Rozdział 14 cz. 1
Rzeczywistość Lhynne już dawno temu rozprysła się na milion kawałków. I nie byłoby to może szczególnym problemem, gdyby nie to, że obraz, jaki wyszedł po piekielnie trudnym sklejeniu wszystkich elementów, okazał się różnić od swego pierwowzoru. Niebezpiecznie wręcz różnić...
Na wszystkich bogów, dlaczego powiedziała o tym Kriggsowi? Czy naprawdę aż tak bardzo nie miała instynktu samozachowawczego? A może winne wszystkiemu było samopoczucie, bo rzeczywiście czuła się wtedy jak przeżuta i wypluta przez ogromnego smoka... co, biorąc pod uwagę podejrzany sen, nie musiało wcale tak bardzo rozmijać się z prawdą.
Świat Lhynne nie był czarno-biały. Dobrze rozumiała, że nie ma czegoś takiego jak bezwzględne zło, nieposiadające żadnej konkretnej przyczyny, bezmyślne okrucieństwo. Takie przypadki zdarzały się jedynie raz na jakiś czas, lecz nawet one, jeśli im się bliżej przyjrzeć, z pewnością posiadałyby parę skaz. Podobnie jak nie ma ludzi całkowicie dobrych...
Cóż, nie ma absolutnego zła. Natomiast istnieje coś, co jest złamanym dobrem. Niewinnością ukróconą w brutalny sposób... efektem zawiedzionego o jeden raz za dużo zaufania. Jest skrzywienie wynikające z tego szarego nieszczęścia. I są osoby szczególnie na te czynniki podatne.
Niegdyś uważała, że to nie jest ona. Uparcie odrzucała tę cząstkę własnego życia, wręcz zapominała o tym, co robiła, gdy pozwalała jej sobą zawładnąć. Oddzielała Wilczycę od Lhynne grubym, nieprzekraczalnym murem, i choć spajająca go zaprawa była na tyle luźna, że mogła co jakiś czas podejrzeć, co działo się po drugiej stronie – ot kontrolnie sprawdzić, co wyczynia ta druga, by mieć choćby minimalne pojęcie, jak wygląda sytuacja – nigdy nie pozwalała sobie na nic więcej. Wilczyca była kimś innym, obcym. Była nią... ale jednak nie do końca. Wilczyca z całą pewnością nie posiadała ludzkiej formy, w pewnym sensie cały jej umysł przypominał o wiele bardziej wilczy niż człowieczy. Wilczyca odcinała się od swojego człowieczeństwa, identycznie jak Lhynne odcinała się od Wilczycy, woląc udawać, że nic, czego dopuszczała się tamta, wcale nie miało miejsca...
Choć przecież wiedziała. To nie było rozdwojenie jaźni w ścisłym tego słowa znaczeniu. Jakże mogłoby być, skoro ta siedząca na samym dnie jej zepsutego serca mroczna cząstka wręcz przyklaskiwała działaniom tej drugiej? Po prostu tak było łatwiej odpędzić dławiące wyrzuty sumienia, odciąć się od nich, zatrzasnąć im drzwi przed nosem, jak uciążliwemu sąsiadowi kolejny raz mającemu pretensje o nic. Trzasnąć z rozmachem i zapomnieć... próbować dalej żyć po swojemu.
Wilczyca to rozumiała. Nie miała jej niczego za złe, choć nieraz wyczuwała z jej strony drobną iskrę politowania.
To było trudne, pewnie dlatego tak wiele czasu minęło, nim zdecydowała się zmierzyć z własnymi demonami. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że jeszcze długo traktowałaby je jak uciążliwy kurz, zamiatany pod dywan zapomnienia i udeptywany z mściwą satysfakcją dla lepszego efektu, gdyby właśnie nie ta żałosna chwila słabości przy Mglistym. Tego irracjonalnego strachu, że w jakiś sposób bogowie się dowiedzą... Cóż, nigdy nie była szczególnie religijna, lecz w tym jednym momencie paniczny strach o to, że ci wreszcie ją dostrzegą i ukarzą, nie zgadzając się, by ktoś taki otrzymał największy możliwy dar w postaci Mgielnego Ostrza, złapał ją w kleszcze czystej, zwierzęcej niemal paniki. Paniki zasnuwającej wzrok przyprawiającą o mdłości żółcią, zmuszającej mięśnie – nawet te pocięte i pozszywane z trudem przez medyków – do bolesnego napięcia, pobudzającej wilczą cząstkę do gotowania się na ucieczkę. Tylko dokąd mogłaby uciec, gdyby faktycznie postanowili zareagować? Nie było miejsca, w którym mogłaby ukryć się przed wszechmogącymi. Dlatego właśnie ten burzowy impuls zmusił ją do otwarcia ust i wyznania wszystkiego jak na przedśmiertnej spowiedzi.
Dopiero teraz zmagała się z kolejną dawką wyrzutów sumienia, nie potrafiąc uwierzyć, jak mogła do tego stopnia stracić nad sobą kontrolę.
Była rozbita. I naprawiona... lecz przecież nie da się dobrze walczyć niegdyś złamanym mieczem. Owszem, można go przekuć na nowo, ale nigdy już nie będzie taki sam. Nigdy nie będzie leżał w dłoni w identyczny sposób, nigdy nie zdołasz zaufać jego klindze do tego stopnia, jak robiłeś to kiedyś, już zawsze będziesz mieć przed oczami to, jak pęka. Podczas walki nie zdołasz opędzić się od gorączkowego zamartwiania się, czy wytrzyma tym razem.
Lhynne już raz straciła zaufanie do mężczyzn. Widziała wiele ich okrucieństwa – wśród wilkokrwistych kobiety nie miały szczególnie wielkiego znaczenia, większości samców służąc jedynie jako ozdoby domostw i gwarancja zachowania ciągłości rodu. Jej plemię nie było wyjątkiem. Choć ojciec traktował ją i matkę z należytym szacunkiem, choć dla niego były istotami wobec świata równie ważnymi i wartościowymi, jak on sam, nie można było tego samego powiedzieć o sąsiadach zamieszkujących osadę. Od samego początku patrzyli na jej rodzinę jak na swego rodzaju anomalię, coś w swojej groteskowości tak niesamowitego, że aż śmiesznego, lecz dopóki autorytet jej ojca – silnego wilczego wojownika – roztaczał się nad nią jak ochronny parasol, nikt nie mógł zrobić jej otwarcie krzywdy. Jednak gdy złamała odwieczny zakaz i pozwoliła, by wilcza natura ją opanowała... odkąd otworzyła drogę Wilczycy i zmieniła się pod wpływem rozkosznie srebrzystych księżyców w pełni, przestała być nietykalna.
Zbuntowała się. Przyniosła hańbę rodzinie. A więc niezależnie od woli potężnego ojca, została banitką.
Widziała cierpienie innych kobiet. Widziała wyraz ich oczu, gdy raz w miesiącu serca wyrywały im się do grającego w duszy wilczego wycia – widziała ich rozpacz, niezrozumienie... rezygnację. Wilkokrwiste kobiety nie wierzyły w poprawę swojego losu, poddawały się woli mężczyzn, bo sądziły, że tak właśnie należy robić. Pokornie wykonywały powierzone im zadania, schylały głowy, witając przywódców, wychowywały szczenięta, dbały o płonące w centrum osady ognisko i jedynie we własnym gronie posiadały odwagę do wyrażania zdania, choć i tam ubierały je w oględne słowa i niedomówienia, zrozumiałe jedynie dla najbliższych przyjaciół. Zmagały się nieustannie z dzikością własnych partnerów, nie mając prawa jej zaradzić. Nie mając prawa zadecydować o sobie samych, wybrać ścieżki, którą pragnęły podążać...
Lhynne nigdy nie była taka. Ale nigdy też nie przypuszczała, że to może mieć aż takie konsekwencje. I że pogarda, z jaką się spotka, gdy uwolni wilczą duszę, będzie aż tak dojmująca i zasieje w jej sercu takie spustoszenie.
Jakiekolwiek plemię by nie było, stanowiło z nią jedność. Tak jak wilki nie potrafią żyć bez swojej rodziny, tak wilkokrwiści nie umieją na dłuższą metę funkcjonować bez pobratymców. Wypędzenie z plemienia, przyszycie łatki zdrajcy i odszczepieńca to najgorsza kara, znacznie dotkliwsza nawet od śmierci.
Samotne wilki zawsze mają spaczone umysły.
Pamiętała ich tak dobrze, jakby to zdarzyło się wczoraj. Stojąc przy kamiennym parapecie w niewielkiej sali szpitalnej i bezmyślnie wyglądając przez okno na lśniące czerwoną dachówką kamienice, skąpane w promieniach powoli wznoszącego się po niebie słońca, mogła ze wszystkimi szczegółami przytoczyć tamte dni. Zaciskała dłonie w pięści aż do bólu, za nic mając łamiące się paznokcie i występujące na skórze wybroczyny. Na bogów, dłonie i tak miała zniszczone od miecza – drobne i filigranowe, ale pokryte szorstkimi odciskami, jak to więc mogło jej zaszkodzić...?
Uszy kaleczyło głośne wilcze wycie. Wrogie warkoty dobywały się zewsząd, oceniające spojrzenia bez słów krzyczały: „jesteś nikim! Nigdy nie będziesz częścią stada!". „Niewłaściwa" – mówiły bezcielesne głosy, szepty syczały, wtórując im: „uszkodzona!". Ból zmaltretowanego ciała stawał się nie do wytrzymania, myśli zaczynały się ze sobą plątać, coraz częściej odchodząc gdzieś w niebyt, do spraw tak błahych, że zakrawało o absurd roztrząsanie ich właśnie teraz. Trwała w wilczym ciele, w jakiś sposób to właśnie w tym upatrując gwarancji bezpieczeństwa – bo przecież wciąż istniało jeszcze coś, co mogli jej uczynić...
Tym, co w Lhynne budziło największy wstręt i jednocześnie najsilniejszą wściekłość, było odebranie kobiecie godności. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby na coś takiego pozwolić. Prędzej by zginęła! Trwała więc w wilczej skórze, szczerzyła wściekle lśniące szkarłatem zębiska, kłapała z groźbą szczękami, ilekroć ktoś zbliżył się na więcej niż metr, uszy płasko tuliła do czaszki, niemal więc ginęły w zjeżonej czarnej sierści.
Nie myślała już racjonalnie. Na bogów, przecież oni ją znali! Wychowała się wśród nich! Podkradała warzywa z ogrodu starego Ghermego i uciekała przed jego przekleństwami, skacząc ponad niskim płotem, lecz jakoś tak bez przekonania, za każdym razem dobrze czując, że w jego zachowaniu więcej jest poczucia obowiązku i zasadności niż faktycznej złości. Zmuszała jednookiego Funkiego, by pokazywał jej podstawowe zamachy mieczem. Ghalar i Thorrin objaśniali jej zasady polowania na drobniejszą zwierzynę i nigdy nie żałowali mrożących krew w żyłach opowieści przy wieczornym ognisku. Krotte nosił ją na rękach, gdy była małym dzieckiem, i podrzucał wysoko, aż krzyczała z radości i ekscytacji, machając nóżkami i rękami, ku zgrozie obserwujących to z pewnej odległości rodziców. Ufała mu, że nigdy jej nie upuści.
A ci młodzieńcy? Uczyła się czytać i pisać razem z nimi, wspólnie wykręcali numery młodszym szczeniętom i statecznym dorosłym, nie raz i nie dwa traktującym ich kijami i bardziej przykrym słowem. Pomagali jej spamiętać daty, gdy podczas nauki historii okazało się, że cyfry nawet w takiej postaci są dla niej niemożliwe do pojęcia, wymyślając wierszyki, przez które śmiała się do rozpuku i nie potrafiła uspokoić przez długi czas.
Nie myślała jasno, tak... Pewnie gdyby znajdowała się w pełni władz umysłowych, pamiętałaby o tym wszystkim. Zrozumiałaby, że do tego kroku nie posunie się żaden z nich, a nawet jeśli – reszta zaprotestuje gorąco. Być może gdyby potrafiła wtedy zdrowo kalkulować, jak teraz, w tym upatrywałaby szansy na ratunek – gdyby członkowie plemienia zwrócili się przeciwko sobie, zapanowałby chaos, który mogłaby wykorzystać na ucieczkę, a potem wrócić, gdy emocje opadną... niestety wtedy to jej dzika cząstka miała całkowitą władzę nad słabnącym ciałem. Wilczyca chciała się bronić, choćby za cenę własnego życia, w twarzach i zwierzęcych sylwetkach nie dostrzegając niczego znajomego. Wszystkich miała za wrogów, bo wszyscy wystąpili przeciwko niej. Święcie przekonana, że w takim razie zdolni są do czegokolwiek.
Tak dobrze to pamiętała... choć już minęło przecież wiele lat.
Pamiętała, jak ktoś się na nią rzucił. Walczyła wtedy dzielnie, przez zalewającą ślepia krew nie dostrzegając na dobrą sprawę z kim miała do czynienia. Rozumiała jedynie tyle, że wilk jest o wiele większy i silniejszy od niej... lecz wcale nie tak zwinny, jak powinien, by spróbować ją złapać. Pamiętała, jak wywinęła mu się instynktownie, zanurkowała pod nim i sprawnym ruchem wczepiła w gardziel. Pamiętała, jak zaczęła szarpać, rzucając łbem na boki całą siłą mięśni, jak uderzała łapami, celując wyżej, prosto w jego ślepia, jak skamlała z żałości i kipiącej wściekłości jednocześnie, słysząc jego rozpaczliwy, bolesny skowyt. Pamiętała, jak złapał ją łapami, objął niczym kochanek i przyciągnął bliżej – prawdopodobnie zupełnie odruchowo, bo to było jedyne, co mógł w tej chwili uczynić, czekając na ratunek braci – a ona spanikowała, gdy znalazł się tak blisko, i rozluźniła chwyt. Krew trysnęła wtedy na wszystkie strony, przesiąknęła powietrze metalicznym zapachem, od którego poczuła trudne do pohamowania mdłości, ale nawet jeśli chciałaby zwymiotować, nikt nie zamierzał zapewnić jej na to czasu – kolejne ciała pojawiły się jakby znikąd. Przygniotły ją do ziemi, zaczęły rwać i drapać skórę...
Kobiety protestowały. Tak, to był właśnie ten historyczny moment, gdy uległe samice postanowiły się zbuntować i uratować siostrę. Wciąż w głowie siedział jej krzyk jednej z nich, wcale nie jej matki, gdy w swojej żałosnej ludzkiej postaci rzuciła się w najgorszą kotłowaninę. Złapała jednego z wilków za gęstą sierść na potężnym karku i szarpnęła, jakby miała nadzieję, że zdoła zdjąć ogromnego samca z ofiary, wtedy jednak z tłumu mężczyzn, którzy jedynie przyglądali się jatce, wystąpił jej mąż. Wilki szarpiące Lhynne zamarły, czas na krótką chwilę zatrzymał się w miejscu...
– Nie będziesz wkraczać między mężczyzn! – ryknął i z rozmachu uderzył ją w twarz. – Nie masz prawa, durna kobieto! – Patrzył na nią z nienawiścią w na wpół wilczych oczach, jak korzyła się u jego stóp, trzymając za płonący bólem policzek. W takich chwilach nawet kobiety zachowywały się jak wilki – na kolanach podpełzła do jego stóp, zaczęła prosić go o wybaczenie, ocierać się o potężne ciało, szukając z nim kontaktu, jej głos najbardziej ze wszystkiego przypominał skomlenie...
Lecz w nim nie obudziło to litości. Odrzucił ją od siebie kopnięciem, mógł powrócić do oglądania widowiska. Gdy przeniósł wzrok na dyszącą na ziemi Lhynne, w jego twarzy pojawiło się coś takiego...
– Żadna z was nie ma prawa mienić się wilkiem! – powiedział głośno i dobitnie, tak by słyszeli go wszyscy zebrani. Wycelował drżący palec w wilczycę. – Zanieczyściłaś dobre imię wszystkich wilkokrwistych, dziewko!
Tak właśnie traktowało się u nich kobiety. Jak rzeczy. Jak nic nieznaczące śmieci. Miały całkiem dobrze w życiu... pod warunkiem, że nie wychylały się przed szereg. Bo gdy miały odwagę, by pokazać drzemiącą w nich siłę, dumne grono mężczyzn za cel upatrywało sprowadzenie ich do pionu. Czy może raczej do poprzedniej uległej pozycji. Mężczyźni mieli się za władców świata, a młode kobiety nie miały zupełnie nic do powiedzenia.
Jeśli nie urodziłaś się mężczyzną, w oczach świata byłaś nikim... Lhynne przekonała się o tym wiele razy, a rzeczywistość, jaką napotykała, wręcz wykrzykiwała jej te słowa na każdym kroku. Nie tylko wtedy, gdy wreszcie, obolała i pokaleczona ostrymi wilczymi zębami, musiała w popłochu uciec do ciemnego lasu za osadą i skryć się wśród drzew. Ulice wiosek i miast w całym Ragharranie przypominały jej o tym z pełnym wymiarem brutalności.
Zawsze potrafiła obserwować. To właśnie było tym, co niejednokrotnie uratowało jej życie w tych pierwszych miesiącach od wypędzenia, gdy dopiero zaczynała się przekonywać do tego, że równie dobrze zamieszkać może wśród zwyczajnych ludzi, zamiast wiecznie kryć się w kojącej zieleni lasu. Podchodziła nieraz pod same okna rozległych domostw w górskiej miejscowości nieopodal osady, z której podchodziła, i ciekawie podglądała toczące się w nich życie. Chłonęła je jak najlepszą powieść, z zapartym tchem śledziła wypadki... ale nieraz nie potrafiła uwierzyć własnym oczom. Czuła się, jakby oglądała jakieś groteskowe w swym okrucieństwie przedstawienie teatralne.
Nic nie wyglądało tak, jak powinno, co szybko sprowadziło młodą, pełną ideałów dziewczynę na pozycję wiecznie sceptycznej pesymistki, z ogromną dozą nieufności podchodzącej do jakichkolwiek przejawów dobra.
Mężczyźni zawsze mieli się za panów. Przyznawali sobie niepodzielne prawo do podnoszenia ręki na swoje żony. Sami udzielali sobie pozwolenia na kontrolowanie ich życia. Wymagali wierności, podczas gdy wielokrotnie łamali własne przysięgi, nieraz szukając przygód w publicznych domach, przypominających piekło dla młodych, nieposiadających wyboru niewiast, których jedynym przewinieniem okazywała się nieprzeciętna uroda. Właśnie obserwując coś takiego, ostatecznie przebudziła Wilczycę...
A potem wszystko potoczyło się jak z płatka. Wystarczyło, że obserwowała... a Wilczyca zapamiętywała. I robiła potem swoje.
Zagryzła z całych sił zęby, zacisnęła powieki. Przez chwilę miała wrażenie, że upadnie, tak zakręciło jej się w głowie. Wierna Khrimme rozbudziła się z drzemki i dopadła do niej jednym susem, potężnym skrzydłem zawadzając o szpitalne łóżko tak, że aż przesunęło się po podłodze z przejmującym zgrzytem. Wtuliła się kolczastym łbem, dźgnęła zdecydowanie już na to za dużym nosem, zmuszając swoją panią, by objęła ją ramieniem. Ogromnymi rogami omal nie wplątała się w jej włosy, dmuchnięciem gorącego powietrza niebezpiecznie podwiała zgrzebną koszulę nocną. Lhynne nawet na to nie zwróciła uwagi.
Na bogów... dlaczego mu o tym powiedziała?
Kriggs mógł z nią teraz zrobić wszystko. Jako generał nie stanowił może władzy sądowniczej, lecz miał wystarczająco szerokie kompetencje, by szepnąć komu trzeba parę słów i pchnąć sprawę dalej. Nie chciało jej się wierzyć w amnestię obejmującą Mglistych – to brzmiało zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe. Jak jedna z tych baśni, w które zasłuchiwała się w dzieciństwie, zawsze kończących się słowami „i żyli długo i szczęśliwie". Nawet jako dziecko ani przez chwilę nie wierzyła, że mogłyby być prawdziwe.
Tylko że właściwie... dlaczego on miałby kłamać?
Nie powinien puścić jej czegoś takiego płazem. Lhynne niejako przyznała mu się do morderstwa... czy raczej wielu morderstw, dokonanych na przestrzeni kilku nieskończenie długich lat. Coś takiego karało się śmiercią, zwłaszcza że znaczna większość jej ofiar była ludźmi naprawdę wysoko postawionymi, odpowiednio wpływowymi, by ich rodziny miały mieć odwagę domagać się zadośćuczynienia. Gdyby ktokolwiek jeszcze się dowiedział...
A jednak była tutaj już tydzień. Odwiedzający ją uzdrowiciele nie sprawiali wrażenia, jakby cokolwiek złego miało się stać – pompowali w jej ciało takie ilości energii i leczniczej magii, że już po dwóch dniach była w stanie o własnych siłach pójść do łazienki i wziąć upragniony prysznic. Rana na brzuchu zasklepiła się błyskawicznie, pozostawiając po sobie ledwie widoczną bliznę, która również niebawem powinna odejść w zapomnienie. Wspominali wprawdzie, że wciąż nie da się stwierdzić, czy aby na pewno wszystkie narządy wewnętrzne działać będą tak, jak powinny, lecz żaden nie zdradzał się z czarnymi myślami, jeśli jakieś posiadał. Organizm, dodatkowo wzmocniony Związaniem z Mgielnym Ostrzem, dochodził do siebie w niewiarygodnym tempie. Z pewnością nikt nie poświęcałby jej takich ilości czasu i magii, gdyby za parę dni miała zawisnąć, prawda?
Ta niepewność, co ją czekało, była chyba najgorsza ze wszystkiego.
Aż podskoczyła, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi sali. Odruchowo rozejrzała się wokół w poszukiwaniu jakiejś broni, choć już za moment wydało jej się to cokolwiek idiotyczne. Kto odważyłby się jej zagrozić, gdy przy sobie miała młodego smoka? Khrimme była już tej wielkości, że z ledwością mieściła się w ciasnym przejściu, dostosowanym jedynie do ludzi – zabicie ewentualnego natręta byłoby dla niej dziecinną igraszką.
Dopiero po następnej sekundzie przypomniała sobie o Mgielnym Ostrzu. Na burze, jakie to było skomplikowane... A pomyśleć, że w tym czasie zdążyła zupełnie odruchowo ułożyć dłoń w pozycji Przywołania, choć nadal nie wiedziała, czy aby na pewno robi wszystko dobrze. Ciekawe, że nawet pamiętając o tej wspaniałej broni, tęskniła za swoim zupełnie zwyczajnym stalowym mieczem.
Dopiero gdy pukanie rozległo się ponownie, zdała sobie sprawę, że to musiało być naprawdę coś nowego. Uzdrowiciele zawsze wchodzili bez zaproszenia, z góry zakładając, że tutaj nie mogła zajmować się niczym niewskazanym, czego mogłaby się wstydzić. Całe szczęście, że wciąż szanowali jej prywatność, gdy wybierała się do łazienki...
– Proszę! – zawołała z ogromnym opóźnieniem. Kimkolwiek był gość, z pewnością zdążył się już mocno zniecierpliwić.
Przez myśl przemknęło jej, czy by nie wskoczyć szybko do łóżka i nie udać, że przez cały ten czas spała. Na to było już jednak za późno – klamka drgnęła, drzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem zamalowanych białą farbą zawiasów, niezabezpieczonych pewnie dokładnie, gdy odświeżano całe pomieszczenie. Z pogrążonego w lekkim półmroku korytarza wszedł dość wysoki, szczupły mężczyzna o dumnym spojrzeniu i ostrych rysach twarzy. Duże usta kryły się pod sumiastym wąsem, nieprzyjemnie kontrastującym z pociągłą, niemal szczurzą twarzą, a jasne oczy w czystym odcieniu błękitu szybko namierzyły Lhynne w okolicach okna. Odziany w fioletową liberię z rzeźbionymi, malowanymi na złoto guzikami, człowiek skłonił jej się zamaszyście, jedną z osłoniętych białą rękawiczką dłoni chowając za plecami, i wyprostował szybko z pełnym uniżoności uśmiechem.
– Witam szanowną panią – odezwał się, uśmiechając uprzejmie. Wzrok uciekł mu w stronę szpitalnej koszuli, lecz szybko zdołał się opanować, udając, że nie zwrócił na nią większej uwagi.
– No witam – mruknęła Lhynne niepewnie, profilaktycznie cofając się o jeden krok. Plecami natrafiła na parapet i zaklęła w myślach. Khrimme poderwała łeb i zawarczała głęboko, szczerząc wilcze zębiska, spomiędzy których na nijaką posadzkę wyskoczyło parę różnokolorowych iskier.
Mężczyzna nieco się zawahał, zezując w stronę smoka. Widać jednak nie miał z tymi zwierzętami do czynienia pierwszy raz w życiu, bo zdołał przełknąć obawę i dokończyć pewnym siebie głosem:
– Kareta na panią czeka.
Lhynne dłuższą chwilę przyglądała mu się jak niespełna rozumu. Nie była w stanie nie zauważyć, że miał na sobie stanowczo za wąskie granatowe spodnie i wysokie czarne buty z pozłacanymi klamrami. Z pewnością nie mógł być byle kim...
Na bogów, przecież tacy eleganccy panowie nie proszą na rozprawy sądowe, pomyślała ze złością. Potrząsnęła głową, mając nadzieję, że w ten sposób zmusi niepokorne myśli do ustawienia w karnym, uporządkowanym szeregu.
– Przepraszam – wydukała, gdy już przypomniała sobie przy okazji, jak używało się głosu – ale jaka znowu kareta?
Mężczyzna odchrząknął, niemal teatralnym gestem wyjął z kieszeni liberii sporą kopertę i podsunął jej z szacunkiem, trzymając w wystudiowanym geście. Znowu pokłonił się w pas, nie śmiąc nawiązać kontaktu wzrokowego, gdy zbliżyła się o krok.
To wyglądało już bardzo podejrzanie. Wzięła kopertę i niepewnie obróciła ją w palcach, natrafiając na czerwoną pieczęć z charakterystycznym herbem przedstawiającym owiniętą smoczym ciałem zamkową wieżę. Dłuższą chwilę wahała się nad przełamaniem jej – zalegające w żłobieniach wosku wiązki złota czyniły ze stempla prawdziwe dzieło sztuki. Wręcz nie wyobrażała sobie, że mogłaby je ot tak zniszczyć... Dopiero chrząknięcie zaskakującego gościa przywołało ją do porządku. Nieumiejętnie rozpakowała list i wczytała się w wypisaną odręcznie treść. Ktokolwiek ją sporządził, miał naprawdę elegancki styl pisma – ozdobny, lecz wciąż czytelny. Sama kartka, tłoczona subtelnymi roślinnymi motywami na krawędziach, również wyglądała jak coś, co kosztowało przynajmniej tyle, ile wynosiła miesięczna kwota, wpłacana na jej konto przez troszczących się rodziców. A rodzice do skąpych bynajmniej nie należeli.
Zmartwiała, zorientowawszy się, że to, co trzyma w dłoniach, jest niczym innym, jak zaproszeniem do samego zamku królewskiego i na audiencję u panującej pary. Twórca listu w pięknych słowach zapewniał adresatkę, jakie to wygody miały na nią czekać, dzięki czemu przed oczami Lhynne odmalował się obraz naprawdę piękny... lecz zupełnie nieprawdopodobny.
– To chyba jakieś nieporozumienie – wydukała, chowając list z powrotem do koperty. Spróbowała oddać ją gościowi, lecz ten cofnął się i uniósł ręce w obronnym geście.
– Ależ nie, jestem więcej niż pewien, iż trafiłem pod właściwy adres. – Tym razem jego uśmiech był już nie tylko wystudiowaną maską uprzejmości, a prawdziwym objawem dobrotliwego rozbawienia. Pomimo niezachęcającej aparycji, miał w sobie coś, co kazało Lhynne z miejsca go polubić. Może te iskierki z trudem skrywanego poczucia humoru, migające w oczach, ilekroć napotkał na jej głupią minę? Cóż, potrafiła docenić ludzi o wesołym usposobieniu, nawet jeśli czasem śmiali się z niej samej. A pewnie była wystarczająco zabawna, żeby nawet najbardziej poważny człowiek burzowego świata przynajmniej lekko skrzywił wargi na jej widok...
– Niemożliwe – zaparła się, starając pogodzić z tym, że nie ma komu oddać przesyłki. Wreszcie, z braku lepszego pomysłu, odłożyła ją na parapet z aż przesadną delikatnością. – Kto chciałby zapraszać na zamek właśnie mnie? – Roześmiała się nieco na siłę. – Znaczy wiem, jestem dość charakterystyczną postacią, nie będę tu panu mydlić oczu fałszywą skromnością, ale... to już chyba lekka przesada.
– Nic z tych rzeczy. – Czy on naprawdę puścił jej oko? – To właśnie o panienkę chodzi, panno Lehann'rive. Jego wysokość król Erghon pragnie poznać nową Mglistą. To jest doprawdy jak najbardziej odpowiednia okazja do zaproszenia. Jego wysokość planuje pogratulować panience osobiście. Wszystkich Mglistych Rycerzy od lat wita się z najwyższymi honorami, zwłaszcza że nowi w waszych szeregach to rzadkość. – Ostatnie z pewnością dodał od siebie, zmieniając nieco ton wypowiedzi. Po chwili dorzucił jeszcze: – Poczekam na panienkę w korytarzu. Proszę ubrać się i przygotować w swoim tempie, nikomu się nie śpieszy.
I odszedł, zamykając za sobą drzwi z delikatnością, o jaką nigdy nie podejrzewałaby mężczyzny.
Na bogów, jaka była nietolerancyjna...
Dłuższą chwilę stała tak i patrzyła przed siebie z głupim wyrazem twarzy. Khrimme trwała obok zupełnie nieruchomo, śledząc ją czerwonymi ślepiami o nieco rozszerzonych zaciekawieniem źrenicach, i nie narzucając się czekała, aż wilkokrwista podejmie następny krok. Końcówka ogona drgała jej niespokojnie, zdradzając niecierpliwość, lecz oprócz tego nie dawała po sobie poznać rozsadzającej ją energii. Lhynne była pod wrażeniem, bo myśli wręcz kipiały jej natychmiastową chęcią przeżycia nowej przygody, czymkolwiek by ta nie była...
Może i ciężko było to sobie przyswoić, ale przecież wciąż miała do czynienia z dzieckiem. Ważącym tyle, co bojowy jednorożec w pełnym rynsztunku, ale jednak dzieckiem, w dodatku takim, które nie bawiło się już od kilku dni, nie zamierzając odejść od jej łóżka na dalej niż parę metrów.
Westchnęła ciężko i spróbowała wziąć się w garść. Zmęczonym wzrokiem powiodła po pustym, białym pomieszczeniu, szukając jakiejś podpowiedzi, nim zdecydowała się wreszcie podejść do niewielkiej torby podróżnej, stojącej obok nijakiej szafki na rzeczy osobiste. Uklękła z wyuczoną ostrożnością na podłodze, rozpięła kilka guzików pakunku i szybko przejrzała rzeczy przyniesione przez Kriggsa, chcąc się zorientować, czym w ogóle dysponowała.
Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, by wyrazić szok, w jaki wprawił ją widok całkiem zgrabnej kolekcji niezbędnych utensyliów. Zastanowienie, jakim cudem chciało mu się tego wszystkiego szukać, na chwilę wyparło nawet lekki niepokój spowodowany myślą, że obcy facet ewidentnie grzebał w szufladzie z jej bielizną. Krzywiąc się bardziej z szoku niż zniesmaczenia, obejrzała pod światło majtki i biustonosz, a następnie parsknęła takim śmiechem, że mogła być pewna, iż musiało ją słyszeć pół szpitala.
Co za burzowy facet... Wyobrażenie sobie, jak musiał się czuć, otwierając jej szafę, było wprost wyborną metodą na poprawę humoru.
Co się dzieje?, spytała Khrimme, przechylając łeb jak pies. W jej oczach czaiło się pytanie podszyte pewną dozą politowania. Co cię tak bawi?
Jak myślisz, był bardziej przerażony i zawstydzony, czy zafascynowany? Lhynne dłuższą chwilę miętosiła materiał w dłoniach, zanim zdecydowała się przebrać.
A po co ci to wiedzieć? Smoczyca była wręcz rozkosznie niewinna.
No właśnie... Po co? Jakakolwiek reakcja mężczyzny nie była, sprawiała jej niemal chorą satysfakcję. I może mogła popchnąć go do jakiegoś działania...?
Tak zawsze śmiała się z zakochanych kobiet, a sama nie była lepsza niż one. Ale czy to źle? Kriggs musiał mieć ją za podlotka, starszy o ładnych kilkanaście lat, ale z pewnością nie mógł nie zauważyć eleganckich koronek i podkreślających kobiecość strojów. Z jakiegoś powodu nie czuła się zawstydzona faktem, że mógł w tym wszystkim przebierać, a raczej... usatysfakcjonowana? A, niech sobie facet obejrzy raz w życiu coś ładnego, uznała wreszcie, nie powstrzymując dłużej wypływającego na usta uśmiechu.
Ucieszyła się, natrafiwszy również na zestaw do makijażu. Nigdy nie wychodziła z domu bez powiek podkreślonych czernidłem, więc fakt, że generał i o tym pomyślał, okazał się bardzo miły. Zwłaszcza że przecież większość na jego miejscu zupełnie by sprawę zignorowała, mając gdzieś, że w ogóle mogłaby czegokolwiek potrzebować...
Może jednak ją lubił? Kto wie...?
Przebrała się w proste czarne spodnie i długą tunikę z kapturem, w których zwykle wybierała się na treningi. Był to strój wygodny, zupełnie niewymagający i kompletnie przy okazji nijaki, ale nie mogła wybrzydzać – w i tak wypchanej po brzegi torbie nie znalazła niczego więcej. Nie mogła wymagać, by samotny mężczyzna do tego wszystkiego znał się na modzie, prawda? To właśnie w takim wydaniu widział ją najczęściej, bo rozwiązanie było najlepsze, jeśli należało się szybko przebrać przed zajęciami z szermierki. Po prostu wziął to, co do czego był pewien. Niezbyt nadawało się na audiencję w zamku, ale cóż poradzić...
Jeśli dobrze się zastanowić, żadne z jej ubrań nie było na taką okazję odpowiednie. Choć uwielbiała dobrze wyglądać, z pewnością nie posiadała nigdy odpowiednich funduszy, by stroić się tak jak Vivienne. Miała sporo lepszych kreacji, lecz stroje budzące szacunek wśród mieszczaństwa na dworze królewskim musiały uchodzić za nieco lepiej utrzymane łachmany.
Uczesała ścięte do ramion włosy i szybko jeszcze raz przejrzała się w małym lusterku. Prócz tego, że jej skórę wciąż znaczyła chorobliwa bladość, rzucająca się w oczy nawet mimo zwykle i tak jasnej karnacji, wyglądała zupełnie zwyczajnie. Nic nie wskazywało na to, że jeszcze kilka dni temu miała umrzeć, wykrwawiwszy się po ciosie Mgielnym Ostrzem...
Na źródła burz. Czy aby właśnie nie stała się drugą w historii osobą, która przeżyła atak taką bronią? Jedyna wilkokrwista przemieniająca się w wilka, jedyna wilkokrwista ze smokiem, jedyna wilkokrwista z Mgielnym Ostrzem... Tego było za dużo, nawet jak na łaknienie uwagi, jakie prześladowało ją od dawna, odkąd tylko wylądowała wśród ludzi sama jak palec.
Wrzuciła lusterko do torby, zamknęła ją i zarzuciła sobie na ramię. Bez ubrań wydała się nagle znacznie mniejsza i poręczniejsza, lecz i tak w pewnym momencie w myślach błysnął jej pomysł, by wręczyć bagaż Khrimme. Zrezygnowała, gdy smoczyca posłała jej ociekające dezaprobatą spojrzenie i odwróciła się przodem do drzwi, nie ubierając oburzenia w zrozumiałe słowa. Westchnęła tylko ciężko i jako pierwsza wysunęła się na korytarz. Pożegnała się z zespołem uzdrowicieli, przyjmując zdecydowanie zbyt dużą dawkę życzeń rychłego powrotu do zdrowia, i skierowała się w stronę czekającego na nią przy schodach mężczyzny, gdy ktoś złapał ją za nadgarstek.
– Niech pani poczeka – powiedział najstarszy z zespołu medycznego – posiwiały, lecz wciąż trzymający się zaskakująco prosto mężczyzna o dużych oczach kryjących się za szkłami okularów w cienkiej oprawie. Zaniepokoiła się, doszukawszy się w jego twarzy niechęci i pewnej obawy, jakby to, co planował jej powiedzieć, miało spowodować w niej nieprzyjemną reakcję.
– Co się stało? – spytała najspokojniejszym tonem, na jaki się zdobyła. Szybko rzuciła okiem na niecierpliwie oglądającą się Khrimme – smoczyca pragnęła dostać się do wyjścia na zewnątrz tak szybko, jak to możliwe, przebierając łapami z rozsadzającej ją energii. Pazury głucho uderzały w ciemne deski podłogi, rysując zapewne pokrywający je lakier.
– Widzi pani... – Mężczyzna uciekł spojrzeniem gdzieś w bok. Nerwowym ruchem zdjął okulary, przetarł idealnie czyste szkła rąbkiem beżowej szaty. – Wspominaliśmy o rozległych obrażeniach wewnętrznych, jakich doznała pani podczas wypadku.
– Zgadza się – potwierdziła, maskując reakcję na upór, z jakim wszyscy wciąż wspominali o „wypadku", ignorując, że tak naprawdę uczestniczyła w prawdziwej walce. Na bogów, czy sądzili, że wyszłaby żywo z potyczki, w której pełniła jedynie rolę ofiary? To sugerowały słowa opiekujących się nią medyków, właśnie jak nieszczęsną ofiarę traktowali ją wszyscy, których spotkała w ciągu tych kilku dni. Nawet Kriggs miał coś takiego w oczach...
To nie była pora, żeby łapać mężczyznę za słówka.
– Wspominali również państwo, że niektóre obrażenia mogą okazać się trwałe – dodała szybko, widząc, że uzdrowiciel nie może się przemóc, by wydusić cokolwiek więcej. Jego zakłopotanie zaczynało powoli ją denerwować.
– Tak – przyznał, nareszcie ponownie zatykając oprawki na nosie. Pech chciał, że przez to stracił zajęcie dla nazbyt ruchliwych rąk – kolejną chwilę zajęło mu zrozumienie, że równie dobrze mógł wcisnąć je w obszerne kieszenie szaty, aby nie było tak bardzo widać, że nie wie, co z nimi zrobić. – Była pani w naprawdę złym stanie. Zrobiliśmy wszystko, co było można, lecz...
– Rozumiem – przerwała mu niezbyt sympatycznie i dodała po chwili to, co w zasadzie chodziło jej po głowie od ładnych paru dni: – Choć nie do końca pojmuję, bez jakich narządów mogłabym żyć. Znaczy, zgodziliście się, żeby mnie stąd wypuścić, dzisiaj dostałam już normalny posiłek, a nadal sądzicie, że coś może mi dolegać? Chyba coś by się już stało, gdyby...
– Rzecz w tym, że mieliśmy na myśli konkretny organ – powiedział mężczyzna z głębokim westchnięciem. Zmarkotniał nieco, lecz wreszcie postanowił rzucić się na głęboką wodę. Lhynne omal nie odetchnęła z ulgą. – Nie chcieliśmy wcześniej kłopotać pani tymi wieściami, była pani w naprawdę beznadziejnym stanie – nie będę ukrywał. Takie informacje naprawdę mogą pacjenta przybić, mogą pozbawić chęci do życia... a to naprawdę niebezpieczne, gdy znalazł się na samym progu śmierci, jeśli wie pani, co mam na myśli. Aspekt Uzdrawiania nie zadziała, gdy leczony nie ma w sobie woli przetrwania.
– To dla mnie jasne – zapewniła.
Czy ten człowiek naprawdę musi tak przedłużać?, spytała z żałością Khrimme, ale uciszyła ją krótkim gestem dłonią.
– Planowaliśmy powiedzieć to pani na spokojnie – podjął uzdrowiciel. – Tak, by zminimalizować stres, wyjaśnić wszystko dokładnie... lecz zjawił się królewski posłaniec i plan... wziął w łeb, że tak pozwolę to sobie powiedzieć. – Znowu odetchnął. – Rzecz w tym, że Mgielne Ostrze sieje ogromne spustoszenia w organizmie, który nim zranić. Znacznie rozleglejsze niż w przypadku miecza. Teoretycznie łatwiej je uleczyć, gdyż krawędzie ran są czystsze, gładsze, wystarczy jedynie je zasklepić, ale... organizm nie zawsze pragnie później regenerować się w taki sposób, jakiego byśmy sobie życzyli. Pani obrażenia były bardzo rozległe, nie będę niczego umniejszał. Istniało ogromne ryzyko, że nie zdołamy pani uratować. Mamy pewność, że wszystkie funkcje organizmu powróciły do normy i nic już nie zagraża pani życiu, lecz mamy poważne wątpliwości co do płodności.
Lhynne skinęła bezmyślnie głową, a następnie skamieniała, gdy sens słów w pełni do niej dotarł.
– Że co? – spytała głupio, marszcząc brwi w niezrozumieniu.
– Mam na myśli to, że rana mogła spowodować bezpłodność – pośpieszył z wyjaśnieniami uzdrowiciel. Dłonie znowu zaczęły mu drżeć, widocznie wziął jej reakcję za złość. – To okaże się dopiero z czasem, więc na razie możemy mówić jedynie o podejrzeniu. Żeby to potwierdzić, potrzebowalibyśmy kilku dodatkowych badań, na które teraz zabrakło nam czasu.
– Jakie jest prawdopodobieństwo, że tak właśnie się stało? – Gardło miała nienaturalnie ściśnięte. O ile to możliwe, serce również na moment jej stanęło.
– Około dziewięćdziesiąt procent. – Mężczyzna splótł nareszcie dłonie na podołku. W jego oczach pojawiło się głębokie współczucie, lekko skrzywił usta, prawdopodobnie zamierzając powiedzieć coś jeszcze – słowa pocieszenia? Wyrazy współczucia? Cokolwiek to nie było, w ostatniej chwili postanowił, że lepsze będzie jednak milczenie.
Lhynne dłuższą chwilę stała, trawiąc informację.
Bezpłodna? Czyli...
– Dziękuję – wykrztusiła wreszcie i na miękkich nogach zwróciła się w stronę Khrimme. Rzuciła przez ramię jeszcze słowo pożegnania i wraz ze smoczycą skierowała się w stronę schodów, gdzie posłaniec wpatrywał się w skupieniu w zupełnie pustą tablicę informacyjną, bezskutecznie udając, że nie dosłyszał rozmowy. Z takiej odległości jedynie ktoś całkowicie pozbawiony słuchu mógłby zgubić sens. O ile nawet nie dotarły do niego wszystkie słowa, o tyle kontekst zdawał się jasny – widziała to po nagle zmienionym wyrazie twarzy, wcześniej wesołym i przyjaznym, obecnie zaś poważnym, niemal ponurym.
Bez słowa wyszli na klatkę schodową. Gdy częściowo przeszklone drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem, Lhynne zamarła na krótką chwilę, wpatrując się w nieprzyjemnie niskie stopnie, tak naprawdę wcale ich nie widząc.
Bezpłodna. Cóż, wnioski były oczywiste, doskonale przecież wiedziała, co znaczy to bezduszne słowo. Słowo krótkie, lecz okrutne – ile nadziei na rodzinne szczęście rozwiało? Jak wiele kobiet załamywało się, gdy padało w poważnej rozmowie z lekarzem? Jaka część z nich nie potrafiła ułożyć sobie życia ze świadomością, jaką ze sobą niosły?
Miała nie mieć dzieci, już nie z wyboru, a konieczności. Bo po prostu nie mogła ich mieć. Nigdy nie założy rodziny. Nigdy nie...
Na źródła burz! Z ledwością powstrzymała się od podskoczenia w górę ze szczęścia. Niezdrowa energia opanowała ją z całą mocą, pompując w ciało niezwykłą siłę. Miała ochotę tańczyć, podrygiwać, śpiewać – chciała porwać w objęcia stojącego obok posłańca, wpatrującego się w nią z niepewnością, wręcz jakby wahał się, czy by jednak nie zawrócić do uzdrowicieli i nie uświadomić ich, że właśnie wypuścili na wolność kogoś niespełna rozumu. Chciała zacząć krzyczeć, chciała, by cały świat dowiedział się, że...
– O rany – wydukała, sama nie wiedząc, czy bardziej chce się jej śmiać, czy jednak wybuchnąć płaczem. – Niech pan tak na mnie nie patrzy. Po prostu właśnie dowiedziałam się, że jestem wolna.
Bez słowa skinął głową, odczekał jeszcze chwilę, obserwując ją z jedną brwią uniesioną wysoko do góry, i wreszcie wskazał jej schody zapraszającym gestem.
Już nigdy nie będzie musiała przejmować się zajściem w ciążę. Już nigdy nie będzie musiała martwić się o to, że coś się stanie i w jej ciele jednak zacznie narastać niechciane życie. Nie chciała być matką, w pewien sposób wręcz się tego bała, choć nie umiała wyjaśnić, na czym to dokładnie polegało. Wpadała niemal w panikę za każdym razem, gdy wyobrażała sobie, że kiedyś mogłaby jednak znaleźć się w takiej sytuacji. Bała się, że dla swojego mężczyzny, o ile w końcu go odnajdzie, stałaby się... tą w pewnym sensie drugą.
A więc już nigdy nie będzie musiała się tym martwić? Może comiesięczne bóle, od których za każdym razem zwijała się w łóżku, ledwo będąc w stanie odbyć podróż do kuchni lub łazienki, również się już nie powtórzą?
To było niewłaściwe – myśleć w ten sposób. Szkoda tylko, że nic nie mogła na to poradzić. No bo czy istniał jakiś odgórny obowiązek rodzicielstwa?
Jeszcze będziesz tego żałować, syknął uciążliwy głos w jej głowie. Dlaczego za każdym razem, gdy się odzywał, brzmiał zupełnie jak Estelle – niska, niepozorna kobieta, wykładająca etykę w szkole, do której uczęszczała?
Gdy zbiegała po schodach, miała wrażenie, że tak naprawdę szybuje tuż nad ziemią, zamiast twardo po niej stąpać. Czuła się tak lekka, tak... bezpieczna. Po prostu wolna, jak jeszcze nigdy. Lewa dłoń niemal swędziała, zachęcając, by Przywołała Ostrze – żywy miecz w jakiś sposób chciał uczestniczyć w tym irracjonalnym szczęściu, chciał być świadkiem wszystkich emocji, jakich doświadczała. W pamięci wciąż majaczyły słowa Kriggsa – ostrzeżenie, by nie ulegała tym namowom, by przynajmniej na razie posługiwała się bronią jak najrzadziej, by nie zatracić się w jej potędze – lecz coraz silniej wątpiła w ich słuszność. Co by się stało, gdyby choć na chwilę pozwoliła mieczowi się zmaterializować? Jedynie po to, by ponownie poczuć w dłoniach jego krzepiący ciężar, upewnić się, że nie był urojeniem, pięknym snem...
Zdrowy rozsądek topniał, lecz wciąż miała go w sobie tyle, by zdołać się opamiętać. Zamarła na moment przy podwójnych drzwiach, prowadzących na obszerne podwórze przed kliniką. Okazałe skrzydła były zaokrąglone u szczytu, rzeźbione w runy, jakimi Uzdrowiciele posługiwali się podczas swoich zabiegów. Dopiero po chwili zorientowała się, że nieco bliżej podłogi znajduje się coś jeszcze – historia obrazkowa. Pięknie wykonane płaskorzeźby ukazywały groteskowo wydłużone ludzkie postacie i potężne sylwetki smoków, a płynący z nich sens był możliwy do pojęcia dla każdego: potężne gady darowały ludziom leczące symbole w zamian za obietnicę, że ci również ich pobratymcom nieść będą pomoc, gdyż same nie potrafiły się nimi posługiwać. Rozpierała ją ciekawość – czy tak było naprawdę? A może to jedynie pięknie koloryzowana bajka, kolejna z tych legend, które wszyscy opowiadają z takim upodobaniem, ale sami w nie zbytnio nie wierzą? Poczuła dreszcz ekscytacji na myśl, że już niedługo wróci do Akademii i tam będzie mogła wszystkiego się dowiedzieć.
Od kiedy to cieszysz się na wieść, że musisz iść do szkoły?, sarkastycznie spytała samą siebie, budząc rozbawienie w Khrimme. Zejście ze schodów sprawiło smoczycy nieco problemów, lecz i tak znalazła się na samym dole znacznie szybciej niż królewski posłaniec, który dogonił je zdyszany dopiero ładnych parę chwil później. Posłała mu szeroki uśmiech na znak, że to właśnie na niego czekała, i pchnęła skrzydło, szybko wyskakując na zewnątrz. Dzika od razu smyrgnęła tuż obok, omal jej nie przewracając, i zamarła dopiero na samym środku wyłożonego elegancką kostką placu, rozkładając szeroko skrzydła. Strzepnęła nimi dwa razy i potrząsnęła łbem; bijąca z jej myśli ulga była wręcz obezwładniająca. Lhynne i tak stosunkowo mało brakowało, by wpaść w pełnokrwistą euforię – pod wpływem emocji smoczycy aż zakręciło jej się w głowie i...
Aż podskoczyła, gdy pod prowadzące na plac schodki z głośnym hurgotem zajechał okazały powóz.
Powóz? Toż to było dzieło sztuki!
Czarny lakier lśnił głęboką barwą w słońcu, doskonale pokrywając gładkie drewno. Kunsztowne rzeźbienia opływały pojazd ze wszystkich stron – figury ziejących ogniem smoków, rozkwitających kwiatów, wijących się pnączy i abstrakcyjnych półkolumn błyszczały szczerym złotem, mieniąc się jak fale wzburzonego morza, jakby zamarły jedynie na chwilę. Szyby w dużych oknach były idealnie gładkie, od środka zawieszono w nich zasłony z czerwonego aksamitu, zebrane pięknymi sznurami z brokatowym włosiem. Dwa śnieżnobiałe konie z okazałymi pióropuszami na głowach zatrzymały się idealnie nieruchomo, posłuszne rozkazowi elegancko odzianego woźnicy.
Lhynne zdała sobie sprawę z tego, że stoi z szeroko otwartymi ustami, dopiero gdy posłaniec trącił ją w ramię i syknął wprost do ucha:
– Zapraszam do środka. Pozwoliłem sobie przygotować specjalnie dla pani niewielki poczęstunek – w szafeczce obok kanapy znajdują się ciasteczka z królewskiej kuchni i herbata. Żywię nadzieję, że jeszcze nie wystygła.
Dziewczyna obejrzała się na niego z niezrozumieniem.
– To jest jakiś żart, prawda? – wykrztusiła z niedowierzaniem. – Zaraz ktoś obleje mnie smołą, obsypie pierzem i zostawi tutaj na środku, żeby gapie mogli się pośmiać?
Mężczyzna przez krótką chwilę zdawał się naprawdę nie wiedzieć, co miała na myśli.
– Ach, nie, panienko! – wykrzyknął wreszcie, uśmiechając się szeroko. – Zapraszam do powozu. Ja pozwolę sobie usiąść na koźle – w środku czeka ktoś, kto bardzo chciał z panienką porozmawiać.
W ostatniej chwili ugryzła się w język, nim zasypała go kolejną porcją pytań. Wielkimi oczami obserwowała, jak mężczyzna podchodzi do drzwiczek o rzeźbionej w kształt smoczej głowy klamce i otwiera je szeroko, wysuwając wygodne schodki. Zapraszającym gestem wskazał jej tonące w przyjemnym półmroku wnętrze, zamierając tuż obok w wystudiowanej pozie. Nie drgnął, nawet gdy Khrimme podeszła do niego na ugiętych łapach i zaczęła intensywnie węszyć.
Czuję czekoladę, powiedziała, zezując na Lhynne niepewnie. Skoro ty nie chcesz, to może ja chociaż...?
A kto powiedział, że nie chcę?, żachnęła się wilkokrwista i ruszyła w stronę małych stopni, nie zwlekając dłużej.
Ciasteczka. Oj tak, słodycze zdecydowanie były tym, czego potrzebowała wręcz jak życiodajnego powietrza. Tak długo nie jadła już niczego, co by zawierało w sobie czekoladę, że niemal straciła rachubę. To musiało być... jakieś sześć dni. Jakim cudem zdołała tyle wytrzymać?
Potrząsnęła głową, przepędzając myśli, i wreszcie odważnie weszła na schodki, udając, że wcale nie dostrzega rozbawionego spojrzenia posłańca.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top