobnie jak rozlany do miseczek z rżniętego kryształu pudding. Choć sądziła, że jest już pełna, w jej żołądku nagle znalazło się jeszcze całkiem sporo miejsca. Aż jęknęła z zachwytu, gdy zauważyła, jak z ukrojonego kawałka tortu zaczęła wypływać płynna masa kakaowa.

Podczas deseru panowało milczenie. Choć niewiele brakowało mu do krępującej ciszy, dziewczyna zbyt mocno skupiała się na walorach podsuwanych pod nos pyszności, by szczególnie się tym przejmować. Tak, za ten tort zdecydowanie gotowa byłaby zachowywać się jak kompletna idiotka o wiele częściej, niż wcześniej sądziła. Cóż, wręcz cały czas, jeśli można tak to określić... Takie frykasy warte są każdej ceny.

Gdy wszyscy już byli syci, ponownie zjawiła się służba i sprzątnęła ze stołu. Lhynne wpatrzyła się w blat, odsłonięty po tym, jak wysoka kobieta o włosach spiętych w kok zwinnym ruchem złożyła obrus. Ciemne drewno rżnięto w skomplikowane motywy kolczastych pnączy, przetykanych płomieniami i okazałymi kiściami winogron, ułożonymi z drobnych kamieni szlachetnych. Gdyby tylko znała się na tym odrobinę lepiej, mogłaby z większą pewnością ocenić, czy faktycznie są to brylanty, teraz zaś potrafiła skupić się jedynie na przeżywaniu własnego szoku na ich widok i usilnym staraniu się, by jak najskuteczniej ukryć go przed widownią.

Aż podskoczyła, gdy rozległo się pukanie do drzwi prowadzących na główny korytarz.

– Wygląda na to, że przybyli nasi goście specjalni. – Erghon uśmiechnął się w jej stronę i podniósł się powoli ze swojego miejsca. Nie zdołał w porę skryć grymasu, przecinającego jego twarz w odpowiedzi na głośne strzyknięcie w kręgosłupie, lecz na całe szczęście nie dostrzegł troski malującej się na twarzy wilkokrwistej. – Wejść! – rzucił tubalnym głosem.

Lhynne również odruchowo poderwała się z miejsca, o mało nie przewracając ciężkiego krzesła. Wrota się otworzyły, a do środka wstąpiła szóstka odzianych w jednolitą czerń mężczyzn. Choć uśmiechali się i wyglądali na podekscytowanych i zaciekawionych, absolutnie nie niechętnych, nie mogła nie spiąć się na widok ich sylwetek. Z całą pewnością wszyscy byli wojownikami – mocne ramiona i rysujące się pod kaftanami mięśnie nie pozostawiały co do tego najmniejszych wątpliwości. Ruchy mieli płynne, pełne gracji polującego drapieżnika, a oczy czujne, choć... serdeczne. Te ciepłe uczucia, z którymi nie potrafili się kryć, zastanowiły ją najmocniej i wzbudziły jeszcze większy kontrast z licznymi bliznami znaczącymi silne dłonie i niekiedy również twarze. Wiedziała, że pod ubraniami ich ciała kryją jeszcze więcej skaz.

– Witajcie! – Erghon niecierpliwym gestem nakazał im podnieść się z ukłonów. – Lhynne, poznaj, proszę, swoich nowych najlepszych przyjaciół, jeśli mogę to tak określić.

Jeszcze zanim przebrzmiały te słowa, wilkokrwista dobrze wiedziała, że ma do czynienia z Mglistymi Rycerzami. Kilku brakowało, nie było wśród nich również Kriggsa, lecz i tak mało brakowało, a skamieniałaby z ustami szeroko otwartymi ze zdziwienia. Przeszedł ją dreszcz ekscytacji i fascynacji – właśnie miała przed sobą dokładnie tych mężczyzn, których całe swoje życie podziwiała z daleka, karmiąc się idiotycznymi marzeniami, że kiedyś mogłaby być taka jak oni! Mało tego, przecież ona była taka jak oni, o czym przypomniała sobie, gdy zaświerzbiły ją palce lewej dłoni. Khrimme zamruczała gdzieś obok, lecz nie była w stanie się na nią obejrzeć, wpatrując się w podchodzących wojowników z coraz silniejszym strachem...

No tak. Bo gdy spotykasz kogoś, kogo podziwiasz na równi z bogami, zawsze gotowa jesteś wziąć nogi za pas i dalej sobie jedynie obserwować z bezpiecznej odległości, prychnęła w myślach. Odepchnęła wilcze emocje, które nakazywały jej schylić głowę i odsłonić gardło w wyrazie uległości, zmusiła się do zachowania jako takiego spokoju, choć ręce tak jej drżały, że sama nie wiedziała, co powinna z nimi zrobić. Dlaczego ta przeklęta suknia nie ma kieszeni?!

– Witaj! – Jeden z mężczyzn wystąpił przed pozostałych i bez śladu skrępowania sięgnął po jej bezwładną, rozedrganą dłoń. Zmiażdżył ją w niedźwiedzim uścisku, potrząsnął tak, że aż zabolało ją ramię. – Wybacz, że nie zdołaliśmy zjawić się wszyscy, ale może to i lepiej, sądząc po twoim kolorze.

Warknęła odruchowo i ze złością potrząsnęła głową.

– Ja zawsze mam taki kolor – wydukała niepewnie, nie wymyśliwszy nic lepszego. Zignorowała śmiech, którym para królewska wybuchnęła jednocześnie, jakby się zmówili przeciwko niej.

– Ach, no tak. – Mężczyzna wreszcie puścił jej nieszczęsną rękę i wziął się pod boki. Odsunął się lekko, zmierzył ją krytycznym wzrokiem od góry do dołu. Również nie była mu dłużna – oceniła szerokie ramiona, rysujące się pod kaftanem bicepsy, czarne włosy z pierwszymi nitkami siwizny i gładko ogolone, pobrużdżone zmarszczkami policzki. Było coś nieznośnie atrakcyjnego w jego surowości, jakiś rodzaj siły i pewności siebie, przyciągające z pewnością kobiety jak świetlna kula ćmy. – Mogłem się spodziewać, że jak już jedna z was postanowi do nas dołączyć, będzie z niej takie chuchro. Najmniejsze zawsze są najbardziej waleczne. – Puścił jej oko i roześmiał się z własnego dowcipu.

Był tak inny od wiecznie ponurego, gburowatego wręcz Kriggsa, że nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć. Przywykła do słownych utarczek ze złośliwymi, z dobroduszną uprzejmością spotykała się tak rzadko...

– W każdym razie, jesteśmy zaszczyceni. I zachwyceni, że wreszcie wśród nas pojawił się pierwiastek kobiecości – ciągnął przyjemnym dla ucha głosem. Obejrzał się przez ramię na pozostałych i dodał srogo: – A w każdym razie mam nadzieję, że jesteśmy. I że jak któryś ma wątpliwości, to zaraz się nimi udławi. Za przeproszeniem. – Gdy znowu się do niej odwrócił, uśmiechał się jak przed chwilą. – Widzisz, bywa nudno, gdy masz samych facetów u boku, nie? Rozumiesz, o co mi chodzi. Z facetami to pogadać można tylko o jednym – walka, krew, piwsko, papierochy... Zawsze raz na jakiś czas lepiej zwrócić się do kogoś ładnego i mądrego. – Klepnął ją w ramię tak nagle i mocno, że niewiele brakło, by się przewróciła. – No, ale o tobie to już słyszeliśmy parę plotek. Szczerze liczę na to, że powiew świeżości, który wprowadzisz, będzie nadzwyczaj orzeźwiający. Nie dość, żeś kobietą, to jeszcze nigdy nie było wśród nas wilkokrwistych.

– Nasze plemiona nie są zbyt... otwarte – mruknęła, z ledwością powstrzymując się od dodania czegoś więcej. Była dumna z siebie, że zdołała w tak delikatny sposób określić problem – jej pobratymcy w rzeczywistości byli tak zapatrzeni w siebie, że za wszelką cenę starali się udawać, iż jakikolwiek inny świat prócz ich własnego nie istnieje, dopóki nie zaczynali się o niego potykać.

– O, to, to. – Mężczyzna wytknął ją palcem. – Ale gdzież moje maniery! Jestem Darren. – Znowu obrał sobie za cel zmiażdżenie jej paliczków. A następnie zabrał się do przedstawiania całej reszty.

Lhynne czuła się zagubiona i oczarowana jednocześnie. Do tej pory pewna była, że wszyscy Mgliści są tacy jak Kriggs – ponurzy, zmęczeni życiem, nieżyczliwi i zamknięci w sobie. A tu... Powiedzieć, że przeżyła szok, byłoby sporym niedopowiedzeniem. Od Darrena biło tyle dziecięcej radości i fascynacji, że wprost nie dało się go nie polubić, w dodatku usta mu się nie zamykały. Nie zważając na bliskość przyglądającej się mu rodziny królewskiej, opisywał towarzyszy, nie dając im dojść do słowa nawet na chwilę i wtrącając nieraz niewybredne anegdoty. Sama nie wiedziała, kiedy ostatecznie udało jej się przegnać precz zakłopotanie i zaczęła się śmiać wraz z nimi, lecz nastąpiło to o wiele szybciej, niż przypuszczała, że jest w ogóle możliwe. Nawet Khrimme odważyła się podejść bliżej i niedyskretnie obwąchać każdego z wojowników, parskając dymem i jeżąc się lekko z uszami płasko przytkniętymi do łba.

Oprócz Darrena najbardziej w oczy rzucał się Ghater. Niewysoki, rudy jak pochodnia, nieco przy kości, z gęstą brodą i włosami, którym z pewnością przydałoby się strzyżenie (lub przynajmniej dobry grzebień), uśmiechał się tak szeroko, że mogłaby przysiąc, że zdołałaby dostrzec jego ósemki, gdyby tylko chciała. Na przedramieniu miał kolorowy tatuaż w kształcie ziejącego ogniem smoka. Kolejny był Ader – wysoki, posępny i roztaczający wokół siebie aurę autorytetu, łysy jak zapałka i obdarzony sumiastymi, białymi jak śnieg wąsiskami. Z całej kompanii to on zdobył Mgielne Ostrze w najbardziej dojrzałym wieku. Elvin i Fehter wyglądali niemal jak bracia bliźniacy – z krótkimi brązowymi brodami i włosami związanymi w identyczne węzły na karku, najchętniej przerzucali się z Darrenem dowcipami i zapewnieniami, jak cieszy ich obecność kobiety w od tysięcy lat jedynie męskim gronie. Ostatni, siwowłosy, choć stosunkowo młody Thot właściwie jedynie przyglądał się wszystkiemu z odległości, nie tyle niechętny, co prawdopodobnie bardzo zmęczony, co można było poznać po nieumiejętnie zamaskowanych pudrem cieniach pod oczami. Jako jedyny wysławiał się jak prawdziwy arystokrata, a ręce wciąż trzymał tak, jakby przywykł do bogatych koronkowych mankietów i potrzebującego nieustannej ekspozycji sygnetu z okazałym oczkiem. Z całą pewnością najchętniej złożyłby je na główce dżentelmeńskiej laseczki, Lhynne potrafiła go sobie z nią wyobrazić bez żadnego trudu.

Nawet nie spostrzegła się, gdy na rozmowach upłynęła cała godzina. Gdy towarzystwo zaczęło się powoli rozchodzić, poczuła wręcz rozczarowanie, którego podłoże pojmowała z najwyższym trudem. Czyżby ona, samotna wilczyca, której odległość, jaką utrzymywała od innych, jedynie służyła, znalazła wreszcie ludzi, wśród których czuła się zwyczajnie dobrze? Lhynne zdecydowanie doświadczyła już w życiu paru przyjaźni. Znała wiele osób, przy których czuła się wręcz doskonale, ale nigdy jeszcze nie miała wrażenia, że spędzony z kimś czas upłynął zbyt szybko. Zwykle już godzina rozmowy męczyła ją do tego stopnia, że odczuwała senność i złość, a tutaj... Nigdy nie lubiła przebywania wśród ludzi. Męczył ją hałas, do szału doprowadzała konieczność wymyślania kolejnych tematów do rozmów, gdy zapadała krótka cisza. W większym tłumie odczuwała silną dezorientację, a prowadzenie sensownego dialogu z więcej niż dwoma osobami naraz było dla niej niemożliwe, ponieważ zwyczajnie brakowało jej umiejętności, by oprócz śledzenia rozmowy, jeszcze móc wtrącić do niej coś od siebie. Trzymała się na odległość... ale właściwie czy było jej z tym źle? Odkąd wygnano ją z plemienia, odkąd ładne dwa lata spędziła tułając się od miasta do miasta w wilczej skórze, żyjąc bardziej jak zwierzę niż człowiek, samotność przestała jej doskwierać. Nauczyła się nią rozkoszować, nauczyła się czerpać radość z ciszy, braku natrętnych spojrzeń, z pilnowania się, by nie zrobić lub nie powiedzieć czegoś głupiego. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby wpuścić do swojego życia kogoś ot tak – kogoś, przy kim musiałaby się krępować, że nieumyty kubek po herbacie zbyt długo stoi na blacie stołu, zamiast wylądować w zlewie, że porzucone skarpetki powinny trafić do kosza na brudną bieliznę, a nie zalegać przy łóżku do rana, że zamiast czytać, kiedy jej się spodoba, powinna zabawiać rozmową i dzielić się uwagą. Swoboda tak mocno weszła jej w krew, że na dobrą sprawę kłóciła się nawet z uczuciem, które żywiła wobec Kriggsa – uczuciem, dla którego gotowa byłaby zrobić wszystko... a jednak jakoś nie przychodziło jej do głowy, jak by to miało właściwie wyglądać, nawet jeśli byłoby możliwe. Zaś teraz? Mogłaby przesiedzieć z tymi mężczyznami wiele godzin i nawet nie zwrócić uwagi na upływ czasu, tak doskonale się wśród nich czuła. Słyszała już o tym, że Mgliści – nieśmiertelni rycerze, kroczący przez świat właściwie jedynie u boku swoich braci – byli ze sobą naprawdę mocno związani, lecz nie spodziewała się, że zaakceptują ją tak szybko, tak naturalnie. Nie dali jej nawet przez chwilę odczuć, że kiedykolwiek do nich nie należała, zachowywali się tak, jakby znali ją od zawsze. Przedziwne uczucie.

Być może tak właśnie powinna wyglądać prawdziwa wilcza wataha? Jak zgodna, kochająca, akceptująca wszystko rodzina? Gdyby tak było naprawdę, jej życie wyglądałoby teraz zupełnie inaczej.

Gdy wróciła pod drzwi swojej komnaty, odprowadzona przez usłużnego strażnika, dłuższą chwilę nie mogła się zmusić do przestąpienia progu. Ileż by dała, by zamiast szykującej się pogawędki z Vivienne i damami dworu móc spędzić ten wieczór wśród tych głośnych, rubasznych i szalenie sympatycznych mężczyzn. Na przykład w tawernie, przy misce świeżego kapuśniaku, talerzu okraszonych skwareczkami prażuchów i kuflu piwa z pianką. Nie miała wątpliwości, że bawiłaby się z nimi w podobnym otoczeniu doskonale. Mogłaby żartować, mogłaby być złośliwa, głośna, nieokrzesana – mogłaby być po prostu sobą. Jak to możliwe, że wciąż uznawała wyższość kobiet nad mężczyznami, skoro to w towarzystwie tych drugich czuła się znacznie lepiej? Na samą myśl nieszczęsnej herbatki dla arystokratek czuła przedziwny ciężar na żołądku.

No cóż, przecież nie mogę zostać w pokoju i udawać, że dopadła mnie niestrawność, pomyślała ze złością.

Dlaczego nie?, Khrimme niewinnie przechyliła łeb.

Nie zrozumiesz.

Oj, no powiedz!

Już miała zacząć tłumaczyć smoczycy zależności panujące między ludźmi u władzy, gdy drzwi komnaty otworzyły się gwałtownie, o mało nie rozbijając jej nosa.

– Jesteś. To świetnie. – Pani Keira klasnęła energicznie. – Już się bałam, że zupełnie zapomniałaś o tym podwieczorku. Chodź prędko, panienko, mamy bardzo mało czasu!

– Mało czasu... na co? – spytała z obawą, znowu dając się kobiecie praktycznie wciągnąć do środka. O mało nie wywróciła się o próg i aż się wzdrygnęła, gdy drzwi zatrzasnęły się za nią z łomotem. Khrimme potruchtała błyskawicznie w kąt, świetnie wyczuwając, że coś się święci.

– Na przygotowania! – Szefowa królewskich stylistek fuknęła jak wściekła kotka i spojrzała na nią z politowaniem. – A co sobie panienka myślała? Panienka trzyma. – Wcisnęła w jej dłonie metalowy przedmiot. – To się panience przyda. I siada, szybciutko!

Lhynne niepewnie obejrzała wielki klucz. Oczko uformowano w motyw kwiatu, w obramowaniach okazałych płatków tkwiły szklane oczka.

– To do mojej komnaty? – domyśliła się.

– Oczywiście, że tak! – Kobieta wzięła się pod boki. – No już, już! Mamy mało czasu.

– Ale... nie mogę iść tak? – wydukała, siłą posadzona na krzesełku. Wcześniej spędziła na nim tak wiele czasu, że wyściełane siedzisko nadal zachowało jej kształt...

– Jak? – Pani Keira wytrzeszczyła na nią oczy w szoku i ze szczerym oburzeniem. – Tak?! – Objęła ją zamaszystym gestem. – Wykluczone!

– Dlaczego? – Zachciało jej się wyć z rozpaczy, gdy dostrzegła, że makijażystka zbliża się do niej z różaną wodą do zmywania kosmetyków i zestawem do nałożenia kolejnych. – Przecież tak się wcześniej panie starały, a...

Jeśli myślała, że granie słodkiej i głupiutkiej w czymkolwiek pomoże, to się grubo myliła.

– Nie mogę dopuścić, byś poszła na spotkanie z pannami ubrana tak samo, jak podczas obiadu – oznajmiła stanowczo pani Keira. – Po moim trupie! A teraz proszę, odwracaj się do lustra. Bez przedłużania, panienko, bez przedłużania.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top