Rozdział 11
Lhynne
Panująca w podziemiach atmosfera miała konsystencję lepkiego kisielu i dawała się odczuć każdym fragmentem ciała. Wciskała się w pory zroszonej lekkim potem skóry, wierciła w nosie, dławiła w gardle i zalewała płuca lepką mazią, utrudniając zaczerpnięcie oddechu. Zdawała się mieć własną, chorobliwie ciekawską jaźń, a jej wszędobylskie palce wciskały się między myśli, dominując je i tłamsząc w niezbyt subtelny, niemalże bolesny sposób.
Była wszędzie... nawet w snach.
Lhynne niecierpliwie przewracała się z boku na bok, nie potrafiąc odnaleźć wygodnej pozycji na twardym tapczanie. Choć pościel sprawiała wrażenie nieco zatęchłej, ale jednak czystej, nie mogła pozbyć się wrażenia, że sam materac emanuje lekkim, nieprzyjemnym zapachem... kogoś. Obcej kobiety, zapewne poprzedniej właścicielki łóżka, co zaraz zmuszało ją do roztrząsania, co takiego mogło się z nią stać, skoro zajęła jej miejsce. Być może dołączyła do...
Jak oni ich nazywali? Ziemniaczkami? Bo siedzą pod ziemią, nie ruszają się i już pewnie nigdy stamtąd nie wyjdą? Zapuszczają korzonki, zostaną zjedzeni... Na źródła burz...!
Duszna noc przeszła płynnie w niewiele różniący się od niej dzień. Wilkokrwista miała wrażenie, że dusi się, a betonowe ściany zaciskają coraz mocnej, z każdą chwilą niepostrzeżenie kradnąc kolejne centymetry wolnej przestrzeni. Zupełnie nieruchome powietrze miało posmak wilgoci i nieprzyjemny zapach stłoczonych na niewielkiej przestrzeni ludzi, charakterystyczny dla pomieszczeń o zamkniętych oknach i niedziałającej wentylacji. Wykończony umysł popadał w coraz głębszy letarg, nie mogąc dłużej znieść paraliżującego zmęczenia i niedoboru życiodajnego tlenu, spięte niemal do bólu stresem mięśnie zaczynały powoli się rozluźniać...
Nagle pozorną ciszę bunkra rozdarł metaliczny gong, brutalnie wyrywając Lhynne z półsnu. Poderwała się na łóżku i rozejrzała bezradnie, szukając źródła zagrożenia; zaalarmowana szumiącym zamieszaniem na korytarzu już miała rzucić się w stronę zasłaniającego przejście materiału i wyskoczyć na zewnątrz...
Ktoś chwycił ją za ramię. Drobne dziewczęce palce, choć niezbyt silne, wyzwoliły serię ognistych dreszczy i przebudziły wciąż zdezorientowanego, nie do końca jeszcze rozpoznającego rzeczywistość wilka.
Irma krzyknęła panicznie i runęła w tył, gdy ogromna, czarna bestia rzuciła jej się do gardła. Upadła na materac i omal nie spadła z niego, ciągnąc za sobą tuman skotłowanej pościeli w niezbyt eleganckim odcieniu jasnego różu i żółci. Odruchowo zasłoniła się wątłym przedramieniem, gdy ogromne białe zębiska sięgnęły w stronę jej twarzy.
– Na bogów! – Lhynne przemieniła się w człowieka i pomogła jej wstać, gdy tylko oprzytomniała na tyle, by uświadomić sobie, co właśnie się stało. – Irma, nie podchodź mnie tak nigdy więcej!
– Zapamiętam – jęknęła pobladła dziewczyna i zachwiała się niebezpiecznie, masując stłuczoną potylicę z nieobecnym wyrazem twarzy. Za wszelką cenę starała się uniknąć wzroku przerażonej wilkokrwistej, wbijając spojrzenie w jakiś niezwykle interesujący fragment zupełnie pustej betonowej podłogi. – Chciałam cię tylko obudzić...
– Nie spałam już – warknęła blondynka, wycofując się ostrożnie. – Siedziałam przecież. Ten dzwonek obudziłby umarłego. Co to było, do stu...?
– Wezwanie – przerwała jej dziewczyna. – Zanosi się na czarną burzę. Nie czujesz tego?
– Czuję – prychnęła. Faktycznie – gdy wsłuchała się w siebie i w duszną atmosferę podziemi, bezbłędnie była w stanie wychwycić charakterystyczne napięcie, towarzyszące nienaturalnym załamaniom pogody. Gdyby była w swoim domu, skupiałaby się właśnie na zabezpieczaniu wielkich okien burzowymi okiennicami i ryglowaniu drzwi...
Kto to teraz zrobi, gdy jej nie ma? Na źródła, a jeśli po tym wszystkim okaże się, że nie ma nawet gdzie wracać? Że cały jej nie taki znowu skromny dobytek spłynął wraz z rzęsistą ulewą i rozwiał się po całym Myllhaven, targany porywami ponurego huraganu?
– Zawsze podczas czarnych burz i szarych mgieł zbieramy się w piwnicy – wytłumaczyła szybko Irma, strzelając na boki oczami nabiegłymi strachem. W głębi korytarza coś trzasnęło, jak zamknięte niezbyt delikatnie drzwi, a ktoś krzyknął niewyraźnie i ponaglająco. – Oni... Nie wiem, co takiego robią, ale mają takie... urządzenie. Coś... – Uparcie szukała odpowiedniego słowa na określenie czegoś, czego nie umiała opisać. – Musisz sama to zobaczyć. Grunt, że musimy już iść.
– Ile mamy czasu? – Lhynne zmarniała w oczach i strzeliła wzrokiem w stronę niewielkiego lusterka, przywieszonego do ściany koło podłużnego biurka. Była doprawdy żałosna – przejmować się brakiem makijażu w takiej chwili...?
– A skąd ja mam wiedzieć? – Irma wzruszyła ramionami. – Wiem, co ci chodzi po głowie. Dziesięć minut raczej nie zaszkodzi. Moją kosmetyczkę masz tam, możesz sobie pożyczyć, jeśli chcesz. Ja akurat dzisiaj sobie odpuszczam.
Jestem tępą, wypindrzoną dziunią, warknęła na siebie w myślach i porwała w dłonie niewielką materiałową torebkę wyszywaną w wielobarwne kwiaty.
Już wyglądając tak, by nie mieć większych problemów z poczuciem własnej wartości, dała się pociągnąć Irmie w stronę znajomej klatki schodowej. Do piersi przytuliła kurczowo torebkę, zgarniętą w ostatniej chwili spod poduszki – to właśnie w niej skryła skradzione w nocy dokumenty. Targana obawą, iż ktoś pod ich nieobecność może zainteresować się zawartością niezamykanego przecież pokoju, wolała zabrać wszystkie dowody ze sobą. Gdzie miałyby być bezpieczniejsze, niż w jej rękach?
Nieprzebrany tłum ludzi porwał ją i osaczył ze wszystkich stron, atakując wyczulone zmysły kakofonią dźwięków, zapachów i potęgującego się z każdą chwilą poczucia duszności. Niemal przytuliła się do boku Irmy, na krótką chwilę przymykając oczy i szukając ukrytych gdzieś głęboko w sobie pokładów cierpliwości, o których dobrze przecież wiedziała, że tam były...
Tylko gdzie?
– Mam nadzieję, że wiesz, gdzie mamy iść – syknęła do popatrującej na nią z niepokojem dziewczyny. Choć nie mogła powiedzieć, by nagle poczuła do niej szczególną sympatię, nie potrafiła pozbyć się świadomości, że w tej chwili, jako jedyny w miarę znajomy czynnik, stała się dla niej czymś na kształt synonimu bezpieczeństwa.
– Trudno, żebym nie wiedziała – żachnęła się Irma, odgarniając na plecy bujne loki. Jej włosy lśniły oszałamiająco nawet w trupim blasku podłużnych świetlówek. – Podczas każdej czarnej burzy zbieramy się w sali na trzecim poziomie. Tam jest... – urwała wpół słowa, nie znalazłszy odpowiedniego określenia na to, co pojawiło się jej przed oczami. – Sama zresztą zobaczysz. Zupełnie nie znam się na takich wynalazkach, nie wiem nawet, jak miałabym ci to opisać.
– Wynalazkach...? – Lhynne powtórzyła bezwiednie, uchylając kurczowo zaciskane powieki. Na burze, zupełnie nie mogła się skupić przez to, jak duszno jej się zrobiło, gdy jedna z wysokich, tęgich dziewcząt w nijakiej żółtej sukience otarła się o jej ramię.
– To jest jakieś urządzenie – wyjaśniła pospiesznie jej towarzyszka. – Naprawdę, sama to zobaczysz, tak będzie najlepiej. Ale... – Obrzuciła ją niepewnym spojrzeniem. – Coś się stało? Blada jesteś.
– Nic się nie dzieje – syknęła wilkokrwista.
– Przecież widzę. Wyglądasz, jakbyś zaraz miała...
– Mam fobię społeczną, dobra? Daj już spokój.
To najwyraźniej tłumaczyło wszystko – Irma zasznurowała usta i pozwoliła, by tłum podekscytowanych nastolatków je porwał i pociągnął ciemnym korytarzem w stronę klatki schodowej.
– Hej, nie kojarzę cię.
Do samego końca – do chwili, gdy silne palce zacisnęły się na jej ramieniu z mocą imadła i obróciły w stronę napastliwego głosu z taką lekkością, jakby ważyła nie więcej niż szmaciana laleczka – liczyła na to, że słowa te, wypowiedziane nieprzyjemnie wysokim, lecz niewątpliwie męskim głosem, wcale nie były skierowane do niej. O mało nie zakrztusiła się z oburzenia, gdy napotkała twarz ciekawskiego parę centymetrów od własnego nosa.
Chłopak nie mógł być od niej starszy. Łagodne, wciąż chłopięce rysy i delikatnie malujący się na jego policzkach zarost wskazywały na kogoś właściwie dopiero wyrastającego z wieku nastoletniego, lecz w chmurnych oczach barwy morskiego błękitu czaiły się przenikliwość, smutek i zmęczenie wskazujące na dojrzałość psychiczną znacznie wykraczającą poza to, co można było wnioskować po samym wyglądzie. Ciemnowłosy, o lekko cynamonowej skórze, niezbyt imponującym wzroście i drobnym, atletycznie zbudowanym ciele, musiał mieć w sobie przynajmniej kroplę creońskiej krwi. I choć nie sprawiał wrażenia wrogo nastawionego, Lhynne z niewiadomych przyczyn poczuła się w jego obecności zagrożona, jakby natręt samym tylko spojrzeniem potrafił przejrzeć ją na wylot...
Chociaż kto wie – może za pomocą pierwotnej magii mógł być do tego zdolny? Mocniej zacisnęła palce na pasku torebki i odruchowo przygarnęła ją do swojej piersi, za nic nie potrafiąc wytłumaczyć bijącemu na alarm instynktowi, że dopiero to zaczęło wyglądać podejrzanie.
– Jesteś nowa? – dopytał chłopak, za nic mając rozlegające się za jego plecami przekleństwa. Zgromadzony w ciasnym korytarzu tłum za cel obrał sobie wyrażenie, co sądzi o blokowaniu jedynego przejścia, lecz Creończyk sprawiał wrażenie, jakby podobne sprawy go nie dotyczyły. – Potrafisz w ogóle gadać?
Zaklęła i z trudem stłumiła głęboki warkot, gdy blady palec dźgnął ją sugestywnie w ramię. Cofnęła się na krok, z trudem przywołując szalejącego wilka do porządku.
– Jestem nowa – wycedziła. – A ty zaraz będziesz jednorękim bandytą, jeśli nie zabierzesz tej łapy, przysięgam.
– Ostra. – Jego pełne, ładnie skrojone usta wykrzywił sarkastyczny uśmieszek. – Lubię takie.
– A ja lubię dżentelmenów posiadających instynkt samozachowawczy. – Tym razem nie stłumiła warknięcia i błysnęła zębami na wilczą modłę. – Odsuniesz się sam, czy naprawdę mam ci w tym pomagać?
– Dobra, dobra. – Nareszcie cofnął dłoń i strzelił oczami dookoła. Przypatrujący im się z ciekawością tłum czym prędzej zbłądził spojrzeniami gdzie indziej, udając, iż wcale nie wykazywał się przed momentem większym zainteresowaniem, i minął ich jak wody rzeki, rozstępujące się wokół wystającego ponad jej lustro kamienia. Na dłuższą chwilę skoncentrował się na wciąż stojącej nieopodal Irmie, patrzącej wszędzie, byle nie w jego intensywnie kolorowe tęczówki. – No, to jest ta twoja przyrodnia siostra? Nie wspominałaś, że umiesz biegać na czterech łapach.
– Bo nie umiem. – Irma zakręciła się niespokojnie. Jej nienaturalnie pobladłe policzki pokrywała lśniąca warstewka potu. – Ja nie odziedziczyłam wilczego genu. Ale czy to ważne? Zaraz spóźnimy się na odczyt, chodźmy wreszcie.
Chłopak zmrużył oczy w wąskie szparki i zaczerpnął powietrza, jakby zamierzał coś jeszcze powiedzieć, lecz machnął wreszcie dłonią w sposób, którym odganiać musiał natrętne owady, i łaskawym gestem wskazał im otwarte na oścież drzwi klatki schodowej, w której niknęli ostatni spóźnialscy. Irma czym prędzej odwróciła się na pięcie i popędziła w stronę szerokich stopni, zanurzając się w czerwonawym półmroku, lecz zanim Lhynne zdążyła zrobić to samo, chłopak ponownie ją do siebie przyciągnął i syknął wprost do jej ucha:
– Posłuchaj, nowa. Ja wiem, że ty coś knujesz. Wiem, a ty weź pod uwagę to, że mógłbym o wszystkim powiedzieć władzy... ale tego nie zrobię. Przynajmniej na razie. A w twoim interesie jest zadbać o to, bym nie zmienił zdania, rozumiesz?
– Czego chcesz? – warknęła, zamierając w bezruchu. Na bogów, ileż by dała za ciężki miecz u boku... O mało się nie uśmiechnęła, gdy wyobraziła sobie, że uderza głowicą w miejsce, w które żaden szanujący mężczyzna bynajmniej obrywać nie chciał. – To miał być jakiś idiotyczny szantaż? Nie wiesz, kim jestem i skąd się tutaj pojawiłam, a już coś zakładasz?
– Nie udawaj głupiej – żachnął się. – To wasze kłamstewko jest grubymi nićmi szyte. Kriggs von Eckhardt może i jest dobrym generałem, ale na szpiega zupełnie się nie nadaje. Wysłać ciebie jako wtyczkę? Poważnie? Przecież wszyscy wiedzą, jak na niego patrzysz. Nigdy byś go nie zdradziła, żeby dołączyć do nas z własnej woli.
– O mało go nie zabiłam. – Spróbowała nafaszerować te słowa jak największą dawką dumy, choć nie była pewna, czy obrzydzenie, jakie wywołało wspomnienie słodkawego smaku ludzkiej krwi, nie zabarwiło jej głosu podejrzaną słabością. – Przyszłam tutaj, bo...
– Mów sobie, co chcesz – przerwał jej bezlitośnie, pozwalając, by wreszcie się odsunęła. – Jak mówiłem, na razie twój sekrecik jest u mnie bezpieczny, a ty zadbać musisz, by tak pozostało. Rób swoje, dobra? Mnie samemu nie podoba się zbytnio w tym grajdołku. I ciekaw jestem, co z tego wszystkiego wyniknie... ale wiedz, że jeśli coś mi nie przypadnie do gustu, nie zawaham się przed powiedzeniem o twoim sekreciku komu trzeba. Uważaj sobie, dziewczynko. – Na pożegnanie klepnął ją jeszcze w ramię, zapewne nie zdając sobie sprawy z tego, jak niewiele brakowało, by leżał na posadzce z przegryzionym gardłem. – No, idź już, potem pogadamy. Słodziutka jesteś.
– A ty, kuźwa, obezwładniająco głupi – odparowała niezbyt przemyślanie bez choćby sekundowego zawahania i już miała odejść...
– Już ja znam takie, jak ty – roześmiał się z pobłażaniem. – Zgrywacie niedostępne, a tak naprawdę...
Drobne, dziewczęce palce zacisnęły się w pięść. Kostki dłoni pobielały, mięśnie zadrgały od gromadzonej w nich siły...
Miała ochotę zawyć żałośnie, gdy Irma w ostatniej chwili złapała ją za nadgarstek i mocno pociągnęła w stronę schodów.
– Oszalałaś? – syknęła z przejęciem, gdy wilkokrwistej udało się nareszcie wyrwać. Siłą zmusiła ją, by nie zatrzymywała się na pierwszym półpiętrze, tylko poszła dalej. – To był Sargh. On poniekąd nami rządzi. Uwierz, nie chcesz mu podpaść...
– Dokładnie tak samo, jak nie chcę mu płacić za uzdrowiciela, a chyba będę zmuszona. – Ze złością wyrwała się ze stalowego uchwytu koleżanki. – To wy wszyscy poszaleliście. Dać sobą rządzić takiemu...
– Myślisz, że my go wybraliśmy na przywódcę? – Zniżyła głos niemal do szeptu. – To chyba oczywiste, że nas szantażował. Przecież to burzowy Creończyk, nie zauważyłaś? On posługuje się pierwotną magią od dzieciaka. I ma jakieś układy z zarządem, choć nikt nie wie jakie. Grunt, że jego tu traktują najlepiej i liczą się z jego zdaniem, a zwłaszcza chętnie biorą pod uwagę, gdy podpowie komu trzeba, że któreś z nas się nie przykłada. Jeśli chcesz zachować życie i swoją misję w tajemnicy, nie podpadaj mu, proszę. Najlepiej nie pchaj mu się nawet na oczy. Gdy będziesz grzeczna, on nic...
– To zależy, co masz na myśli, używając słowa „grzeczna".
– Nic z tego, co właśnie przyszło ci do głowy. – Dziewczyna głośno zgrzytnęła zębami i złapała się za loki w przypływie frustracji. – Rany, ty mnie dosłownie wpędzisz do grobu. Ty i ta twoja pochrzaniona misja... Chodź wreszcie!
Lhynne uznała, że faktycznie najlepiej będzie na razie umilknąć, i podążyła za „siostrą" w stronę drzwi na trzecim poziomie...
Stalowych, otwartych szeroko drzwi z malutkim zakratowanym okienkiem. Jak by nie patrzeć, drzwi wielkich i bardzo trudnych do przegapienia, choć pewna była, że ani wczoraj, gdy prowadzono ją na badania, ani w nocy, gdy ruszyła na przeszpiegi, nie widziała ich tutaj. Z trudem stłumiła cisnące się na usta setki pytań i pozwoliła, by Irma poprowadziła ją wąskim, nieoświetlonym korytarzem wzdłuż szeregu zupełnie pustych pokoi, skąd dostały się do kolejnych schodów, tym razem wąskich i prowadzących stromo w górę.
– Gdzie my tak właściwie...? – Urwała wpół słowa, gdy dziewczyna posłała jej zirytowane spojrzenie.
– Zaraz zobaczysz. To jest piwnica pod jednym z bloków. Nie, odpowiadając na kolejne pytanie: pojęcia nie mam, jakim cudem mieszkańcy nadal tego nie zauważyli. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, dobra? Może ty lubisz się bawić w szpiega, ja tam wolałabym jeszcze parę lat pożyć, jestem za młoda, żeby umierać ku chwale narodu.
Lhynne w porę ugryzła się w język, zanim zapewniła koleżankę solennie, iż sama jest dokładnie tego samego zdania. Z trudem przełknęła ślinę, zmuszając ściśnięte gardło do rozluźnienia, i podążyła dalej, o mało nie wywracając się na niewygodnych, wysokich stopniach, zanim oczy przywykły jej do panującego na nich mroku.
To faktycznie był piwniczny korytarz. Minęły kilka zamkniętych na głucho komórek o drewnianych drzwiczkach opancerzonych zupełnie zwyczajnymi kłódkami i skierowały się do plamy światła, dobiegającego ze sporego pomieszczenia w połowie podziemnego tunelu.
Pokój był niski i pomalowany na biało, choć złociste światło bijące ze staromodnych lamp malowało je ciepłym, żółtawym blaskiem, kontrastującym z burzową szarugą krajobrazu podczas czarnej burzy, widoczną przez dwa wąskie okna, umiejscowione tuż pod nisko zawieszonym sufitem. Jedna z niezabezpieczonych burzowymi okiennicami szyb była pęknięta i sklejona naprędce, tuż pod nią stała skrzynia z prostym zestawem naprawczym. Tłum kłębił się na każdym skrawku niewielkiej przestrzeni, szepty wypełniały pomieszczenie szmerem, a niepokój i podekscytowanie wisiały w gęstym od ludzkich oddechów powietrzu jak delikatna mgiełka, utrudniająca zaczerpnięcie tchu. Lecz wcale nie to było najdziwniejsze...
To musiała być jakaś maszyna. Na samym środku pokoju znajdowała się skomplikowana konstrukcja w kształcie skrzyni, wokół której kręciło się kilku mężczyzn w białych fartuchach i ochronnych okularach. Setki drobnych rysików na długich stalowych ramionach czekało nad wielkimi arkuszami pokreślonego liniami papieru, armia kobiet z notatnikami w rękach nachylała się nad nimi, z niecierpliwością obracając w palcach ołówki. Wbudowane w obudowę urządzenia lampy rozbłyskiwały co jakiś czas połową mocy i przygasały, jak w rytm uderzeń serca potężnej istoty. Wiązki obłożonych nasączonymi woskiem szmatami kabli ścieliły się po betonowej posadzce i niknęły w specjalnie wydrążonych dziurach w ścianach.
– Co to...? – Lhynne urwała, gdy Irma trąciła ją łokciem pod żebro.
– Cicho! – wymówiła praktycznie samymi wargami, nie dobywając z gardła głosu. – Zaraz sama zobaczysz.
A więc Lhynne patrzyła. Czekała... dusiła się.
Czarna burza szalała na zewnątrz, siekąc betonową elewację bloku strugami deszczu.
Uderzyła fioletowa błyskawica, ziemia zadrżała od głębokiego pomruku. Lampy rozbłysły, kłując wpatrzone w nie oczy, wszyscy umilkli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wysoki wizg, niesłyszalny dla nikogo obdarzonego słabymi ludzkimi zmysłami, skaleczył boleśnie wrażliwe wilcze uszy, rozdzierając naelektryzowane powietrze falą iskrzącego niepokoju i strachu, którego podstaw nie sposób dokładnie określić...
Coś zatrzeszczało, zaterkotało z drewnianym grzechotem, zastukało. Rysiki poszły w ruch.
Lhynne jak zahipnotyzowała wpatrywała się w setki kreślonych z zabójczą prędkością linii. Kobiety zaczęły pisać, mężczyźni poruszali się gorączkowo wokół maszyny, by błyskawicznie wymieniać zarysowane w całości arkusze na nowe. Gotowe wykresy wkładano do postawionej nieco z boku drewnianej skrzyni i pozornie porzucano, nie poświęcając im większej uwagi.
Ktoś szeptał gorączkowo. Gdzieś nieopodal rozległo się coś brzmiącego do złudzenia jak ludzki krzyk, lecz nikt prócz Lhynne nie sprawiał wrażenia zaniepokojonego, jakby było to czymś zupełnie oczywistym. Dziewczyna rozglądała się dyskretnie, próbując wyczytać coś ze zgromadzonych wokół ludzkich twarzy. Jaka szkoda, że nigdy nie była najlepsza w odgadywaniu emocji...
Coś trzasnęło. Ktoś krzyknął, gdy jedna z lamp w drewnianej obudowie wybuchła, rażąc stojących najbliżej ostrymi szklanymi odłamkami, w powietrzu uniósł się metaliczny zapach krwi. Jedna z dziewcząt zemdlała, wywołując spore zamieszanie wokół, kilka osób rzuciło się, by ją podtrzymać, lecz obserwujący maszynę pracownicy sprawiali wrażenie bardziej zainteresowanych wymienianiem świetlnej bańki, niż czyimś nieszczęściem. Dobiegający z korytarza krzyk stał się wyższy i umilkł, zanim Lhynne zdążyła się zdecydować, czy aby na pewno nie był jedynie złudzeniem.
Co tu się działo?!
Przecisnęła się przez zaaferowany tłum w stronę skrzyni z wykresami, gubiąc gdzieś Irmę. Nachyliła się nad zgromadzonymi arkuszami, popatrując na nie niepewnie, wreszcie sięgnęła po jeden z nich i uniosła do twarzy, rozejrzawszy się wcześniej, by sprawdzić, czy nikt nie patrzy w jej stronę. Ostrożnie rozwinęła rolujący się papier, z zaskoczeniem zauważając, iż... właściwie wcale papierem nie był. To był jakiś rodzaj cieniutkiego, sztywnego, ciasno splecionego materiału, w który wprasowano delikatną metalową siateczkę, którą wcześniej wzięła za wyrysowane linie. Wykres utworzony przez maszynę rysował się oleistą plamą miękkiego węgla, nie dotykała go więc, bojąc się rozmazać. Przyglądała mu się dłuższą chwilę, lecz obojętnie, w którą stronę by go nie obróciła, zupełnie nie wiedziała, w jaki sposób powinna to odczytać. Nie była przecież uczoną. Tylko jak mogła to ze sobą zabrać, by...
– Hej, odłóż to!
Aż podskoczyła, gdy nieopodal rozległ się nieprzyjemnie wysoki głos Sargha – Creończyka o ragharrańskim imieniu. Odruchowo zacisnęła palce na materiale i odwróciła się w stronę przeciskającego się przez tłum w jej stronę chłopaka. Zaalarmowani jego okrzykiem mężczyźni z arkuszami również skoczyli w jej stronę...
Na źródła burz, nie wytrzymała tutaj jednej doby i już ściągnęła na siebie kłopoty?
A przecież mówiłam, że nie nadaję się na szpiega...
Dobrze wiedziała, co powinna zrobić. Co przecież szkodziło jej, aby ponownie zwinąć arkusz, odłożyć do skrzyni i przeprosić, usprawiedliwiając się niewiedzą? Na bogów, była tutaj nowa, miała prawo nie orientować się w tym, co jej wolno, a co było zakazane. Mogła coś wymyślić... bo to raz już dopuszczała do głosu swój urok ładnej, drobnej dziewczyny o jasnych włosach, pozwalający wybrnąć obronną ręką z każdej sytuacji? Nie była w stanie zliczyć, jak wiele razy udawała głupiutką, zagubioną panienkę, by okręcić sobie wokół palca potencjalnego wroga i zmusić go do pożądanego działania w taki sposób, by pewien był, iż sam na to wpadł. To było tak łatwe...
Tylko że Lhynne była przede wszystkim dzikim zwierzęciem. Była wilkiem przyobleczonym w ludzką skórę... a instynkt wilka mówił tylko jedno: uciekaj! Uciekaj, póki nie jest za późno! Ich jest więcej...!
No więc to właśnie zrobiła.
Skrzynia stała blisko wyjścia, miała więc sporą przewagę nad przeciskającymi się przez tłum wrogami. Obróciła się na pięcie, tuląc wykres do piersi, i rzuciła się w stronę ciemnego korytarza, o mało nie potykając o własne nogi. Dopadła do innych schodów, znacznie szerszych niż te prowadzące w podziemia, i wbiegła po nich na parter bloku, ignorując rozlegające się za jej plecami głosy. Czym prędzej upchnęła materiał z wykresem do torby Irmy, kopniakiem odrzuciła blokujące drzwi klatki schodowej burzowe rygle i wyskoczyła na szalejący na zewnątrz żywioł, praktycznie w locie przyjmując postać wilka.
Czarna burza targnęła nią, omal nie rzucając na rozmiękłą ziemię. Deszcz zalał szczypiącą strugą ślepia i wzburzył sierść, wkręcając się w skórę ostrymi igiełkami przeszywającego do szpiku kości zimna. Ktoś krzyczał na progu wejścia do bezpiecznego budynku, lecz żaden z prześladowców nie był na tyle zdesperowany, by rzucić się za nią wprost w paszczę śmierci...
Na bogów, wyjście na czarną burzę w dziewięciu na dziesięć przypadków kończyło się śmiercią. Co ona wyprawiała?!
Tuląc uszy płasko do czaszki, pobiegła wraz z wiatrem, pozwalając, by kąsające powietrze niosło ją jak na skrzydłach. Byle dalej. Byle szybciej... Na szczęście kierunek w miarę się zgadzał.
Chciała znaleźć się w domu. Schronić się w swoim niewielkim, lecz całkowicie bezpiecznym domku, napalić ognia w kominku i zaszyć się w jakiejś dziurze, z której mogłaby nie wychodzić do końca świata.
Zawiodła. Uciekła, zamiast zachować się racjonalnie. Uciekła, zanim dowiedziała się czegokolwiek. Uciekła...
Kriggs ją znienawidzi, prawda?
Była tchórzem. Była do niczego...
Była głupią kobietą-wilkiem, którą wygnała własna rodzina.
Z trudem umknęła przed lecącym prosto na nią workiem wypełnionym śmiechami, lecz w zamian z drugiej strony oberwała ciężką gałęzią. Przewróciła się w gęste błoto, skowycząc z bólu w żebrach. Jeszcze tego brakowało, żeby się połamała...
Ze złością uniosła łeb w stronę zasnutego ołowiem nieba i zawyła z pretensją, wkładając w to całą swoją złość. Ostatkiem sił dopełzła do pobliskiej wnęki pod balkonem mieszkania na parterze i schroniła się w jej rogu, częściowo osłonięta przed wiatrem dzięki kępie przysadzistych kolczastych krzewów. Przemoczona do suchej nitki, obolała i przerażona, skuliła się w kłębek i z całych sił zacisnęła ślepia.
Jak to dobrze, że w tym ciele nie była w stanie płakać... To by dopiero żałośnie wyglądało.
Nie wiedziała, ile to trwało. Zupełnie zatraciła poczucie czasu, skupiając się jedynie na własnych pośpiesznych oddechach, rozrywającym serce bólu i kłującym pulsowaniu w boku, na szczęście coraz słabszym wraz z każdą mijającą minutą. Wiatr się uspokajał, błyskawice rozcinały niebo coraz rzadziej, ołów rozświetlał się delikatniejszą szarością, pozwalając wychynąć słońcu. Deszcz wciąż siekł z identyczną zaciekłością, lecz nie zamierzała czekać, aż również on ustanie – wypełzła z kryjówki i pobiegła dalej w stronę miasta i dzielnicy, w której mieszkała, dobrze wiedząc, że wyruszenie pościgu z Instytutu jest kwestią ledwie paru chwil.
Wszystko działo się gdzieś obok niej. To, jak wiele czasu zajęło jej dotarcie do wciąż wyludnionego centrum, również zupełnie jej umknęło. Czas odmierzało jedynie stukanie pazurów na śliskim od wody bruku i kolejne pokonywane metry. O mało nie zaczęła wyć z ulgi, gdy dotarła do swojego niewielkiego domku, i zawarczała z frustracji, natknąwszy się na zamknięte na głucho drzwi.
No tak. Przecież wszystkie jej rzeczy miał Kriggs, prawda? Musiał tutaj być po tym, jak dała się porwać drużynie Instytutu, bo okna chroniły burzowe osłony, lecz drzwi przykładnie za sobą zamknął.
– Jak nie urok, to sraczka – podsumowała, przemieniając się w człowieka, mając nadzieję, że wypowiedzenie od zawsze śmieszącego ją przysłowia choć odrobinę poprawi jej humor. Nie pomogło.
Może zostawił te klucze gdzieś tutaj? Ten burzowy facet był o wiele inteligentniejszy, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Musiał się domyślać, że Lhynne może potrzebować schronienia i nie mieć czasu ani siły na to, by szukać swojej torebki po całym mieście, czyż nie?
– Przecież to facet – jęknęła, ukrywając twarz w dłoniach. – Faceci się nie domyślają...
Na bogów, jak brakowało jej Khrimme!
Rzuciła torbę z ukradzionymi z Instytutu rzeczami pod drzwi, bojąc się sprawdzić, jak wyglądają po bliskim spotkaniu z ścianą wody, i zabrała się do bezsensownego przeszukiwania wszystkich kryjących się między starymi cegłami dziur. Zaklęła kilkukrotnie, natknąwszy się na umykające przed wilgocią pająki – niczego nie bała się tak panicznie, jak tych drobnych żyjątek o stanowczo zbyt wielu nogach – i zatrzymała się na dłuższą chwilę oniemiała, odnalazłszy w jednej z najbardziej odosobnionych szczelin pęczek kluczy z breloczkiem z różowego pomponika.
Kriggs był mężczyzną, który się domyślał. To było o wiele dziwniejsze, niż wszelkie Instytuty, wojny z Creonią, maszyny z lampami luminatów i pradawna magia.
Odblokowała zatrzaski burzowych rygli, otworzyła drzwi i weszła do ciepłego, suchego wnętrza. Energia rozpierała ją od środka, a nerwowość nie pozwoliła nawet na chwilę odpoczynku. Nerwowość i...
On o mnie pomyślał, a ja zawaliłam całą akcję. Więc może przynajmniej jedną rzecz zrobię dobrze?
Rzuciła torbę na stół i wyciągnęła z niej wilgotną teczkę. Otworzyła na stronie z równaniem geograficznym i nazwą Khreckte, jeszcze raz wpatrzyła się w na szczęście nierozmazane napisy. Sięgnęła wreszcie do jednej z przesadnie wielu książek na półkach, wydobyła z niej składaną wielokrotnie zniszczoną mapę i rozprostowała na dużym blacie. Zamarła na dłuższą chwilę, wpatrując się w wyrysowane na niej linie siatki geograficznej, i dopiero po ładnych paru minutach domyśliła się, w jaki sposób dopasować je do danych na karcie.
Trzeba było nie spać w szkole...
Oczywiście zupełnie nic jej to nie mówiło, jako że punktem okazało się samo centrum niejakiego Khreckte, wsi w pobliżu Myllhaven.
– No tyle to ja już wiedziałam – jęknęła, bezsilnie opadając na krzesło. Na chwilę ukryła twarz w dłoniach.
Wszystko wskazywało na to, że jednak musiała się tam przespacerować.
Niechętnie zerknęła w niebo, mając nadzieję, iż pogoda okaże się całkiem niezłą wymówką, by odłożyć wycieczki krajoznawcze na inny dzień, lecz jak na złość pomiędzy chmurami widać już było pogodny błękit nieba. Zaklęła po męsku, przebrała się w suche ubranie, zjadła szybko pierwszą wygrzebaną z lodówki rzecz i ruszyła na podbój świata.
Doprawdy, jakież to zabawne...
***
Khreckte okazało się być sporą, lecz niezbyt zaludnioną i z pewnością nieco podupadłą miejscowością w pobliżu znacznie większego i starszego miasta Umhaven, usytuowanego w odległości ledwie godziny marszu od Myllhaven.
Zadanie ciążyło na Lhynne jak rzadko kiedy. Poczucie czekającego na wypełnienie obowiązku nieprzyjemnie utrudniało oddech i zdawało się przyginać wilczy grzbiet do ziemi, lecz nawet to nie zdołało powstrzymać jej przed ciekawskim rozglądaniem się wokół i chłonięciem pięknego widoku całą sobą. A naprawdę było na co popatrzeć.
Prosto z ciemnego, pachnącego rozgrzaną roślinnością i wilgotną glebą lasu wyłoniła się na wzniesienie, z którego mogła objąć wzrokiem całą pagórkowatą okolicę. Niewielkie, łagodne górki skrzyły się soczystą barwą opitej wilgocią zieleni, na rozległych polach falowało złociste zborze, a ciemniejsze kształty drobnych drzew i rzadko rozsianych domów od razu ściągały na siebie uwagę, doskonale wpasowując się w sieć utworzoną wstęgami nieutwardzonych, pylistych dróg, szerokich na tyle, by zmieścił się na nich nie więcej niż jeden wóz. Wstęga ogradzającego Khreckte lasu migała włóknistą, kuszącą chłodem czernią gdzieś na horyzoncie, a nasyconego błękitu pogodnego po czarnej burzy nieba nie szpeciła żadna skaza.
Słońce prażyło w czarną sierść, nagrzewając ją do tego stopnia, iż zaczynała parzyć delikatną skórę pod spodem. Lhynne zawahała się na dłuższą chwilę na samej krawędzi lasu, niepewna, czy starczy jej samozaparcia, aby podążyć dalej, prosto w największe słońce i upał, plasujący się gdzieś naprawdę blisko szczytu listy rzeczy, których nienawidziła z całego serca, lecz próbując dzielnie wytłumaczyć sobie, iż nie ma większego wyboru, wyłoniła się z gęstych paproci, porzucając zbawczy półmrok panujący między sosnami o wysmukłych pniach, i jednym susem wskoczyła w skwar.
Jeśli miała nadzieję, że zadziała to identycznie, jak w przypadku lodowatej wody – zgodnie z zasadą „im szybciej, tym lepiej" – to była w ogromnym błędzie.
Jasny, lekko żółtawy piach sparzył szorstkie poduszki łap. Upał wyssał resztki tlenu z płuc i przygiął gibkie wilcze ciało niemal do samej ziemi. Brązowe ślepia błysnęły, posyłając przypiekającemu nieznośnie słońcu mordercze spojrzenie, sypnął się snop iskier. Lhynne przybrała postać człowieka. Zroszona potem skóra bynajmniej nie była czymś, co pragnęła akurat przywdziewać, zwłaszcza w obcym miejscu, lecz dobrze wiedziała, że tak znacznie łatwiej będzie znieść nieludzką temperaturę. Tutaj mogła być człowiekiem. Tutaj nikt nie widział w niej dziwadła. Tutaj nikt nie miał szans jej rozpoznać...
Jeszcze. Bo gdy do tajemniczej bazy wypadowej dotrą plotki z Instytutu...
Nie, na bogów, informacje raczej nie rozejdą się tak szybko...
A przynajmniej można sobie tak wmawiać dla zachowania złudnego komfortu psychicznego.
Odetchnąwszy ze złością zupełnie nieruchomym, przesączonym zapachem nieznośnej spiekoty powietrzem, ruszyła w dół wzniesienia, w stronę kolejnego lasu, tym razem znacznie mniejszego i rzadszego od poprzedniego. To w nim mieściło się właściwe centrum miejscowości, jej tętniące życiem, nieco przestarzałe serce, w którym miała nadzieję odnaleźć odpowiedzi na pytania i jakiekolwiek wskazówki, które przekazać mogła królowi Erghonowi.
I Kriggsowi, by wreszcie zauważył, że mogła się do czegoś przydać. Tak, przede wszystkim Kriggsowi.
A samo serce było naprawdę urokliwe i nawet jeśli miałaby niczego w nim nie znaleźć, należało przyjrzeć mu się z bliska. Zdecydowanie.
Ten las był już zupełnie inny. Brakowało w nim gęstych zarośli, w których dało się schować, brakowało bujnego poszycia... był całkowicie podporządkowany człowiekowi i wszystko prócz sosen o cienkich jak patyczki pniach i rozłożystych, blokujących piekące słońce koronach nie miało prawa tam istnieć. Ziemię zaściełała miedziana pierzyna opadłych igieł, doskonale wytłumiająca lekkie kroki, a wszędzie wokół czaiły się domy...
Zaniedbane, bez dwóch zdań. Zniszczone. Częściowo pewnie porzucone, sądząc po ciemnych, brudnych oknach, zarośniętych firanami pajęczyn i kurzu. Lecz były wyjątkowe i tak piękne, że na dłuższą chwilę musiała zatrzymać się na skrzyżowaniu dwóch niemal niedostrzegalnych uliczek i chłonąć wzrokiem otoczenie, chcąc zapamiętać każdy szczegół, aby móc później odtwarzać go w pamięci.
Większość domów była drewniana, zbita ze starych desek, w wielu miejscach noszących ślady zmywanej przez lata działania niekorzystnych warunków farby. Ogromna większość była więcej niż dwupiętrowa, kryta strychami ze spadzistymi dachami, wykładanymi metalowym gontem w kształcie smoczych łusek, przerastającym intensywnie zielonym mchem. I ogromna większość pochwalić mogła się wysmukłymi wieżami, krytymi kopułami malowanymi kolorową emalią, pasującymi do łukowato sklepionych skrzynkowych okien i pięknie wykonanych ogrodzeń, formowanych w motyw winorośli. Niesamowicie wiernie oddane winogrona były tak doskonale kuszące, że wilkokrwista nie zdołała się powstrzymać, by dotknąć przynajmniej jednego z nich. Gdy przetarła metalową kuleczkę palcem, ścierając nawarstwiany latami brud, dostrzegła czającą się pod spodem złotą emalię. Jakież to wszystko musiałoby być piękne, gdyby tylko ktoś zechciał poświęcić odrobinę uwagi przywróceniu tej okolicy do stanu dawnej świetności...
Irytująca wyobraźnia zaraz podsunęła usłużnie obraz, w którym kupowała jeden z okazałych domów. W którym pracowała nad wszystkim własnymi dłońmi, o który dbała... z Kriggsem u boku. No bo jakże by inaczej?
Ze złością zacisnęła zęby i zaklęła pod nosem, nie przejmując się zaciekawionym spojrzeniem staruszki, robiącej coś w niewielkim, zagraconym ogródku przed domem znacznie odbiegającym wyglądem od pozostałych. Budynek był niski, przysadzisty, wykładany szarym, spękanym ze starości tynkiem. Do wejścia prowadziło kilka zarośniętych rachitycznym bluszczem schodków, a tuż za gnącym się ku ziemi ogrodzeniem mieścił się podłużny skład nasienny, jak głosiła częściowo zardzewiała tablica nad zabitymi deskami drzwiami. Budynek z wielkiej płyty, podobnej do tej, z której wznoszono bloki w Myllhaven, straszył zaciekami wilgoci, plamami żerującej pleśni i pustymi kloszami, w których niegdyś zapewne tkwić musiały przypominające bańki prototypowe świetlne kule luminatów. W podobnych zapadłych wsiach nadal można było spotkać ich całkiem sporo, a Lhynne dziwiła się, dlaczego tak łatwo z nich zrezygnowano. Może i należało ładować je znacznie częściej, niż te stosowane obecnie, lecz ciepłego, przyjemnego światła nie dało się zastąpić żadnym innym. W takim najlepiej się jej funkcjonowało.
Dłuższą chwilę tkwiła na samym środku czegoś, co z pewnością musiało pełnić rolę głównego placu, bezradnie rozglądając się na boki. Zupełnie nie wiedziała, gdzie też powinna się udać. Może ten opuszczony skład był bazą? Może któryś z okolicznych domów? A może to wcale nie tutaj? Jaka szkoda, że nie spojrzała w końcu na pozostałe dokumenty w tej burzowej teczce. Khreckte było o wiele za duże, by mogła spacerować tak po nim bez zupełnie żadnej wskazówki.
Obeszła skład nasienny, starając się w miarę dyskretnie przyjrzeć wszystkim jego kątom, lecz budynek wyglądał na opuszczony od bardzo dawna i pozostawiony tak, by zniszczał i ostatecznie poddał się napierającej naturze. Dłuższą chwilę zastanawiała się nad pordzewiałą drabinką, prowadzącą na wylany czarną papą, płaski dach, lecz zrezygnowała z zaglądania tam, gdy jeden ze szczebli ułamał się, gdy tylko położyła na nim dłoń. Lęk wysokości zakiełkował uporczywym podskórnym łaskotaniem w okolicach żołądka i zmusił ją, by odsunęła się na bezpieczną odległość i porzuciła wszelkie tego typu myśli.
Odetchnęła, rozejrzała się wokół, chcąc sprawdzić, czy aby na pewno w najbliższej okolicy jest pusto, i opadła na cztery łapy. Pokazała wyszczerzone kły szczekającemu za jednym z płotów owczarkowi, pochyliła łeb i skupiła się na zapachach.
Wonne ścieżki pozostawione przez przechodzących potrafiły powiedzieć naprawdę dużo, jeśli tylko wiedziało się, jak szukać. Każdy człowiek pachniał inaczej – młody i stary, kobieta i mężczyzna, zmęczony i w pełni sił. Bezbłędnie można było rozróżnić silne emocje i drobne przedmioty, które miał przy sobie, jeszcze na kilka godzin po jego zniknięciu. Choć Lhynne nigdy nie miała wielkiej wprawy w tropieniu – nie miała okazji, by uczyć się wraz z chłopcami ze swojego plemienia, bazowała więc jedynie na tym, co wywnioskowała sama – wilczy instynkt kierował nią bezbłędnie, podpowiadając odpowiednie ruchy.
A wrażliwy wilczy nos był o wiele lepszy od najpotężniejszych zaklęć tropiących z Creonii.
Staruszka. Być może właśnie ta sama, którą dostrzegała w zagraconym ogródku. Zmęczona, ale i zła. Niosła ciężką torbę z pobliskiego sklepu, wypełnioną świeżymi, pachnącymi jeszcze wilgotną ziemią warzywami.
Dziecko, prawdopodobnie chłopiec. Płakał, w dłoni trzymać musiał jakąś drewnianą zabawkę. I jego matka, zdenerwowana, wręcz wściekła, stawiająca mocne, zdecydowane kroki, jakby całą złość zamierzała przekazać ziemi, w którą wbijała ostre obcasy trzewików.
Kobieta. Raczej młoda. Intensywne lawendowe perfumy załaskotały w przeczuloną śluzówkę i uniemożliwiły odnalezienie czegokolwiek więcej, skutecznie przysłaniając wszelkie pozostałe zapachowe informacje i wyciskając Lhynne łzy z oczu. Kichnęła, cofnęła się na krótką chwilę, próbując złapać oddech.
Skup się, Lhynne...
Jeszcze raz.
Kolejne dziecko. Tym razem nieco starsze. Również niosło coś ciężkiego, pocąc się intensywnie z wysiłku.
Starszy mężczyzna. Świeżo wystrugana i pomalowana lakierem laska zostawiała owalne ślady w przebijającym spomiędzy opadłych igieł srebrzystym piachu.
Mężczyzna. Wysoki, prawdopodobnie dobrze zbudowany, sądząc po głębokości odcisków jego butów. Śpieszył się gdzieś, był zdenerwowany, być może lekko przestraszony...
Och, czyżby?
Uśmiechnęła się po wilczemu, błyskając ostrymi zębiskami. Zawsze warto to sprawdzić, zamiast kręcić się po próżnicy, czyż nie? Lepszy fałszywy trop niż żaden.
Z zadartym z ekscytacji ogonem i czujnie postawionymi uszami popędziła wyrazistą zapachową ścieżką, skupiając się całkowicie na swoim celu.
A to, że ktoś mógł ją zobaczyć? W tamtym lesie czuła przecież wyraźną obecność żelaznych psów. Te stworzenia były jej wielkości i zupełnie nie bały się ludzi, podchodząc pod domostwa nawet w biały dzień, jej widok nie powinien więc nikogo specjalnie zdziwić. Może obudzić lekką sensację i strach, może zainteresowanie... ale z pewnością nie szok. Z czarną sierścią mogła uchodzić z powodzeniem za wyrośniętego psa. Kto spodziewałby się wilkokrwistych akurat tutaj? Jej rasa uparcie trzymała się własnych Mateczników, niechętnie wychodząc poza nie, zwłaszcza w pojedynkę.
Wąska dróżka wyprowadziła ją z lasu na otwartą przestrzeń. Słońce uderzyło ze zdwojoną mocą, lecz skupiony na celu bardziej już wilczy niż ludzki umysł zupełnie je zignorował. Piaszczysta droga prowadziła między soczyście zielonymi pastwiskami w ściśle określonym kierunku, a coraz intensywniejsza woń tropu jasno wskazywała na to, że ofiara musiała znajdować się niedaleko.
Gdy trop zaczął swoją nachalnością niemal kaleczyć wrażliwe zmysły, zdwoiła czujność. Przemykając ostrożnie głównie kałużami cienia, rzucanymi przez rosnące rzadko przy drodze drzewa, rozglądała się uważnie, nie chcąc niczego przegapić.
Teraz już domy znajdowały się w znacznie większych odległościach od siebie. Mniejsze i znacznie skromniejsze, głównie drewniane, o wiele rzadziej kamienne lub ceglane, sprawiały przytulne, lecz nieznośnie biedne wrażenie, jakby właścicieli nie stać było nawet na odmalowanie niegdyś kolorowych ścian lub obchodzących z farby okiennych ram. W wielu ogrodach kłębiły się zagony dawno nie wyrywanych chwastów, wybujałych tak, że przypominały już okazałe krzewy o zdrewniałych łodygach, a kwiaty nie wyglądały bynajmniej na zasadzone celowo. W wielu oknach dostrzegała jednak ruch, wskazujący jasno, iż w rzeczywistości musi toczyć się tam jakieś życie.
Skręciła pod kątem prostym w kolejną z przecinających pole dróżek. Po lewej stronie miała kłęby falującego na delikatnym wietrze zboża, gotowego do zbiorów i kuszącego przyjemnym zapachem słońca i siana, po prawej zaś kolejne rezydencje – równie zaniedbane, lecz znacznie okazalsze, jakby dotarła do miejsca, w którym niegdyś budowali się jedynie wyżej postawieni. Pierwszy z domów miał szeroką werandę z drewnianymi, malowanymi na biało kolumnami, a spory teren wokół niego porastały wysokie drzewa, pośród których widziała lśniące rzeźby wodnych nimf i jaskrawo kolorowe rabaty stopniowo otwierających się po burzy kwiatów, drugi zaś...
Dopadła do ziemi, jeżąc sierść wzdłuż kręgosłupa. To było tutaj!
Ostrożnie podczołgała się pod samo ogrodzenie, zupełnie nie przejmując wciskającym w sierść pyłem drogi. Powoli uniosła łeb, zaglądając między gałęziami dawno nieprzycinanego żywopłotu na rozległy teren otaczający niewielki dworek. Rezydencja była podłużna, zbudowana z szarego kamienia i ciemnego drewna, z dwoma okazałymi wieżami o spiczastych dachach, celujących w sklepienie tworzone przez korony drzew masztami pordzewiałych wiatrowskazów w kształcie ziejących ogniem smoków. Wysypaną żwirem drogę, prowadzącą do dwuskrzydłowych drzwi składających się z dziesiątek lśniących w słońcu kolorowych szybek, porastały wszędobylskie chwasty i soczyście zielony mech, a trawniki, na których dostrzegała rozsiane wśród wybujałej trawy posążki grzybów i zwierzątek, aż świecące ognistymi barwami, dominował cień rzucany przez wysokie świerki i modrzewie. Zniszczoną bramę podtrzymywał byle jak wykonany łańcuch o ogniwach na pierwszy rzut oka tak słabych, że ze swoją wilczą siłą nie powinna mieć większych problemów z zerwaniem go...
Nie, na bogów. Miała nie zostawiać żadnych śladów, czyż nie? Król Erghon chyba nie przewidział, jak beznadziejna może być w delikatnych sprawach, gdy wybierał właśnie ją do wykonania takiego zadania. Połowę swojej roboty już pokazowo zawaliła, teraz musiała być bardziej ostrożna.
Trop prowadził właśnie tam. Tylko jak miała dostać się do środka?
Chyba żeby poczekać na człowieka, za którym tu przyszła? Przecież musiał kiedyś wyjść, czyż nie?
Z obawą zerknęła w stronę wiszącego wysoko na niebie słońca. Owszem, ścigany kiedyś wyjdzie... lecz kiedy?
***
Nawet nie wiedziała, kiedy zasnęła. Stres zaczął wychodzić z niej w postaci obezwładniającego zmęczenia, a potworne gorąco dodatkowo wysysało z członków wszelką energię, uznawszy więc, że nie będzie mieć większego problemu z dosłyszeniem zamieszania wokół budynku, udała się w stronę niewielkiego kawałka soczyście zielonej trawy między wysokimi topolami i położyła się w cieniu, tuż obok pachnącego oszałamiająco sianem i słońcem zboża, miejscami wciąż przygiętego do ziemi po minionej czarnej burzy. Zwinęła się w kłębek, skupiła na przypominających lato i beztroskę bodźcach i po prostu pozwoliła się sobie zrelaksować.
Nie śniła. Wciąż czuwała, choć chwilami zupełnie przestawała sobie zdawać z tego sprawę. Co jakiś czas poruszała uszami lub ogonem, odganiając natrętne owady, lecz oprócz tego po prostu skupiała się na rozluźniających mięśniach i rozkosznej błogości. Było... dobrze. Przyjemnie.
Gdyby wszystkie misje tak wyglądały...
O mało nie wyszła z siebie, gdy drzwi z szybek trzasnęły, a ktoś zakaszlał. Rozbudziła się znacznie szybciej, niż przypuszczała, że mogłoby być możliwe – zerwała się z ziemi i płynnym ruchem wskoczyła do przydrożnego rowu, by skulić się w zalegającej w nim deszczówce i czujnie strzygąc uszami przeczekać, aż mężczyzna przejdzie obok. Gdy pospiesznie kroki nareszcie ją minęły, odczekała jeszcze kilka ciągnących się w nieskończoność chwil i ruszyła wyrazistym tropem, doskonale rozpoznając zapach, za którym tutaj przyszła.
Teraz nie musiała trzymać się w zasięgu wzroku, a przynajmniej nie na samym początku, gdy człowiek może być jeszcze czujny i skłonny do oglądania się przez ramię. Na razie sama zapachowa ścieżka wystarczy aż nadto. W razie czego silne łapy i zregenerowane częściowo siły pozwolą na pokonanie tej maleńkiej odległości w ciągu jednego oddechu, znacznie szybciej, niż prześladowany mógłby się spodziewać.
Podążając za zdenerwowanym człowiekiem, ponownie weszła do Khreckte i minęła jego centrum, zanurzając się w którejś z bocznych uliczek, które wcześniej pominęła. Uznawszy, że to już odpowiednia pora, skróciła dystans i nareszcie przyjrzała się majaczącej nieopodal ludzkiej sylwetce, oceniając okiem drapieżnika swoje szanse...
W panice przypadła do ziemi, gdy mężczyzna w eleganckim szarym prochowcu obejrzał się przez ramię, obrzucając wąską uliczkę niespokojnym spojrzeniem. Nie dostrzegłszy niczego wzbudzającego niepokój, poprawił kapelusz z szerokim rondem i ruszył dalej wydłużonym krokiem, wzbijając pył z nieutwardzonej drogi, upstrzonej gęstą siatką dziur.
Czarna wilczyca ostrożnie podniosła się na łapy i wyłoniła zza załomu żywopłotu, broniącego dostępu do jednej z bardziej okazałych posesji. Wybudowany z poczerniałego ze starości drewna dom miał niewielkie okna z kratami o oczkach w kształcie rombów, na których można było zamontować burzowe okiennice, i dach kryty czerwoną blachą, nad którym zwieszała się kopulasta wieżyczka z pokojem o przeszklonych ścianach na szczycie. Choć miejsce było cokolwiek fascynujące i przyjemne ze względu na obecność wysokich, dających cudowny cień drzew, wilkokrwista potruchtała dalej za człowiekiem, udając zwyczajnego żelaznego psa.
Na wszystkich bogów, nie było to najłatwiejsze. Ciężko było zmusić do posłuszeństwa instynkt, który doskonale widząc ofiarę, nie pozwalał na to, by opuszczała łeb podczas udawanego wąchania tropów. Dla wilka jawiło się to jako kompletna strata czasu, podczas gdy człowiek oddalał się coraz szybciej, niesiony na swoich długich nogach. Na męki Radrossa, wyglądało na to, że choć szczupły, musiał być wyższy nawet od Kriggsa – dałaby mu nieco ponad dwa metry wzrostu. Gdyby stanęła obok w ludzkiej skórze, pewnie nie sięgnęłaby mu głową do ramienia.
Kolejny raz podziękowała bogom za idealnie czarny kolor futra i niewielką białą łatkę na piersi, gdy gigant obrócił się tak szybko, że jedynym, co mogła zrobić, było zadarcie ogona do góry i skupienie się na obwąchiwaniu najbliższej kępki trawy. Gdy stuliła uszy do czaszki i z odległości nie można było dostrzec dokładnego kształtu jej sylwetki, mogłaby uchodzić za wyjątkowo dużego, ale zupełnie zwyczajnego żelaznego kundla, prawda?
O ile żelazne psy dorastają do ponad metra w kłębie. Mięśnie w łapach zaczynały jej drżeć z wysiłku od utrzymywania niskiej pozycji, do której nigdy nie nawykła. Owszem, kojarzyła, że te zwierzęta są wielkie, o wiele większe od wilków, które do złudzenia przypominają wyglądem... ale czy sto trzydzieści centymetrów to jednak nie przesada? Nigdy nie widziała na żywo żadnego z nich. Szlag, ten plan był doprawdy beznadziejny.
Po prawej stronie niskie ogrodzenie z metalowej siatki otaczało teren, na którym znajdowało się kilka układających się w szereg domków o wysokich, dwuspadowych dachach. Budynki były wąskie i wyposażone w tylko jedno okno, wychodzące na warzywne ogródki, nietrudno więc było zorientować się, że szczególnie dużo miejsca w środku nie było, nawet jeśli ktoś zaaranżował kryty omszałą ze starości dachówką stryszek na dodatkowy pokój. Siedzący na chylącej się ku upadkowi drewnianej ławeczce staruszek machnął na nią laską i krzyknął odstraszająco, udając więc, że zrobiło to na niej ogromne wrażenie, odskoczyła, podkulając ogon, i potruchtała dalej, rozglądając się za swoim celem...
Szlag, zgubiła go. Na ugiętych łapach nie zdołała poruszać się tak szybko jak ten burzowy człowiek... Z ciężkim westchnięciem zawęszyła i ruszyła dalej wyraźnym zapachowym tropem. Wyglądało na to, że musiała przestać się ociągać.
Pylista wiejska droga płynnie przeszła w wykładany kocimi łbami trakt. Gdy przywołała w myślach wspomnienie starej mapy, uprzytomniła sobie, że musiała to być droga prowadząca do pobliskiego Umhaven, które musiało się znajdować... cóż, ledwie parę minut dalej, prawdopodobnie już za pobliskim lasem, do którego zbliżali się wielkimi krokami. Poruszanie się po mieście nie mogło być najłatwiejsze – nietrudno się domyślić, że o ile wsie mogą być dla żelaznych psów całkiem kuszące, o tyle wielkomiejski zgiełk może skutecznie je odstraszać, musiała jednak zaryzykować. Na bogów, zupełnie przecież nie wiedziała, czego szuka, sprawdzenie więc, gdzie mężczyzna idzie, było jej ostatnim punktem zaczepienia. Ostatnią szansą, aby jakoś podźwignąć tę żałosną misję z kolan i zrehabilitować się w oczach zleceniodawców. A zwłaszcza Kriggsa.
Czy to nie była już obsesja?
Las okazał się w rzeczywistości wąskim skwerem, płynnie przechodzącym w stary sad, bielejący koronami drzew obsypanych kwiatami powoli rozchylającymi zamykające się szczelnie na czas burzy płatki. Kamienny trakt rozszerzył się na tyle, że bez problemu zmieściłyby się na nim dwa jadące obok siebie wozy, a po prawej stronie zamiast kolejnych wiejskich zabudowań lub drzew pojawiła się wąska rzeczka, od której oddzielał ją niski murek z podniszczonych otoczaków. Po jej drugiej stronie typowo podmiejskie chałupy przemieniły się w niskie, zaniedbane, lecz mające pewien klimat kamienice przedmieść. Maksymalnie dwukondygnacyjne budynki kryte nijakim szarym tynkiem nie przedstawiały się szczególnie kolorowo, a ich elewacjom brakowało ozdób tak typowych dla centrum Myllhaven, lecz Lhynne musiała przyznać, że i to miejsce ma swoją atmosferę. Wyglądało na o wiele starsze niż dumny środek stolicy, choć sądząc po zapachach dobywających się z otwartych na oścież ciemnych bram, który czuła nawet z tej odległości, zamieszkująca tę dzielnicę ludność musiała pozostawiać sobą wiele do życzenia.
Ale czy nie było tak we wszystkich biedniejszych miejscach?
Słyszała o Umhaven. O wiele mniejsze, choć również okazałe na tle innych miast, było o niemal trzysta lat starsze od samej stolicy, jeśli można wierzyć niejasnym podaniom sprzed czasów Cienionocy. Choć większość legend z tamtego okresu spokojnie można było wsadzić między bajki, tej jednej historycy skłonni byli przypisać więcej prawdy – gołym okiem widać było, że mury prastarych budowli są bardziej przysadziste, cięższe, pozbawione nachalnych ozdób i sprawiające wrażenie bardziej użytkowych, niż te w sercu stolicy, co sugerowało, iż to miejsce musi być naprawdę stare...
Lub zostało wybudowane w celach wojskowych. Tego również nie można było wykluczyć. Lhynne wielokrotnie frustrowało to, jak wielu rzeczy z przeszłości można się było jedynie domyślać.
Faktem pozostawało to, że niezbyt zamożne Umhaven robiło wszystko, by utrzymać swoje zabytki w jak najlepszym stanie, a władze już od wielu lat zajmowały się ich renowacją w taki sposób, by stanowiły jak największą atrakcję dla przyjezdnych. W każdym kącie tego miasteczka czaiła się historia, a podkreślona w odpowiedni sposób, wabiła całe rzesze turystów, omijających jednak szerokim łukiem dzielnice biedoty, wyrastające tuż obok pięknie odnowionych dzielnic jak portale prowadzące do innego świata.
Pierwszy przerzucony nad bezimienną rzeczką kamienny most był przy okazji przysadzistą budowlą – niską, o maleńkich zakratowanych oknach i solidnych podporach, dokładnie taką, jakie budowano dla ochrony przed niegdyś podobno znacznie częstszymi Czarnymi Burzami. Brukowana droga wchodziła bezpośrednio do jej środka gościnie otwartą dwuskrzydłową bramą. Wilczyca z ciekawością zajrzała do zalanego ciepłym światłem wnętrza. Po prawej stronie zaczynał się korytarz oznaczony wyraźną strzałką z napisem „muzeum", na arkadowych ścianach zaś wisiało kilka plakatów, w uproszczony sposób opisujących historię miejscowości. Kusiło ją, by zatrzymać się i przeczytać przynajmniej jeden z nich, lecz musiała odstąpić, poganiana wściekłym gwizdaniem ciecia z miotłą na długim kiju. Przedmiot bynajmniej nie wyglądał jak coś, czym chętnie dostałaby przez głowę, uciekła więc gdzie pieprz rośnie, podejmując trop.
Wyskoczyła ponownie na zewnątrz, do wąskiego wąwozu pomiędzy dwoma kamiennymi ścianami, porośniętymi girlandami bluszczu. Zakręciła się niespokojnie, stukając pazurami o bruk, gdy zorientowała się, że w tym miejscu ścieżka się urywała. Zaklęła w myślach i wyszczerzyła kły, warcząc w złości. Zatoczyła jeszcze jeden krąg, dokładnie obwąchując co się dało wokół, lecz wszystko wskazywało na to, że człowiek po prostu rozpłynął się w powietrzu. Czy to w ogóle było możliwe? Do muzealnego korytarza z pewnością nie wchodził, więc gdzie mógł się podziać?
Przemieniła się w człowieka, wcześniej dokładnie rozejrzawszy się dookoła, i oparła się o chłodną kamienną ścianę, ukrywając twarz w dłoniach. Musiała pomyśleć. Musiała się uspokoić i powściągnąć przejmujący nad nią kontrolę wilczy instynkt, zanim całkowicie ją opanował. Jako zwierzę nigdy nie myślała w pełni racjonalnie...
Zwierzę w końcu nie pojmowało czegoś takiego, jak istnienie broni. Wilk wielkości niedźwiedzia pewien był, że człowiek nie jest w stanie mu zaszkodzić i nie przyjmował do wiadomości, by mogło być inaczej. I przestawał być ostrożny.
Coś zaszeleściło nieco powyżej, jakby ktoś poruszył się na sklepieniu zabudowanego mostu. Lhynne podskoczyła i rozejrzała się panicznie, jeszcze raz dokładnie obrzuciła spojrzeniem rzeźbiony w subtelne wzory portal bramy. Spojrzała jeszcze trochę wyżej, gdy dostrzegła, że wiązka bluszczu się porusza...
Jakim cudem on tam wszedł?!
Krzyknęła i przewróciła się, gdy wysoki mężczyzna na nią skoczył. Nie zdążyła przyjrzeć się jego rysom twarzy, dostrzegając tylko materializujące się w jego dłoniach w rozbłysku płomieni Mgielne Ostrze.
Cudownie. Mag Ogniowy i Mglisty Rycerz w jednym? Gorzej trafić nie mogła.
Nie wiedziała, jakim cudem zdołała umknąć przed potężnym cięciem lśniącą, smukłą klingą wielkiego miecza. Dopadła do ziemi, błyskawicznie przemieniła się w wilka, zanurkowała pod nawracającym ciosem i rzuciła się człowiekowi do gardła, zupełnie już nie zastanawiając się nad powodzeniem misji – teraz przede wszystkim należało przeżyć... prawda?
Chociaż bogowie wiedzą, czy Kriggs nie wolałby zobaczyć jej przerobionej na szaszłyk, niż dowiedzieć się, jak koncertowo zawaliła sprawę.
Człowiek umknął przed celującymi w krtań wilczymi kłami i uderzył ją pięścią, gdy znalazła się za blisko, by mógł wykorzystać miecz. Zaskowyczała z rozchodzącego się w ciele ognistego bólu – jeśli wcześniej sądziła, że rzucona wiatrem gałąź połamała jej żebra, teraz przekonała się nieprzyjemnie, jak wiele do tego brakowało. Runęła na brukowaną drogę jak zdmuchnięta, świat na moment poczerniał jej w oczach.
Zaskowyczała, gdy silna dłoń zacisnęła się na luźnej skórze na jej karku i podniosła ją jak szmacianą lalkę.
– No ładnie – mruknął nieprzyjemny męski głos. – Nie przypuszczałem, że wasze kobiety też się przemieniają. Ale tak właśnie myślałem, że coś jest z tobą nie tak, psinko.
Mgielne Ostrze błysnęło jej tuż przed nosem.
– Do zobaczenia w niebiosach, wilczku. Pozdrów ode mnie Vrarghra Lemarra, jak go spotkasz, i przekaż mu, że jak zwykle przegrał.
Co do tego wszystkiego miał...?
Lodowaty sztych pocałował ją w skórę na podgardlu. A wilczy instynkt przetrwania rozgorzał ogniem.
Przemieniła się w człowieka i uderzyła w miecz dłonią, zupełnie już nie przejmując się tym, iż najpewniej straci w ten sposób palce. Nie zastanawiała się również, jak to możliwe, że trafiła idealnie w płaz, odrzucając sztych daleko od swojego gardła – liczyło się jedynie to, by cudem odwleczoną śmierć utrzymać jak najdalej od siebie tak długo, jak było to możliwe. Kolejny raz się przemieniła i po prostu pozwoliła, by instynkt działał za nią.
Człowiek przewrócił się z hukiem na ciężkie wrota mostowej bramy, drewno zadrżało w posadach. Cios pięścią w łeb sprawił, że w jednej sekundzie ujrzała wszystkie konstelacje, lecz już, już go miała! Potężne kły nareszcie zacisnęły się na miękkim gardle i trzymały tak, ignorując padające ciosy. Zaciskały się...
Zakwiczała, gdy kopniak wbił się prosto w połamane żebra. Odskoczyła i spróbowała umknąć przed szerokim zamachem Ostrza; niemal poczuła, jak wiecznie ostra klinga ścina jej długą sierść na grzbiecie. Zalany krwią człowiek rzucił się na nią szczupakiem, przygniótł do ziemi. Trysnęła krew, lecz nie mogła oberwać mocno – czułaby przecież, prawda?
Szlag.
Nawet nie wiedziała, gdzie dostała. Skąd mogłaby wiedzieć? Po prostu naparła na miecz, kolejny raz przyjmując ludzką skórę, sięgnęła do zatkniętego za pasek bojowego noża, który nosiła zawsze, gdy nie powinna obnosić się z pełnowymiarowym mieczem, i wbiła go w bok szyi wysokiego mężczyzny.
Intensywnie zielone oczy nabiegły krwią i uciekły w głąb czaszki, usta otworzyły się w niemym krzyku. Człowiek runął na ziemię, a ona wraz z nim, nie zdoławszy ustać na własnych nogach. Mgielne Ostrze zadzwoniło po bruku – nie rozwiało się. Człowiek umarł.
Umarł...
Zabiła człowieka.
Roześmiała się gorzko, nie zdoławszy dłużej utrzymać oczu otwartych. Zanim odpłynęła, sięgnęła w stronę wyłożonej drobnym łańcuszkiem rękojeści i kurczowo zacisnęła na niej palce, pozwalając, by całe jej ciało przeszyła ożywcza moc formującej się Więzi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top