Rozdział 10
Vivienne
To nie było życie. To było nic innego jak nierzeczywisty, duszny od złotego pyłu i niemożliwych do nazwania odczuć sen...
Sen? Czy może raczej koszmar?
Trzon posrebrzanego widelca uformowano w kształt gładkiego smoczego łba, którego pysk wykrzywiał delikatny uśmiech, jakiego próżno było szukać wśród tych prawdziwych gadów, tych, z którymi chcąc nie chcąc przebywać musiała na co dzień. Zaciśnięte smukłe palce kolorem przypominały mleko lub ogryzioną do czysta kość, a nie coś żywego, ciepłego, zdolnego do wykonania samodzielnego ruchu. Drżały za każdym razem, gdy wątłe mięśnie smukłego kobiecego ramienia zmuszały je do uniesienia ciężaru aromatycznej pieczeni w gęstym, brązowym sosie, która z pewnością wzbudziłaby zachwyt w każdym miłośniku wykwintnej kuchni...
Jej dłonie i ramiona były zupełnie inne niż Lhynne. Choć wilkokrwista była znacznie niższa i drobniejsza, pod jej skórą rysowały się niewielkie, lecz silne jak stal mięśnie, zahartowane latami dźwigania ciężkiego długiego miecza. Malutkie dłonie o długich palcach może i były równie blade i gładkie, lecz ich powierzchnię w strategicznych miejscach znaczyły odciski, jasno wskazujące na to, że właścicielka bynajmniej nie w haftowaniu upatrywała metody na spędzanie wolnego czasu. Na bogów, ileż by dała, by jej wątłe ciało było równie zwinne i silne. Być może wtedy czułaby się choć odrobinę bezpieczniej?
Nie potrafiła ukrócić tych porównań. Dobrze wiedziała, że zagłębianie się w nich nie miało żadnego celu, w końcu od samego myślenia nikomu jeszcze nic nie przyszło, lecz jak mogłaby to zrobić, skoro twarz przyjaciółki wciąż stawała jej przed oczami, ilekroć choćby na moment straciła czujność? Wystarczał jeden moment rozproszenia, jedno krótkie zawahanie, jedna uciekająca w niewłaściwą stronę myśl, by kolejny raz musiała zmagać się ze wspomnieniem zawodu i bólu w brązowych oczach. Dlaczego to musiało tak właśnie się skończyć...?
– Vivienne? Kochanie, dobrze się czujesz?
Dopiero po dłuższej chwili powróciła do rzeczywistości, a potrzebowała do tego stanowczego szturchnięcia w ramię od strony siedzącego po jej prawej stronie Drella. Zamrugała nieprzytomnie i obejrzała się na swojego męża, unosząc wzrok znad maltretowanego kawałka pieczeni. Maska na krótką chwilę opadła, dobrze o tym wiedziała, lecz postanowiła iść w zaparte. Jak zawsze.
Jaka szkoda, że w tym burzowym śnie nawet przez chwilę nie mogła być sobą. To była kompletna farsa – musieć udawać na każdym kroku. Lecz co takiego mogła na to poradzić? Już jako dziecko zdawała sobie sprawę z tego, że niektórzy muszą się poświęcać i trwać w osobistym piekle, by inni mogli czuć szczęście. Tak właśnie wyglądała równowaga na świecie. Tak było od zawsze. To było właściwie... Tylko dlaczego właśnie ona musiała się poświęcać?
– Oczywiście, że dobrze się czuję – prychnęła ze sporym opóźnieniem, ze złością wywracając oczami. Odłożyła sztućce na kruchy talerz z gharrińskiej porcelany zdecydowanie zbyt gwałtownie, by było to dobrze odebrane. Dźwięczny stukot wgryzł się w szmer przytłumionych głosów jak świeżo naostrzony nóż, a kilka wścibskich spojrzeń zaraz powędrowało w jej stronę, umykając równie szybko, gdy napotkały na jej chłodne błękitne oczy. – Dlaczego miałabym czuć się źle?
– Wydajesz się zamyślona. – Mężczyzna zawahał się na chwilę, nieśmiało cofając dłoń, którą wciąż trzymał ją za odsłonięte przedramię. Kremowa suknia z przeszywanej złotą nicią koronki została stworzona na zdecydowanie cieplejsze dni i nie pozostawiała wielkiego pola do popisu dla wyobraźni, ale dobrze wiedziała, że właśnie w niej lubił ją najbardziej.
– Och, myślałam tylko nad Kristą. – Lekceważąco machnęła dłonią, wspominając imię królewskiej krawcowej. – Prosiłam ją, aby przyszła zdjąć miarę jeszcze przed obiadem, lecz słuch po niej zaginął. Doprawdy, ciekawa jestem, czym takim może się zajmować w godzinach pracy.
– Powinnaś być bardziej wyrozumiała. – Do rozmowy nieoczekiwanie włączyła się sama królowa. – Krista ma już swoje lata, poza tym... – Urwała wpół słowa i szybko pokryła zmieszanie niedbałym machnięciem dłonią. Vivienne dobrze wiedziała, co takiego chciała powiedzieć. Być może nie domyślała się, w jakie tym razem frazy teściowa ubrałaby odpowiednią kwestię, lecz czuła, jaki miał być jej sens. Nietrudno domyślić się, iż elficka piękność właśnie jedynie cudem powstrzymała się od wytknięcia jej tego, iż swoim zachowaniem zdążyła zniechęcić całą służbę do jakiejkolwiek pracy. Viv świetnie zdawała sobie sprawę, iż to jej własna zasługa, lecz... oj tak, szkoda jej było tych ludzi. W gruncie rzeczy nieznośnie dobre serce krajało jej się za każdym razem, gdy dosłownie za nic łajała bogom ducha winnych pracowników zamku, lecz jak inaczej zapewnić sobie spokój i samotność? Zniechęcenie wszystkich do siebie w taki sposób, by nikomu choćby nie przemknęło przez myśl, aby za nią chodzić, było najlepszą metodą. Nie cierpiała tego uczucia, które oblewało ją za każdym razem, gdy dostrzegała, jak służba chyłkiem opuszcza komnaty, gdy tylko dostrzegła jej obecność, lecz nie mogła niczego dać po sobie poznać.
Nie, to nie był sen. To był jakiś burzowy teatr, gdzie surowa publika wbijała w nią natarczywy wzrok, tylko czekając, aż powinie jej się noga, a rola, którą przyszło jej grać, za nic nie przypadła jej do gustu.
Musiała być bardzo irytująca. Tak bardzo, by bezbłędnie wytrącać z równowagi nawet wiecznie nieporuszoną Elveere. I to chyba bolało najmocniej, gdyż w skrytości ducha jak powietrza łaknęła aprobaty tej silnej, wiecznie pięknej kobiety, której czarne jak heban włosy, na elficką modłę upięte w okalający głowę warkocz, odsłaniały spiczaste czubki uszu. Złoty diadem, w którym kryształy skrzyły się w słabym świetle wpadającego przez witrażowe okna słońca i pełgającym poblasku ogni ustawionych na długim stole świec, idealnie pasował do władczego spojrzenia oczu w kolorze najczystszej morskiej wody, a bogata suknia z lśniącego czerwonego jedwabiu, choć pozornie prosta i owijająca smukłe ciało na wzór monstrualnej długości szala, doskonale podkreślała wszelkie atuty wciąż mocnej sylwetki wojowniczki.
Vivienne marzyła o tym, by być taką jak ona. Kochaną, poważaną, wiecznie piękną, dobrą, cierpliwą... po prostu mądrą i rozważną, przez poddanych postrzeganą jako przyjaciółka, a nie bezwzględna władczyni o rozumku wielkości orzeszka. Jak na razie, wszystko wskazywało na to, że jej dopiero budowanej reputacji bliżej jest do tej drugiej postaci, choć łzy złośliwie szczypały pod powiekami za każdym razem, gdy sobie to z całą mocą uświadamiała.
Tylko co mogła z tym zrobić? To nie ona zadysponowała tę idiotyczną grę. To nie ona pociągała za sznurki marionetek w tym przedstawieniu. Ba! Ona przecież nie znała nawet całego scenariusza, a jedynie jego marne strzępy, niezbędne, aby nie wypaść z roli.
– Mamo, proszę cię. – Drell, jak to zwykle on, poczuł się w obowiązku obronić cześć małżonki. Jakaż szkoda, że nie myślał o niej równie ciepło, gdy kolejna kobieta zawracała mu w głowie... – Krista naprawdę powinna pojawić się przed południem. Nie powiesz mi chyba, że nie uważasz tego za dziwne. Ta kobieta nigdy się nie spóźnia.
– Czyżby? – Cienka brew królowej powędrowała do góry, a jej oczy zalśniły oszałamiającym fioletem świeżego bzu, jak zawsze, gdy odruchowo sięgała po swoją specyficzną magię. Viv niemal poczuła unoszący się w powietrzu upajająco słodki zapach świeżych kwiatów. – Śmiem stwierdzić, synu, iż to twoja wybranka jej tutaj przyczyną. Nie przypominasz może sobie poprzedniego spotkania z krawcową? Tego, po którym biedna kobieta wybiegła z waszych komnat ze łzami w oczach?
Vivienne skrzywiła się i z ledwością ukryła grymas w haftowanej serwetce. Tak, pamiętała to, jak skrzyczała nieszczęsną staruszkę, choć nie miała już pojęcia, o co tak naprawdę się wściekła. To nie było ważne – grunt, że wyrzuty sumienia nie dawały jej spać przez następne dwie noce, które spędziła wypłakując oczy w poduszkę i modląc się, aby nikt tego nie dostrzegł. Na szczęście Drell był tak zmęczony całodniowymi przygodami, że nie obudził się nawet na krótką chwilę, bez przerwy chrapiąc na swojej części materaca.
– Matko, ale... – Książę spróbował jeszcze raz, lecz umilkł wpół słowa, gdy śpiący w drugim końcu wielkiej sali jadalnej Khorr uniósł wielki łeb. Posadzka zadrżała, gdy ze smoczego gardła wydobył się głuchy warkot, a z wielkich nozdrzy, jak z bliźniaczych wulkanicznych kraterów, uniosły się snopy wirujących w przeciągu iskier. Czułki, wyrastające z miejsca, w którym zwyczajne ragharrańskie smoki mają rogi, zadrgały, a złote ślepia błysnęły z trudem maskowaną złością.
Vivienne, jak zwykle zresztą, odczuła ogromny respekt, gdy pokryte łuskami w kolorze rubinów wargi uniosły się, ukazując ogromne zębiska. Smoczy pysk był tak wielki, że z pewnością dałoby się wjechać do niego karetą zaprzężoną w dwa gorącokrwiste rumaki ze stajni jej ojca. Choć nie cierpiała smoków całym swoim sercem i panicznie się ich bała, musiała przyznać, że te ogromne bestie mają w sobie moc, z jaką nie zamierzała się kłócić. Khorr, choć prawe skrzydło miał częściowo bezwładnie, nieco pokrzywione i wlókł je bardziej za sobą, niż nosił z dumą, wciąż budził trwogę we wszystkich, którzy śmieli zagrozić królewskiej parze Ragharranu. Z trudem mieścił się w sali jadalnej i niewiele już brakowało, by wielkością dorównał czarnej bestii generała von Eckhardta, za którym to uganiała się Lhynne.
Elveere szybkim ruchem uniosła smukłą dłoń, powstrzymując smoka w miejscu.
– Khorr, nic się nie dzieje – powiedziała spokojnym tonem, a gad mruknął jeszcze niezrozumiale i powrócił do swojego kąta, czułki ciasno tuląc do czaszki. Nie wyglądał na zadowolonego, lecz nie śmiał sprzeciwić się twardemu rozkazowi swojej pani. Nie miał prawa zagrażać jej jedynemu synowi, nawet jeśli ją samą trawiła skierowana w jego stronę złość. Końcówka kolczastego ogona poruszyła się niecierpliwie i uderzyła w czarno-białą, porysowaną smoczymi szponami posadzkę, jakby w rzeczywistości był zniecierpliwionym kotem, a nie bestią o ognistym oddechu, która bez wysiłku byłaby w stanie pożreć ich wszystkich.
Vivienne nie była w stanie nie zauważyć, jak ozdobione rodowymi pierścieniami palce Drella kurczowo zaciskają się na oparciu rzeźbionego w różane pnącza krzesła. Choć mąż rzadko mówił o tym na głos, dobrze wiedziała, jaką złością napawa go fakt, iż w przeciwieństwie do rodziców, nie wybrał go żaden smok. Czuł się zły, bezużyteczny, bezwartościowy... gorszy. Viv, jako silna empatka, nie musiała słuchać jego zwierzeń, by doskonale rozpoznawać te emocje, zwłaszcza że ukrywanie ich nie szło mu tak sprawnie, jak jej. Aktorem zawsze był marnym, przez co nie potrafiła nigdy uwierzyć również w to, jakim cudem kobiety tak garną w jego stronę.
Tak dużo można było dostrzec, gdy w obserwacji upatrywać jedynej szansy na zachowanie w ryzach własnych zdrowych zmysłów...
Miała wrażenie, że zna już na pamięć każdy szczegół jednej z największych komnat w zamku Myllhaven. Sala jadalna składała się właściwie z dwóch pomieszczeń, usadowionych jedno wewnątrz drugiego, co zwłaszcza na gościach robiło ogromne wrażenie. Właściwa część kryła się pod baldachimem z misternie rzeźbionego ciemnego drewna, formowanego w taki sposób, by jak najmocniej przypominało zwiewne koronki i gotyckie wieże wspaniałych pałaców ze starych opowieści, i zdawać by się mogło, że już jeden nieostrożny ruch wielkiego smoczego cielska jest w stanie obrócić je w drzazgi, choć Viv wielokrotnie widziała, że jest to jedynie złudzeniem. Konstrukcja ta kryła się w rozległym pomieszczeniu o kamiennych ścianach, malowanych w fantastyczne sceny bitewne smoków z mitycznymi zwierzętami, których nie potrafiłaby nawet nazwać, a wpadające przez tak ogromne, że aż wręcz niemożliwe do objęcia wzrokiem za jednym zamachem witrażowe okna światło sprawiało, iż można było odnieść wrażenie, że malunki wciąż trwają w ruchu, jak żywe. Ponure wrota, otwierane za pomocą skomplikowanego mechanizmu z kół zębatych i przekładni, od którego starała się trzymać jak najdalej, prowadziły na rozległy zewnętrzny taras, z którego smoki mogły swobodnie dostawać się do środka. Wiecznie czujny Khorr i dumna Scheira towarzyszyły rodzinie królewskiej podczas każdego posiłku, choć dla świeżo upieczonej księżniczki zagadką pozostawało, w jaki sposób wielki mieszaniec gholobarskiego żmija dostaje się na trzecie piętro budynku. Choć wielokrotnie oglądała kamienne ściany zamku z zewnątrz, próbując rozwikłać tę zagadkę, nigdy nie udało jej się dostrzec śladów, jakoby wspinał się po murze, a zawsze, gdy otwierano wrota, znajdował się już tuż za nimi.
To stworzenie było dla niej zagadką. I choć chętnie pozostawiłaby ją nierozwikłaną, dobrze wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić.
Scheira, która podczas bitwy sprzed ponad wieku nie odniosła poważniejszych obrażeń, również była o wiele większa, niż dziewczyna mogłaby sobie tego życzyć, aby czuć się komfortowo. I choć to samiec był od niej o wiele silniejszy, a sterował nim ostry jak brzytwa umysł kobiety, która własnoręcznie zabiła legendarnego Zarrotha, to w tej granatowej, niemal niebieskiej bestii dostrzegała poważniejsze zagrożenie. Smoczyca króla Erghona była burzowo sprytna, a wielkością nie ustępowała wiele nieznacznie od niej młodszemu Khorrowi. Ponadto wciąż była całkowicie sprawna, choć jej jeździec mocno posunął się ostatnimi czasy w latach.
Najgorsze było chyba jednak to, że wciąż patrzyła na nią tym nieznośnym wzrokiem... jakby coś podejrzewała. Lub wręcz doskonale wiedziała, w czym rzecz, lecz czekała, aż Vivienne wykona pierwszy krok, aby potem móc z czystym sumieniem przemienić ją w przekąskę.
Syknęła, gdy nagły ból wkręcił się w jej skroń jak rozpalony do czerwoności gwóźdź. Z trudem uniosła dłonie i pomasowała głowę, na krótką chwilę przymykając oczy. Nie była pewna, czy sobie tego nie uroiła, lecz odniosła wrażenie, że z kąta, w którym Scheira odpoczywała po własnym posiłku, dobiegło prychnięcie. O ile było to możliwe, smoczyca w tym jednym dźwięku zawarła tyle pogardy, że aż poczuła gorycz na języku, zupełnie jakby rzuciła właśnie całkowicie zrozumiałym, bezlitosnym: „tak właśnie myślałam". Niestety, choć wielokrotnie próbowała ją do tego nakłonić, nigdy nie odezwała się do niej bezpośrednio. Smoki twardo wywiązywały się z tradycji zobowiązującej do porozumiewania jedynie ze swoim jeźdźcem i osobami, które ten im w wyjątkowych przypadkach wskazał.
Podniosła się nagle, czując, jak kolejny spazm bólu kluje się gdzieś za prawym okiem. Ciężkie krzesło zgrzytnęło na posadzce, a wszyscy jak na komendę spojrzeli w jej stronę, lecz zupełnie już o to nie dbała.
– Mam tego dość – wycedziła, z dumą zarzucając jasnymi lokami. – Mam dość waszych oceniających spojrzeń. I mam wrażenie, że wszyscy w tym burzowym zamku są przeciwko mnie!
– Vivianne, kochanie... – Drell spróbował pochwycić ją za ramię, lecz wywinęła mu się zwinnie i ruszyła w stronę drzwi. Oniemieli królewscy gwardziści rozstąpili się przed nią odruchowo, wymieniając z równie jak oni zszokowanym królem bezradne spojrzenia.
Gdy tylko jak furia wypadła na chłodny zamkowy korytarz i znalazła się za jego najbliższym załomem, skąd stała się dla wszystkich niewidoczna, pozwoliła, aby bolesny jęk opuścił jej gardło. Ostatkiem sił dopadła do najbliższej ściany i osunęła się po niej na drewnianą podłogę, z ulgą przykładając rozpalone czoło do przyjemnie chłodnej czerwonej cegły. Dłuższą chwilę trwała tak, z całych sił zaciskając powieki, czekając, aż atak nareszcie minie...
Na bogów, dlaczego to zawsze musiało dziać się w takich momentach? Dlaczego nie mógł wzywać jej, gdy była sama? Dlaczego...?
Nie znajdujesz się na pozycji, z której byłabyś upoważniona do zadawania jakichkolwiek pytań.
Magnetyczny głos zdawał się jednocześnie dobiegać zewsząd, jak i odbijać echem jedynie w jej głowie. Skuliła się jeszcze mocniej, a jej drobnym ciałem wstrząsnął spazm wstrzymywanego od dłuższej chwili szlochu. Ukryła głowę w ramionach i całą sobą wtuliła się w ścianę, jakby miała nadzieję, iż wystarczyło odpowiednio mocno się postarać, aby w nią wniknąć. Aby przestać istnieć, przemienić w dziką, pierwotną energię i zasilić szeregi nawiedzających przedwieczny zamek duchów. Te stare jak znany świat mury z pewnością widziały niejedno, a w ich obrębie błąkać musiało się wielu potępionych...
Lecz czy ona zasługiwała na to, by do nich dołączyć? Oczywiście, że nie. Nie dla niej błoga nieświadomość lub możliwość obserwacji następujących po sobie pokoleń władców. Nie dla niej chłodne komnaty wysokich niebios, rozległe lasy i polany krainy bogów, czy cokolwiek innego, co czekać miało po drugiej stronie. Przecież już od dawna była potępiona, a pokrętny los sprawił, że nie miała na własne działania najmniejszego wpływu.
Dlaczego? zapytała jak zwykle, nie spodziewając się nawet odpowiedzi. Przecież nigdy ich nie otrzymywała. Była narzędziem, a dobre narzędzie wykonuje po prostu rozkazy, nie wnikając w ich genezę. Nigdy nie miała wiele do czynienia ze strategią, nawet dla niej jednak jasnym było to, że najlepszym żołnierzem jest ten, który bez szemrania robi, co do niego należy. Gdy nieszczęśnik zaczynał zastanawiać się nad sensem zasłyszanych poleceń i modyfikować je według własnego uznania, nawet najlepsza kampania mogła przemienić się w kompletną katastrofę...
Och, czy to naprawdę takie niejasne? Niematerialny, niski jak pomruk nadchodzącej burzy głos zaśmiał się ponuro, bez cienia wesołości. Jesteś odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu. I tyle powinno ci wystarczyć, moja ptaszyno.
Wzdrygała się z trwogi i obrzydzenia za każdym razem, gdy zwracał się do niej w ten pieszczotliwy sposób. Wplecione we włosy palce zacisnęła niemal do bólu, zupełnie nie przejmując tym, że pewnie zostać miały jej między nimi całe pukle złocistych loków. To przecież nie było ważne, gdy to tak słodkie, a jednak w wyimaginowanych ustach brzmiące jak przekleństwo słowo owijało się wokół niej, oblepiało jej ciało niemożliwym do zmycia brudem...
Zło. W tym było zło, przed którym rodzice straszyli niegrzeczne dzieci. Zło pierwotne, oczywiste, niemożliwe do podważenia, niezależnie od zajmowanego punktu widzenia. Zło, które stanowiło jednocześnie przykład, jak i definicję, zło namacalne, śliskie, lepkie, odstraszające samym swoim wydźwiękiem...
Na bogów, pragnęła od tego uciec. Odpełznąć jak najdalej, choćby miała to zrobić na czworakach, i zniknąć na zawsze, zaszyć się w jakimś kącie, stopić w jedno z kurzem i ciszą... lecz wystarczająco wiele razy już próbowała, by nabrać pewności, że podobne zagrania i tak spełzłyby na niczym. Przed tym nie było ucieczki. Nie było, bo ta istota, czymkolwiek była, miała dostęp do jej głowy i sondowała myśli z równą łatwością, z jaką jej przychodziło odczytywanie dobrze znanych słów z kart książki. Nie mogła umknąć, bo musiałaby najpierw dowiedzieć się, w jaki sposób ukryć się przed samą sobą.
Martwisz się? Nie masz czym, moja ptaszyno. Szept owinął się wokół niej jak liźnięcie lodowatego wiatru... czy może raczej tchnienie chłodniejszego powietrza, jakie poczuć można było u zejścia do zamkowych lochów. Cuchnące stęchlizną, śmiercią i cierpieniem, sprawiało, że ciało zupełnie samo, w odłączeniu od umysłu, umykało poza zasięg lodowatych palców, znaczących wrażliwą skórę gęsią skórką. Nie masz czym się martwić, kochana, ponieważ zostało już niewiele czasu. Nie niecierpliw się, gdyż już niedługo będziesz mogła zacząć działać. Jeszcze krótka chwila, a będę cię potrzebował. Ani się obejrzysz, a nareszcie wszystko dobiegnie końca. Tego właśnie pragniesz, czyż nie?
Pragnę, byś zniknął. Byś okazał się jedynie sennym majakiem, wymysłem mojego umęczonego umysłu, toczącą mnie chorobą... czymkolwiek. Byle nie tym, czym jesteś...
Nie odważyła się wypowiedzieć tych słów w taki sposób, by nabrał pewności, że kieruje je bezpośrednio do niego. Za bezczelność zwykł ją karać, na zwyczajne myśli jednak nie zwracając większej uwagi. Wątpiła, by ich nie zauważał, domyślając się, że swoista namiastka prywatności, jaką jej pozostawiał, jest jedynie próbą mającą uśpić jej czujność, lecz przecież nie mogła po prostu nie myśleć.
Dusząca obecność zniknęła równie nagle, jak się pojawiła. Natrętne palce mroku cofnęły się gdzieś na samą krawędź jaźni. Zaczerpnęła drżącego tchu, dopiero wtedy orientując się, że przez cały ten czas musiała wstrzymywać powietrze. Dłuższą chwilę jeszcze trwała w jednej pozycji, wpatrując się w ścienne cegły, z których każda jedna tłoczona była w subtelny kwiatowy wzór, jednocześnie ich nie widząc, lecz to w niczym nie pomogło zapanować nad zawrotami głowy. Gdy wreszcie zebrała się w sobie na tyle, by stanąć na drżących nogach, aż pociemniało jej przed oczami. Niemal po omacku, dłonią sunąc wzdłuż lodowatej ściany, ruszyła w stronę swoich komnat, nie rozglądając się nawet, aby sprawdzić, czy ktokolwiek dostrzegł tę chwilę słabości.
A nawet jeśli... to co z tego? I tak mieli ją za dziwaczkę. Pustą idiotkę, ot kolejną pannę, która zawróciła znanemu z rozwiązłości następcy tronu w głowie, i to na tyle, by jednak zdecydował się ubiegać o jej rękę. Kto wie, być może naczelni plotkujący Myllhaven słusznie domyślali się, iż w związku tym znacznie więcej było inicjatywy wysoko postawionych rodziców Vivienne i królewskiej pary, niż prawdziwej miłości, o której rozpowiadano na ulicach, stawiając ich jako wzór doskonałego młodego małżeństwa.
Wzór? Dobre sobie! Nie zdołała powstrzymać parsknięcia zgorzkniałym śmiechem. Strażnik pilnujący wrót prowadzących do jej komnat uniósł na krótką chwilę wzrok, zaciekawiony nietypowym zachowaniem swojej pani, lecz szybko udał brak zainteresowania, napotkawszy na jej błyszczące gorączką tęczówki. Dobrze wiedział, czym mogło skończyć się zadzieranie z tą kobietą, gdy była w takim nastroju...
Gdy była w jakimkolwiek nastroju właściwie. Na bogów, naprawdę była okropna.
Nigdy nie uważała Drella za wzór cnót. Owszem, zakochała się w nim jak ostatnia idiotka, i to jeszcze jako nastoletnia dziewczyna, lecz która młoda panna nie marzyła w skrytości ducha o tym, że przystojny jak marzenie książę zwróci na nią uwagę i uczyni tą jedyną? Pech chciał jednak, że choć młody mężczyzna faktycznie dostrzegł w niej to coś, co sprawiło, że zechciał poprosić ją o rękę, nie czyniło jej to...
No cóż. Nie czyniło jej to „tą jedyną". Jak beznadziejnie to brzmiało...
Vivienne od samego początku wiedziała, z czego znany jest następca tronu. Domyślała się, że w całym ogromnym zamku nie było dwórki, której nie zawróciłby w głowie i nie wykorzystał w jakiś sposób. Zupełnie nie pojmowała, co puste panny w nim widziały, że godziły się na podobne traktowanie, i zupełnie nie pojmowała już, co ona sama dostrzegła w tym człowieku, gdy przyklęknął przy niej na jedno kolano, i później, gdy wypowiadał przysięgi na ślubnym kobiercu w świątyni Rhenesys. Być może miała po prostu naiwną, typowo kobiecą nadzieję, iż własną miłością zdoła go nawrócić? Że sprawi, iż najsłynniejszy kobieciarz Ragharranu ustatkuje się, dostrzegłszy kryjącą się w jej atrakcyjnym ciele wartość? Że zechce nagle zrezygnować ze swoich przyzwyczajeń i hulaszczego trybu życia, by ustatkować się u jej boku i wspólnie wychować gromadkę radosnych dzieci? Dobrze widziała, jak głupim było wciąż w to wierzyć, lecz nie potrafiła inaczej. Nie potrafiła przestać, za każdym razem, gdy spoglądał na nią z zachwytem w oczach licząc, iż to właśnie ten moment... moment, w którym prócz żony w cokolwiek atrakcyjnym opakowaniu, dostrzeże coś więcej.
Lecz co takiego właściwie miał dostrzegać, skoro wciąż musiała grać kogoś, kim nie była?
Drell, choć nie mogła odmówić mu inteligencji i tego, że z pewnością nadawał się na przyszłego władcę, w niczym nie przypominał swoich rodziców. Nigdy nie pomyślałaby, że ktoś taki powstał z krwi honorowego Erghona i bohaterskiej Elveere...
Na bogów. Elveere...
Ze złością zacisnęła pięści i wreszcie pchnęła zdobione złoconym motywem roślinnym drzwi, o wiele za mocno zatrzaskując je za sobą. Na krótką chwilę wsparła się na drewnie, przymykając oczy, gdy zawroty głowy kolejny raz doszły do głosu.
Królowa była jej zgubą, i wiedziała to od samego początku. Podziwiała ją od dziecka. Podczas gdy inne dzieciaki marzyły o tym, by zostać żołnierzami, lekarzami i jeźdźcami smoka, ona od zawsze pragnęła jedynie dorównać wspaniałej królowej. Ta kobieta miała wszystko, czego pragnęła – wygląd, pozycję, charyzmę, umysł ostry jak brzytwa. To ona zabiła Zarrotha, pomagając swemu mężowi w zadaniu ostatecznego ciosu Vrarghrowi Lemarrowi, choć sama była już poważnie ranna. To ona zdołała wspomóc zrujnowany kraj w podźwignięciu się z kolan, to ona w ogromnej mierze sprawiła, że był takim, jakim Vivienne go widziała. To ona w mistrzowski sposób łączyła obowiązki wojownika, polityka, jak i...
No cóż. Kobiety.
Vivienne przez łzy spojrzała na własny płaski brzuch i zaklęła po męsku pod nosem. Prawda była taka, że tym, czego pragnęła najbardziej na świecie, była normalność. Normalność, szczęście i poczucie bezpieczeństwa, jakie niosło ze sobą stworzenie prawdziwej rodziny. Pragnęła być żoną, matką, twardą kobietą zdolną do czynienia rzeczy wielkich... a nic z tego nie miało nigdy się spełnić. Dlaczego świat musiał być tak niesprawiedliwy? Dlaczego wszystko to musiało paść akurat na nią?
I na burze, dlaczego Lhynne miała te cuda na wyciągnięcie ręki i odrzucała je z taką beztroską, nie rozumiejąc i nie chcąc zrozumieć, jak wielki to dar? W chwilach takich jak ta nie była w stanie myśleć o przyjaciółce bez dozy dławiącej w gardle goryczy. Miała ochotę złapać ją za te wątłe ramiona i potrząsnąć z całej siły, gdy z niechęcią i wręcz obrzydzeniem spoglądając na szczęśliwe rodziny powtarzała, że nigdy nie zamierza mieć dzieci. Pragnęła uderzyć ją, by przemówić do rozumu, wykrzyczeć prosto w twarz wszystko to, co kłębiło się w jej wnętrzu...
Tylko że nie mogła. Nie mogła, bo ten piekielny głos na samym dnie jej umysłu nakazał Lhynne przepędzić. I to w najpaskudniejszy możliwy sposób.
Koniec. Musiała przestać o tym myśleć, o ile nie chciała chodzić z zapuchniętymi oczami do końca dnia.
Komnaty, które zajmowała wraz z Drellem, choć on pojawiał się w nich raczej sporadycznie, budziły ogromne wrażenie, nawet jak na przepych i bogactwo, jakimi wręcz ociekał pamiętający czasy sprzed Cienionocy zamek. Komnata, jak większość pomieszczeń w monumentalnej budowli, miała sufit wysoki jak katedra, choć układ drzwi i wykładanych złoto-różowymi, układającymi się w kwiaty witrażami okien nie sugerował, by kiedykolwiek wstęp miały tutaj smoki. Ściany wyłożono rzeźbionym we wzburzone morskie fale drewnem, malowanym na biało i złoto, a utrzymane w podobnej tonacji, również biało-złote łoże nakrywał wspaniały baldachim z niemal przezroczystej, wręcz nierzeczywiście eterycznej firany. Całość sprawiała wrażenie dostępnego dla śmiertelnych skrawka krainy bogów, umiejscowionej gdzieś ponad śnieżnobiałymi chmurami i złocistymi promieniami spoglądającego na świat słońca. Była naprawdę piękna...
I Vivienne nienawidziła jej z całego serca.
Wielkość przytłaczała, gdy znajdowało się wśród tego skrzącego się bogactwa zupełnie samemu. Co jej było po otaczającym pięknie, skoro nie mogła się nim z nikim podzielić?
Marzyła o tym, by wziąć tutaj Lhynne. Bez trudu mogła sobie wyobrazić zachwyt, z jakim wilkokrwista chłonęłaby widoki, niemal z otwartymi ustami oglądając wszelkie szczegóły fresków sufitu czy subtelnych rzeźbień podpierających go półkolumn. Marzyła o tym, by mogły razem położyć się na tym nieprzyjemnie szerokim i pustym łożu na plecach i po prostu plotkować do utraty sił i głosu, jak niegdyś. Marzyła, by opowiedzieć przyjaciółce o wszystkim – o narastających w niej pragnieniach, o złudzeniach, którymi wciąż się karmiła, choć sama już nie wierzyła w ich prawdziwość, o grze, jaką musiała prowadzić, by przeżyć... Chciała wyrzucić z siebie to wszystko i mówić godzinami, czując, jak trzymające ciało napięcie powoli odpuszcza. Marzyła...
Uważaj, czego sobie życzysz. To może wydarzyć się o wiele szybciej, niż przypuszczasz, ptaszyno.
Aż podskoczyła, gdy głos kolejny raz rozbrzmiał w jej głowie. Z trudem złapała oddech, nie zamierzając dłużej powstrzymywać płaczu.
– Czego ode mnie chcesz?! – krzyknęła w pustkę. – I czego chcesz od niej?! Na bogów, masz już mnie, choć nadal nie wiem, do czego jestem ci potrzebna, więc zostaw w spokoju przynajmniej ją...!
Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. Głos kolejny raz się zaśmiał. Dziwnie, lekko klekocząco... Choć nie miała w tym wprawy, tak właśnie wyobrażała sobie głos smoka, dobrze jednak wiedziała, że żaden z nich nie miałby tyle mocy i odwagi, by zwracać się do niej w podobny sposób.
Prawda...?
– Mam dosyć tych niedopowiedzeń – wykrztusiła, ocierając ze złością łzy. Domyślała się, że na twarzy ma smugi rozmazanego makijażu, lecz zupełnie nie miała głowy do tego, by choćby należycie się tym przejąć. – Mam dosyć, słyszysz? Jestem twoim narzędziem. Bez szemrania wykonuję wszystkie twoje rozkazy. Czy kiedykolwiek cię zawiodłam? Należą mi się jakieś odpowiedzi!
Nie musisz niczego wiedzieć. Im mniej wiesz, tym spokojniejsza jesteś.
Nie mogła pozbyć się wrażenia, że głos wciąż się z niej śmiał. Zapewniała mu doprawdy wspaniałą rozrywkę, tak się miotając.
– A jeśli powiem ci, że koniec z tym? – Ją samą zdziwiła pobrzmiewająca w głosie żelazna nuta. – Jeśli powiem, że nie wykonam już żadnego twojego rozkazu, dopóki nie powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi?
Dobrze wiesz, że i tak to zrobisz.
Wiedziała. I to właśnie było w tym wszystkim najgorsze. Głos sprawował nad nią pełną kontrolę i w każdej chwili mógł zgnieść ją jak robaka...
Chociaż może w tym była metoda? Może należało jedynie zdenerwować go wystarczająco, by zapragnął ją zabić? W śmierci widziała swoje jedyne wybawienie.
O nie, ptaszyno. Jesteś mi zbyt potrzebna, bym miał zdobyć się na takie zaniedbanie. Spójrz wokół – co widzisz?
Nie wiedziała, co miał na myśli. Zdezorientowana, powiodła wzrokiem wokół, choć dobrze wiedziała, że nie zdoła go ujrzeć, podobnie jak doszukać się jakiejkolwiek podpowiedzi. Nawet nie zauważyła, w którym momencie nogi odmówiły jej posłuszeństwa i wylądowała na kolanach. Koronkowa suknia rozłożyła się na ciemnych deskach podłogi jak płatki rozkwitającego kwiatu.
– Widzę siebie – szepnęła przez łzy. – Widzę słabą dziewczynę, która nie ma sił, aby doprowadzić do... tego czegoś, do czego dążysz, cokolwiek to jest. Widzę, że moje życie się rozpada. Przez ciebie. Widzę, że już nie mam odwrotu, że to trwa zbyt długo, bym miała jeszcze szansę jakoś wybrnąć. I widzę, że nikogo prócz mnie samej to nie obchodzi! – Samą siebie zdziwiła, gdy nagle podniosła głos. W bezsilności uderzyła pięściami w podłogę, pragnąc jak najszybciej rozładować rozpierającą ciało niezdrową energię. Zawyła w bezsilnej złości, a jej zachrypnięty od płaczu głos nie przypominał już w niczym czegoś, co mogłaby wydać z siebie ludzka krtań. – Jestem sama! Zawsze byłam w tym wszystkim sama!
Zawsze miałaś swoją wilczycę, ptaszyno.
– To ty kazałeś mi ją skrzywdzić. To ty...
Skrzywdzić? Głos ponownie się zaśmiał, a jej wzdłuż kręgosłupa przebiegły lodowate ciarki. Ja po prostu pokierowałem tobą tak, byś nakłoniła wilczycę do podjęcia kilku bardzo istotnych decyzji. Gdyby nie to, mój plan mógłby legnąć w gruzach. Umilkł na krótką chwilę, prawdopodobnie świetnie bawiąc się jej kosztem. Nie wiesz, do czego dążę, pytając cię, co widzisz? Wy, ludzie jesteście doprawdy ograniczeni. Pozwól, że ci wyjaśnię.
Znów krzyknęła, lecz tym razem z bezgranicznego strachu, gdy nagle znalazła się w zupełnie innym miejscu...
Wzdrygnęła się, czując na skórze krople pachnącego ozonem i mokrym papierem deszczu. Choć były przyjemnie ciepłe, zapragnęła natychmiast się przed nimi schronić. W dziecinnym odruchu zasłoniła uszy dłońmi i skuliła się w oczekiwaniu na huk pioruna, gdy jednolicie szary nieboskłon przecięła fioletowa błyskawica, jak rozległe rozdarcie łącząca dwie kreski widocznego horyzontu. Potężny wiatr omal jej nie przewrócił, szarpiąc włosami, na których układanie straciła cały poranek.
Widzisz czarne burze, szeptał głos, w jakiś sposób przebijając się ponad huk żywiołu. Zdawało jej się, że to przemawia wiatr, dudni ziemia... Kolejny raz zapragnęła się skulić.
Ależ nie, ptaszyno. Nie uciekniesz od tego, warknął w momencie, gdy poczuła, że nie ma władzy nad własnym ciałem. Spójrz! Widzisz czarne burze, które są zacieklejsze i częstsze, niż kiedykolwiek. Widzisz szare mgły, w których czai się coś nienazwanego...
Załkała bezsilnie, gdy żywioł zniknął, zastąpiony otulającym ją ze wszystkich stron szarawym oparem. Mgły było tak wiele, że z ledwością widziała własne stopy. Snuła się gęsto na wysokości jej stóp, rzedła nieco powyżej i ponownie gęstniała powyżej jej głowy, zwieszając się na delikatnych kobiecych barkach niezrozumiałym ciężarem typowym dla poczucia klaustrofobii. Ruszała się, przelewała, kłębiła... i formowała w na wpół ludzkie, na wpół zwierzęce sylwetki, szczerzące dziesiątki cienkich jak szpile, ostrych zębów. Czerwone ślepia błyskały zewsząd, pazurzaste łapy formowały się i wyciągały w jej stronę, rozwiewając w mgnieniu oka, zanim zdołałyby jej dosięgnąć.
– Przestań! – krzyknęła, próbując zamknąć oczy, lecz nawet gdy to zrobiła, obraz nie zniknął.
Widzisz świat, który pogrąża się w wojnie i chaosie.
Nagle została wrzucona w sam środek bitwy. Smukli, niezbyt rośli Creończycy walczyli z ludźmi w charakterystycznych wzmacnianych mundurach żołnierzy Ragharranu, gdzieś nieopodal wył wysokim głosem ranny smok. Ziemia nasiąkła krwią do tego stopnia, że przemieniła się w lepkie, czerwonawe błoto, w którym stopy zapadały jej się na ładnych parę centymetrów.
Widzisz anomalie na każdym kroku... a i tak twierdzisz, że ich nie dostrzegasz, wiecznie zapatrzona jedynie w siebie. Głos wybuchnął szczerym śmiechem, a ona odkryła, że znowu klęczy na podłodze swojej komnaty. Widzisz, ale nie chcesz widzieć... Jesteś tak rozkosznie nieświadoma, ptaszyno. I to właśnie w tobie cenię. Wiesz, długo zastanawiałem się, którą z was mam wybrać. Wilkokrwista ma w sobie ikrę, lecz... no cóż, jest zbyt dociekliwa. Ty zaś...
Nie dokończył, a ona sama już nie wiedziała, czy w jego wydaniu miał to być nietrafiony komplement, czy raczej obelga. Nie rozumiała tak wielu rzeczy...
Nie wyczuła momentu, w którym mięśnie ostatecznie odmówiły jej posłuszeństwa, po prostu w pewnej chwili orientując się, że cała leży na chłodnej podłodze. Niemal do bólu zacisnęła powieki, oddając się w błogie objęcia nieświadomości, mając nadzieję odnaleźć w tym przynajmniej odrobinę ukojenia.
Kriggs
Zarroth skręcił się w powietrzu i kłapnął zębiskami ułamki centymetrów od szarpiącej za uprząż siodła Khrimme. Kriggs zaklął wściekle, w ostatnim momencie zacisnął dłonie na skórzanej obroży wielkiego smoka, nim zsunął się z jego grzbietu, i jedynie cudem uratował rozłożoną akurat torbę z prowiantem przed upadkiem setki metrów w dół, na trawiastą równinę szczerzącą się łakomie szaro-białymi zębami zerodowanych skalnych odłamków.
To pisklę nie dożyje zachodu słońca! ryknął potężny Dziki, z bezsilności puszczając spomiędzy ostrych jak brzytwy kłów snop oślepiająco jasnego ognia. Czarne łuski stanęły dęba wzdłuż całej długości kręgosłupa, jak zjeżona sierść, a skrzydła uderzyły mocniej, usiłując wyrzucić wielkie cielsko z niekorzystnego wznoszącego prądu powietrznego.
Khrimme zachichotała po swojemu, parsknęła, upuszczając z nozdrzy garść iskier, i zniknęła samcowi z pola widzenia, zajmując pozycję po jego lewej stronie, tam, gdzie nie miał oka. Dobrze wiedziała, w jaki sposób zaleźć mu za skórę.
– Nosz do kurwy nędzy, spokój ma być! – huknął Kriggs, gdy już upewnił się, że nie przypłacił tych manewrów życiem. – Czy ja się jakoś nieskładnie wyraziłem, gdy kazałem wam lecieć prosto?! Zarroth, na wszystkich bogów, ile ty masz lat?!
Gdybyście chcieli się ze mną bawić, to byłoby znacznie prościej, prychnęła Khrimme. Nudzę się. Wspominam o tym już chyba od tygodnia.
Od dwunastu godzin, wycedził jeździec. A ja już ci tłumaczyłem, że teraz nie jest pora na zabawę.
Ale...
Zarroth zawarczał głęboko. Smoczyca umilkła, jedynie cudem przełykając kolejne słowa.
Na burze... Uwielbiał ją. Była sprytna, dociekliwa, energiczna, dumna i wręcz zapatrzona w siebie, co tak bardzo przypominało mu Jarrhönn. Jaka tylko szkoda, że droga do Gór Barierowych, którą musiał pokonać w dodatku jak najprędzej, bynajmniej nie sprzyjała pogaduszkom, a już tym bardziej zabawom w powietrzu. Zajmował się pisklakami dłużej, niż niejeden jeździec chodził po świecie, a wciąż nie mógł pojąć, skąd biorą tak wiele energii i święte przeświadczenie, iż wszyscy wokół muszą czuć się równie wspaniale, jak one same.
To może chociaż coś zjemy?
Wywrócił oczami, rzucił ostatnie smętne spojrzenie z trudem ukończonej kanapce z mielonką i ze złością cisnął nią w stronę pisklaka. Czarna błyskawica śmignęła w powietrzu, wywinęła beczkę, pochwyciła jedzenie i zniknęła gdzieś po lewej stronie. Z pewnością nie minie minuta, jak zacznie upominać się o więcej.
Z trudem maskował przyjemność, jaką sprawiała mu opieka nad tym maleństwem. Wszystkie smoki od zawsze go fascynowały, lecz to właśnie Dzikie miały w sobie to niewyjaśnione coś, co nieodmiennie go do nich przyciągało. Ta dzikość, ta gracja w ruchach, to, jak nawet w tak młodym wieku idealnie panowały nad swoimi ciałami... Moment, w którym nakazał Khrimme rozszarpać pierwszą treningową kukłę, a ona bez choćby sekundowego wahania przystąpiła do działania z zaangażowaniem, jakim pochwalić mogły się jedynie smoki jej gatunku, sprawił, że przepadł. Szczerze nie wyobrażał sobie, jak odda to pisklę prawowitej właścicielce, tak przez te trzy dni zdążył przywyknąć do jego towarzystwa.
Uśmiechnął się z rozrzewnieniem. Tak, Ona była identyczna. Równie dzika, równie zwinna i odważna... Gdy spoglądał w te ślepia koloru płynnej lawy, miał nieodparte wrażenie, że kolejny raz spogląda w oczy dumnej smoczycy o kryształowych łuskach, choć pewien był, że już nigdy nie będzie mu to dane. Na bogów, nawet kształt łba miała podobny, choć znać było, że w Khrimme znacznie więcej jest dzikiej krwi.
Pamiętasz, co ci mówiłem? zwrócił się do smoczycy, nie musząc obracać się przez ramię, by wiedzieć, że wisi w powietrzu nieopodal, obserwując go tymi krwistoczerwonymi ślepkami.
Pamiętam, żachnęła się. Oczywiście, że pamiętam. Jestem o wiele mądrzejsza, niż ci się wydaje.
Irytujące stworzenie, warknął Zarroth, a jego wielkim cielskiem wstrząsnął głuchy warkot.
Co, olbrzymie? Z czułością poklepał czarne łuski. Może chciałbyś się z nią zamienić? Proszę bardzo, jestem otwarty na propozycje.
Głupi człowiek. Samiec parsknął, w powietrzu uniósł się zapach dymu. Przecież to oczywiste, że ja się tam nie zmieszczę.
No właśnie, dodała od siebie Khrimme. Dziwny, klekoczący dźwięk, który uwolnił się z jej gardła, do złudzenia przypominał złośliwy śmiech. Jesteś duży i niezdarny.
Większy smok z trudem przełknął następne słowa. Dobrze wyczuwał, jak jego pan mógł na nie zareagować.
Góry Barierowe zaczynały się nagle. Bez nierówno pofalowanych pogórzy, bez subtelnego wypiętrzania, bez pnących się coraz wyżej, początkowo łagodnych szczytów. Zero naturalnej gry wstępnej – po prostu wyrastały z ziemi jak niemożliwa do pokonania skalna ściana. Teren u ich podnóży najprawdopodobniej również kiedyś był pokryty podobnymi skalnymi szczytami, obecnie zerodowanymi do formy spękanych, zbielałych ze starości wapiennych skałek, rozsianych po jałowej równinie porosłej złotawą, falującą na jednostajnym wietrze trawą. Nic wyższego od pojedynczych krzewinek i skrzących się pastelowym fioletem wrzosów nie miało szans wyrosnąć na piaszczystej glebie, nie na darmo więc nazywano ją Martwą Ziemią. Nawet miejscowi sporadycznie zapuszczali się w te okolice, gdyż o gwiżdżącym w uformowanych we wszelkie możliwe kształty kamieniach wietrze krążyło tyle niestworzonych legend, że sam nie był w stanie ich zliczyć. Od szeptów umarłych, przez ingerencje obcych, nieznanych dotąd cywilizacji, aż po niezrozumiałe klątwy i gusła – Kriggs pewien był, że z samych tych pogłosek stworzyć można było interesującą książkę. Prawda o przedziwnych, nieraz zupełnie okrągłych otworach w skałach była zaś zupełnie inna i o wiele bardziej prozaiczna – to gazy drążyły w nich te kształty w czasach, gdy ziemie te były jeszcze basenem ogromnego morza. Przesądni ludzie zdawali się jednak niechętnie podchodzić do racjonalnych wyjaśnień, być może swego rodzaju przyjemność odnajdując w opowiadanych ściszonym głosem bajkach, którymi straszyć mogli zarówno niegrzeczne dzieci, jak i siebie nawzajem.
Samo Ghulkavl było miasteczkiem umiejscowionym w nieprzystępnej szczelinie między monumentalnymi górskimi szczytami. Skalista okolica, w której nie miały szans wykiełkować nawet najbardziej wytrzymałe chwasty, pomimo swego odcięcia od świata przyciągała wielu szukających szczęścia podróżników i prędko zabudowała się prostymi domami z drewna, gdyż miała do zaoferowania skarb, jakiego próżno szukać na żyźniejszych nizinach: złoto. Potężna kopalnia, ciągnąca się setkami kilometrów pod dumnymi górami, dzielącymi Stary Kontynent na dwie niemal równe połowy, działała od niepamiętnych czasów i wciąż oferowała niezmierzone wręcz bogactwa, pozwalające niewielu stałym mieszkańcom miejscowości na sprowadzanie potrzebnych do godnego życia materiałów ze znacznie odleglejszych większych miast.
No i... w zasadzie było tego właśnie tyle.
Kriggs nie miał pojęcia, dlaczego to właśnie ta mieszcząca w sobie ledwie kilkadziesiąt dusz osada stała się ofiarą ataku niewielkiego oddziału Creonii. Jeśli celem miała być kopalnia, całkowicie umykał mu jego sens. Tak, złoto miało okazać się na dłuższą metę potrzebne... lecz na co było im teraz? Ghulkavl nie utrzymywało nawet symbolicznego garnizonu, a jego mieszkańcy nie potrafili posługiwać się niczym groźniejszym od kilofa i magicznej latarni. Dlatego właśnie należało sprawdzić to na miejscu...
Należało zbadać kopalnię. Choć po akcji w podziemiach przedwiecznej wieży serdecznie miał dosyć wszystkiego, co przypominało podziemia, od zawsze wychodził z założenia, że jeśli chciał, by coś zostało wykonane solidnie, musiał zabrać się za to samodzielnie, dlatego też nawet nie dopuszczał do siebie opcji, że miałby pozostawić to zadanie choćby najbardziej zaufanemu oficerowi. I do tego właśnie potrzebna była mu Khrimme... Zarroth w końcu nie miał szans zmieścić się w ciasnych tunelach.
Istniało nawet ryzyko, że będzie miał problem z lądowaniem w niegościnnej okolicy. To mogło być lekko... niefortunne.
Ogromne czarne skrzydła rozwiały pasma gęstej jak dym mgły; kilka suchych, skarłowaciałych drzewek, nie wiadomo jakim cudem trzymających się życia na niegościnnym podłożu, które obejmowały reumatycznie poskręcanymi korzeniami jak największy skarb, położyło się z przemożnym trzeszczeniem umęczonych konarów. Ogromny smok z trudem chwycił się skalnych ścian po obu stronach wąziutkiej doliny, którą biegła sucha, kamienna ścieżka, wraz z każdym mocniejszym deszczem zapewne spływająca istnym potokiem błotnistej wody. Kilka większych kamieni odkruszyło się od spękanych skał i runęło w dół, skuteczniej niż przerażający czarny cień zwracając uwagę kręcących się poniżej żołnierzy. Zarroth parsknął gniewnie, a spomiędzy jego kłów uciekło kilka wielokolorowych płomieni, gdy zachwiał się niebezpiecznie i z niejakim trudem skontrował szerokim machnięciem ogona, o mało nie zsuwając się w dół. Istniało ryzyko, iż gdyby wcisnął się w szczelinę, nie zdołałby się z niej wydostać, nie rujnując większości zabudowań opustoszałego miasteczka, a niegościnne, mocne wiatry nie pozwoliłyby na wzbicie się w powietrze z takiego poziomu.
Jak tu pięknie! Khrimme jak oczarowana rozglądała się wokół, zwinnie trzymając się pazurami niemal pionowej ściany z siwego kamienia. Czerwone oczy otworzyły się na całą szerokość, a ich intensywna barwa aż raziła w pozbawionym koloru otoczeniu.
O tak, wszystko tam było szare. Począwszy od skał, przez zaciągnięte ciężkimi, ołowianymi chmurami niebo, aż po zakurzone elewacje zaskakująco dużych budynków.
Podobno stąd właśnie wywodzi się twoja rasa, odezwał się do małego smoka. Bawiło go jej oszołomienie i w dziwny sposób jednocześnie rozczulało. Czyż to nie dziwne, że do dzieci nigdy nie miał podobnej cierpliwości, woląc dobrowolnie zrezygnować z ich posiadania, a z młodymi smokami mógłby spędzać każdą chwilę?
Powinienem czuć się zazdrosny? W głosie Zarrotha pojawiła się specyficzna złośliwa nuta.
Daj spokój, gadzino. Poklepał ciepły od wzbierającego w gardle ognia bok szyi olbrzyma. Ty zawsze będziesz na pierwszym miejscu. Mam zacząć na ciebie mówić „mój malutki"?
Obejdzie się. Pewien był, że smok właśnie wywrócił jedynym okiem.
Dennis O'Ghran, oficer z najbliższego Górom Barierowym garnizonu, zamachał z dołu niecierpliwie, poganiając generała. Kriggs niechętnie rozejrzał się wokół, szukając najbezpieczniejszego sposobu dostania się na ścieżkę. Khrimme, choć była już wielkości konia, z pewnością nie zdołałaby go jeszcze dźwignąć w powietrze.
Gdy wreszcie dostał się na skalną ulicę po kolczastym ogonie Zarrotha i odprawił smoka, by ułożył się w jakimś wygodniejszym miejscu, mógł swobodnie uścisnąć swojemu człowiekowi dłoń.
Dennis nigdy nie należał do tych osobistości, które szczególnie szanował. Wciąż nie mógł pozbyć się wrażenia, że przez swoje cokolwiek niechętne podejście do pracy jeszcze ściągnie na wszystkich kłopoty, lecz nie mógł odmówić mu odwagi i bohaterstwa, jakimi wykazał się podczas niedawnej obrony granicy. Ten wąsaty, podstarzały mężczyzna pokazał, iż mimo wszystko można na nim polegać, postanowił więc przemóc się i dać mu jeszcze jedną szansę... nawet mimo tego, że wciąż nie mógł znieść jego nieco błędnego spojrzenia i łysiejącego czubka głowy, na który miał nieustający świetny widok, jako że mężczyzna był od niego o dobrych trzydzieści centymetrów niższy.
– Nowa podopieczna? – O'Ghran uśmiechnął się jednym kącikiem ust, ze swojego zwierzchnika przenosząc spojrzenie na Khrimme. Smoczyca wylądowała z gracją nieopodal i właśnie zbliżała się, stukając pazurami, z opuszczonym nieufnie łbem i wciąż szeroko rozpostartymi skrzydłami, jakby w każdej chwili gotowała się do ucieczki. – A pomyśleć, iż pewien byłem, że człowieka może wybrać tylko jeden smok!
– Bo tak jest. – Kriggs dobrze wiedział, że jego grymas wyszedł już co najmniej sztucznie. – Khrimme to smok Lhynne Lehann'rive. Opiekuję się nią na czas nieobecności dziewczyny.
– Wilkokrwista ze smokiem? – Przypominające tłuste gąsienice brwi powędrowały na sam środek szerokiego czoła, a w jasnych oczach błysnęła kropla podszytej złośliwością pogardy, jakiej człowiek bynajmniej nie zamierzał maskować. – Na bogów, a więc jednak to prawda. Nie mogłem w to uwierzyć, gdy usłyszałem plotki, a jednak...
– Nie znam nikogo, kto nadawałby się do tego lepiej niż ona – uciął twardo generał.
– Dajcie spokój. Przecież to niedorzeczne! Wilkokrwista, w dodatku kobieta... – Oficer urwał wpół słowa, dopatrzywszy się ognia w jasnoszarym oku Kriggsa. – Ale to tylko moje zdanie, panie generale. Smok z pewnością wie o wiele lepiej, niż ja. – Z szacunkiem skłonił się Khrimme.
Smoczyca wysunęła rozwidlony język, smakując powietrze, i zmrużyła lekko ślepia.
Nie ufam mu, szepnęła w głowie Kriggsa. Dziwnie pachnie. I źle mówił o Lhynne.
Ja mu ufam, uciął stanowczo. Raczej. I to jest najważniejsze. Ale lubić go nie musisz.
Nie muszę? Spojrzała na niego z dziecinną ciekawością, stawiając wszystkie kolce na łbie i karku. A więc nie będę go lubić.
Uśmiechnął się do swoich myśli i poklepał ją krótko po boku. Na bogów, rosła naprawę błyskawicznie – gdy zakończy się ta cała farsa, będzie mógł wysłać ją i Lhynne na lekcje latania.
– Prowadźcie dalej – rozkazał krótko.
O'Ghran zachęcającym gestem wskazał większe zabudowania i ruszył przodem. Khrimme bez wahania pokłusowała za nimi, niecierpliwie poruszając końcówką długiego ogona.
Ghulkavl perfekcyjnie wykorzystywało naturalne ułożenie terenu i składało się z jednej, zwężającej drogi i głównego placu, wokół którego tłoczyły się drewniane domostwa. Wzniesione z grubych drewnianych bali, uszczelnianych wiechciami słomy, tworzyły przytulne wrażenie, a z bliska można było przekonać się, iż wszystkie nadproża i kalenice rzeźbiono w proste, geometryczne wzory. W samym centrum placu królowała głęboka studnia o kamiennej cembrowinie i daszku krytym aż świecącą we wszechobecnej szarości czerwoną dachówką. W okazałej skalnej ścianie, wznoszącej się tuż obok, widać było czarną czeluść otwartego na oścież wejścia do kopalni, straszącego zapachem stęchlizny i powiewem panującego głęboko pod ziemią chłodu.
Khrimme zatrzymała się jak wryta, gdy podziemny przeciąg musnął jej łuski. Zamarła z przednią łapą uniesioną wpół ruchu, a wszystkie kolce i łuski na grzbiecie postawiła dęba. Dłuższą chwilę smakowała powietrze, mrużąc lekko ślepia i bojąc się postąpić choć krok naprzód. Po raz pierwszy Kriggs szczerze żałował tego, że nie ma dostępu do wszystkich jej myśli.
– Co czujesz? – spytał na głos. Dennis zatrzymał się również, zorientowawszy się już, iż oprowadzanych po włościach gości zaaferowało coś innego.
– Kriggs? – zawołał niepewnym głosem, z obawą popatrując na młodego smoka.
– Co czujesz, Khrimme? – pogonił, podchodząc bliżej. Pokrzepiająco położył dłoń na napiętym grzbiecie, dobrze wiedząc, jak kojąco działał na smoki dotyk.
Tam jest... Mała smoczyca urwała i ze złością prychnęła, siejąc wokół iskrami, gdy w swoim nadal dziecinnym umyśle nie odnalazła właściwych słów. Tam siedzi... coś. Ja nie wiem, co to. Ale nie podoba mi się.
– Czy to coś jest groźne?
Oficer zaklął pod nosem, lecz nie zwrócił na niego większej uwagi, w pełni skupiony na smoku.
Nie wiem. To jak... Białe kły błysnęły w potwornym grymasie. Tam po prostu coś jest. Sprawdzimy? Sprawdźmy!
Na bogów, jak bardzo mu Ją przypominała...
Zarroth?
Ja nic nie czuję. Jestem za daleko. W głosie olbrzyma pobrzmiewała frustracja.
– Sprawdzaliście kopalnię? – Zwrócił się do O'Ghrana. – Ktoś szukał, czy coś w niej nie siedzi?
– Nie, panie generale. – Człowiek wzruszył ramionami. – Bo i po co? Co mogłoby tam siedzieć? Creończyków nie ma i pewnie więcej tu nie będzie. Jak na razie, nie uderzali dwukrotnie w tych samych miejscach.
– Kurwa! – Kriggs pomasował skronie, już czując klujący się ból głowy. Ręka sama powędrowała do kieszeni po paczkę papierosów. – A co ja wam mówiłem o zaglądaniu pod każdy kamień, na burze?!
– Ale panie, przecież to... No, to przecież kopalnia. – Oficer w razie czego wycofał się na kilka kroków. – Po kiego mieliby tam wchodzić?
– A po kiego atakowali tę mieścinę? – Demonstracyjnym gestem wskazał na budynki o pustych oknach, o mętnych szybach porośniętych warstwą kurzu. – Bo jest tu pieprzona kopalnia! Nie mam pojęcia, na co im ona potrzebna, ale widocznie jakieś znaczenie ma, skoro tu przyszli!
– Jak na moje, to po prostu chcą nas złamać – bronił swego Dennis. – Zaatakowali ot tak, by pokazać, że są w stanie to zrobić. No i...
– Creonia nigdy nie atakuje ot tak. – Aż zgrzytnął zębami. Palce nieznośnie świerzbiły, aby przywołać Mgielne Ostrze, zacisnął więc lewą dłoń w pięść, aby nie kusiło go zbyt mocno. Khrimme położyła uszy i kolce płasko, świetnie wyczuwając jego nastrój. – Idziemy na rekonesans do kopalni. Teraz.
– Ale panie...
– Żadnego, kurwa, ale. Jeśli w ciągu dziesięciu minut nie przyprowadzisz mi tutaj dziesięcioosobowego zwiadu z tarczami ogniowymi i krótkimi mieczami, to pójdziesz tam jako straż przednia.
Mężczyzna z pewnością chciał coś jeszcze powiedzieć, ostatecznie jednak zasznurował usta, zasalutował służbiście i odszedł sprężystym krokiem.
– Dobra robota, mała. – Pogładził Khrimme po łbie. Pisklak – a właściwie nie pisklak, tylko młody smok – zaburczał przyjaźnie, z rozkoszą przymykając ślepia.
Musiał przyznać O'Ghranowi, że uwinął się pierwszorzędnie – już po pięciu minutach oddział był zwarty i gotowy do działania, a oficer łącznikowy wciskał mu w dłonie plan kopalni, wyrysowany staromodną techniką na kruszącym się w dłoniach, pożółkłym papierze.
– Pan wybaczy, generale, ale nowszego nie znaleźliśmy – kajał się, niemal kłaniając w pas. – Wygląda na to, że mieszkańcy podczas ewakuacji zabrali ze sobą wszystkie dokumenty.
– Nic nie szkodzi. – Odprawił młodzieńca niedbałym machnięciem dłonią. – Tyle wystarczy... Khrimme? I tak mieliśmy tam wejść.
Dzika po ludzku skinęła łbem i zanurzyła się w lepkim mroku korytarza, pokornie podążając za grupą mężczyzn z wielkimi tarczami.
Mrok zafalował, rozdzielił się na pasma i posłusznie wsunął w prawą dłoń. Zacisnął palce na poszczególnych niciach, gotów w każdej chwili zmusić zalegające w kątach cienie do działania. Słabe światło latarń z magicznymi kulami z ledwością wystarczało na to, by oświetlić wysypany drobnym tłuczniem korytarz.
Khrimme coś czuła. Widać było gołym okiem, jak węszy, jak drga niespokojnie, usłyszawszy każdy nieco głośniejszy dźwięk, niezgadzający się z ogólną akustyką szerokiego, lecz nieprzyjemnie niskiego przejścia. Z ciekawością śledziła wzrokiem połyskujące w ścianach złote żyły, lecz rozpraszała się za każdym razem, gdy podziemny przeciąg przywiał w jej stronę wyczuwalny jedynie dla niej zapach. Wyszczerzone kły błyskały śnieżną bielą i jakoś nie miał wątpliwości, że rzuciłaby się do gardła każdemu, kto stanąłby jej na drodze.
Dzikie były piekielnie inteligentne, ciekawskie i nieustraszone, a ona doskonale wpisywała się we wszystkie ich cechy.
Korytarz rozwidlał się kilkukrotnie, lecz za każdym razem czujny smok wskazywał dalszą drogę bez chwili zbędnego zawahania. Ludzie niecierpliwie popatrywali po sobie, zezując na młodą samicę, lecz żaden z nich nie wyrażał na głos swoich wątpliwości. Kriggs dobrze wiedział, że targają nimi te same rozterki, które niemal ujawnił O'Ghran.
Na bogów, jak irytowała go ta absurdalna nagonka na Lhynne! Dobrze wiedział, iż plotkowali jedynie ci, którym brakowało wrażeń we własnym życiu, jednak nie mógł przymknąć na to oka. Nie potrafił przejść nad tym do porządku dziennego, nieraz widząc, jak wilkokrwista przeżywa podobne sytuacje. Nie zasłużyła na nic z tego, co ją spotkało...
Mrok drgnął gdzieś na samych obrzeżach jego paranormalnego czucia. Khrimme w tym samym momencie uniosła łeb i warknęła, jaskrawe iskry rozcięły wszechobecną ciemność, zostawiając ogniste powidoki na nawykłej do niewielkiego natężenia światła siatkówce oka.
– Oddział stać! – syknął, dobrze wiedząc, iż obserwujący smoka ludzie już wiedzą, co się święci.
Mężczyźni z tarczami zamarli jak skamieniali. Na krótką chwilę zapadła cisza, mącona jedynie czyimś przyśpieszonym oddechem, szmerem układających się po ich przejściu kamieni podłoża i nieodległym kapaniem wody, zniekształconym echem w takim stopniu, iż nie sposób było dojść, z której strony mogło dobiegać.
Sekundy rozciągały się w nieskończoność. Mgielne Ostrze wyłoniło się nieznośnie powoli z kłębów lekko zielonkawej pary...
Człowiek pojawił się znikąd. Jak jeden z cieni Kriggsa odłączył się od plamy najgęstszego mroku i rzucił się w ich stronę, niepomny na wyciągające się w jego stronę połyskujące miecze. Dziwnie wysoki, nieproporcjonalnie szeroki, jak narysowany niewprawną ręką dziecka, nienaturalnie długimi dłońmi pochwycił jednego z usiłujących się zasłonić tarczą ludzi i cisnął nim w pozostałych, zbijając dorosłych mężczyzn z nóg jak szereg kręgli.
Mrok zamigotał i jak klinga dobrze naostrzonego miecza śmignął w stronę poszarzałej, nagiej piersi, na której rysowały się węzły nienaturalnie napęczniałych mięśni. Coś zaiskrzyło, postać zawyła z bólu, a pasmo ciemności rozprysło się niczym potłuczony kryształ na setki drobnych niemal jak ziarnka piasku odłamków.
Kriggs zaklął i w ostatniej chwili umknął przez ciężkim ciałem. Na bogów, ten człowiek – o ile to w ogóle był człowiek – był wyższy nawet od niego, a sił miał tyle, że ciężko było w to uwierzyć...
Błysnął czyjś miecz, szarą skórę skaziła czerwona pręga. Żołnierz zaskowyczał ze strachu, gdy zraniona kreatura odwróciła się w jego stronę, i zachłysnął własną posoką, gdy stwór schwycił go wpół i jak gdyby nigdy nic rozerwał na dwie równe połowy. Lśniące wnętrzności rozsypały się na tłuczniu, pokrywając ostre kamienie śliską powłoką. Ktoś zwymiotował, inny wziął nogi za pas, nie oglądając się za siebie i nie zważając nawet na to, w którą stronę pomknął, byle znaleźć się jak najdalej od krwawej masakry. Khrimme zionęła oślepiająco jasnym strumieniem ognia, lecz nie wcelowała w błyskawicznie umykającą sylwetkę.
Mgielne Ostrze rozcięło ze świstem powietrze i utkwiło w konsystencją przypominającym gumę ciele. Kriggs krzyknął z frustracji i szarpnął za rękojeść, ostatecznie zmuszając się do tego, by Odesłać miecz. Jak to było możliwe...?!
Ostrze powinno rozciąć wszystko z równą łatwością, z jaką wbiłoby się w kostkę masła!
Raniony stwór ryknął gardłowo, nieludzko, zalśniły jego ostre zęby. Na łysej głowie wystąpiły pęki pulsujących wściekłością żył. Jeden z żołnierzy rzucił w niego swoim mieczem jak włócznią, co przypłacił życiem, inny jednak zdawał się tylko na to czekać, rzucając się wrogowi na plecy. Ogromna tarcza aż pękła pod siłą ciosu, zupełnie jakby spotkała się z kamienną ścianą, a człowiek jęknął i pisnął boleśnie; w wątłym świetle upuszczonej latarni błysnęła kość ze złamanego ramienia. Umilkł, gdy kreatura złapała go wielkimi jak bochny chleba dłońmi za gardło.
Mgielne Ostrze już niemal ponownie się uformowało... lecz Khrimme okazała się szybsza.
Czarna strzała śmignęła w stronę potwora z zabójczą zwinnością. Czerwone ślepia zabłysły, zasyczał uwolniony spomiędzy ostrych zębisk ogień. Przypominający człowieka potwór zaklął zupełnie po ludzku i krzyknął boleśnie, gdy smok potraktował go dokładnie tak, jak przed ledwie parunastoma godzinami poradził sobie z wypchaną słomą kukłą...
Polała się krew, gdy ostre zęby i pazury rozerwały dziwnie twarde ciało. Szara skóra zaskwierczała i pokryła się czernią, w powietrze uniósł się swąd spalenizny, gdy strumień ognia popieścił odsłoniętą skórę.
– Zostaw! – ryknął w porę, nim smoczyca dokończyła dzieła. Rzucił się w stronę krwawej jatki, roztrącając ponownie grupujących się żołnierzy.
Khrimme, choć ślepia jej płonęły obłędem i żądzą krwi, jaką poczuć mógł jedynie Dziki smok, posłusznie się zatrzymała i uniosła łeb, wciąż przygniatając na wpół ludzkie ciało do twardego podłoża. Odsunęła się, gdy poklepał ją po boku, w myślach rzucając:
Dobra robota.
Nachylił się nad szarym ciałem. Stworzenie przypominało człowieka – o mocnej szczęce, lekko spiczastych uszach i dziwnie gadzich oczach, obecnie zaciągniętych bielmem ledwo wstrzymywanego w ryzach bólu. Uniósł dłoń, przez chwilę chcąc zatamować krwawienie, lecz opuścił ją bezradnie, uświadomiwszy sobie, że rany były zbyt rozległe, aby cokolwiek z nimi zrobić.
– Lhynne będzie z ciebie dumna – mruknął do smoczycy. Odruchowo sięgnął ku ramieniu, na którym, pomimo kilku godzin leczniczej terapii w wykonaniu najlepszych magicznych medyków, wciąż czuł echo bólu po ataku wilkokrwistej. – Chyba musiała cię uczyć, gdzie ugryźć, co?
Sama to wymyśliłam, zaprotestowała Dzika, z dumą strosząc ostre łuski. Kły błyskały szkarłatem.
– Co to jest, na wszystkich bogów? – jęknął Dennis O'Ghran. Z trudem zaciskając dłoń na krwawiącym boku, nachylił się nad szarym ciałem, marszcząc swoje absurdalnie gęste brwi.
– Pierwszy raz coś takiego widzę – warknął Kriggs, kręcąc głową. – Mnie nie pytaj. Ale może to i lepiej, że nie sprawdzaliście wcześniej, diabli wiedzą, ilu z was by zabił, gdyby nie Khrimme.
– Dzikie kolejny raz ratują świat? – Mężczyzna uśmiechnął się sarkastycznie. – A niech mnie, co za czasy... Jeszcze dojdzie do tego, że znowu zaczniemy je podziwiać.
Khrimme kłapnęła na niego zębami, a Kriggs już otwierał usta, by odpowiedzieć, lecz wtedy ranny zajęczał...
– Żałosne – syknął z silnym śpiewnym akcentem. – Tak bardzo żałosne... Jesteś pewien, że zdołasz ją ochronić, żałosny człowieku?
– Słucham? – Nachylił się nad ciałem. Mgielne Ostrze drgnęło i przysunęło się do gardła kreatury. – Możesz głośniej, czy płuca też ci wygryzła, śmieciu? Kim ty jesteś, co? I kogo niby...?
– Ona nią pachnie. – Szerokie nozdrza zafalowały, a lśniący od gorączki wzrok powędrował w stronę smoczycy. Na krótką chwilę błysnął strachem, lecz zaraz pojawiła się w nim poprzednia pewność siebie. – Mówię o tej futrzastej, która się wokół ciebie kręci, człowieczku... Tak, o tym psie, widzę, że wiesz, o kogo chodzi. Nie ochronisz jej, wiesz? Nikogo nie ochronisz, tak samo, jak nie ochroniłeś albinoski.
– O czym on...? – Dennis urwał wpół słowa, gdy prawa dłoń Kriggsa schwyciła kreaturę za gardło, a dwubarwne oczy błysnęły wściekłością. – Panie generale...?
– O czym ty mówisz? – Mglisty dokładnie akcentował kolejne słowa. – Nie możesz niczego o mnie wiedzieć!
– Wiem aż za dużo, generale. Czy raczej powinienem powiedzieć: wasza wysokość? – Istota zaharczała, na jej wargach pojawiły się szkarłatne krople krwi. – Nie ochronisz wilczycy. To już się zaczęło. Nikogo nie ochronisz. Wszyscy, na których ci zależy, zginą. Dokładnie tak, jak zginęła biała. Już jest za późno...
– Kriggs! – O'Ghran nie zdążył zareagować – trzymająca Mgielne Ostrze dłoń drgnęła, krew szeroką wstęgą zrosiła ostre kamienie. Szare ciało zwiotczało, blask w gadzich oczach ostatecznie zgasł.
– Wracam do Myllhaven – warknął generał, płynnym ruchem wstając z kolan.
– Generale! – Dennis spróbował go zatrzymać. – Na bogów, generale, przecież mogliśmy go jeszcze przesłuchać! Mogliśmy...
– Zejdź mi z drogi! – ryknął Kriggs von Eckhardt, odpychając oficera. Ten omal nie wpadł na kamienną ścianę, z ledwością utrzymując się na nogach.
Kriggs? Khrimme podreptała za nim ze strachem w pionowych źrenicach. Co się...?
Zarroth!
Jestem. Jak zawsze.
Na źródła burz, żeby tylko nie było za późno!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top