Rozdział 1

Kriggs

Budynek był niski, podłużny i w sporej mierze przypominał bunkier z żelazobetonu, zagubiony wśród odpychających czteropiętrowych bloków z wielkiej płyty. Elewację już lata temu pomalowano na żółto, obecnie zaś kolor ten straszył zaciekami powstałymi przez lata walki z obfitą deszczówką i dyskretnymi, lecz widocznymi naciekami zielonkawej pleśni, powoli wygrywającej walkę z nie najlepiej zabezpieczonym styropianem. Podłużne okna mieściły się tuż nad poziomem gruntu, jak w suterenie, lecz od razu dało się domyślić, że niepozorna z zewnątrz budowla sięga głęboko pod ziemię. Z poziomu powykrzywianego korzeniami pobliskich drzew chodnika dałoby się swobodnie wskoczyć na płaski dach, pokryty kruszącą się ze starości papą.

Kriggs obejrzał się na niebo, czując na karku podmuch nieprzyjemnie ciepłego, pachnącego ozonem powietrza. Chmury miały kolor ołowiu i kłębiły się jak fale szarpanego sztormem morza, targane niewyczuwalnym na dole huraganem. Odruchowo wzdrygnął się, gdy błysnęło pierwsze elektryczne wyładowanie. Fioletowa błyskawica na krótką jak mgnienie chwilę połączyła widzialny fragment nieboskłonu ponad dachami ponuro zwieszających się nad skwerem bloków i znikła, pozostawiając po sobie nieprzyjemny smrodek spalenizny. Coś zatrzeszczało, jak odgłos dartego materiału, nieodległy pomruk zbliżającej się wielkimi krokami Czarnej Burzy zadudnił, wprawiając grunt w drżenie, jakby nie był zapowiedzią kataklizmu, a warkotem wydobywającym się z głębi ziemi. Jak pomruk ogromnej bestii...

Tak naprawdę nie miał wiele czasu. Dobrze wiedział, że jeśli zaraz nie natrafi się okazja wejścia do bunkra, będzie musiał szukać schronienia w jednym z pobliskich bloków, na co absolutnie nie miał ochoty. Szkoda tylko, że jak na złość nigdzie nie widać było nikogo, kto zamierzał otwierać tandetne stalowe drzwi, by umożliwić mu wejście do środka. Sam zrobić tego nie mógł, z pewnością ktoś strzegł ich od drugiej strony.

Kolejny raz pożałował, że nie wziął ze sobą Zarrotha. Nienawidził podobnie subtelnych spraw. W jego stylu były akcje szybkie, niedyskretne i takie, po których problem można było uznać za definitywnie wyrwany z korzeniami. Drogą, którą rozumiał najlepiej, była droga miecza, a podobne podchody mocno nadwyrężały jego cierpliwość. Dobrze wiedział, że wojna składała się zarówno z epickich bitew, jak i podobnych zabaw w chowanego, ale nadal czuł dziwną gorycz, gdy musiał czekać, wyobrażając sobie, jak szybko dałoby się załatwić wszystko z pomocą jednego wściekłego smoka i kilku dobrze wymierzonych ciosów.

Kolejny podmuch wiatru przyniósł ze sobą kilka pierwszych kropli nienaturalnie ciepłego deszczu. Kriggs na moment przymknął oczy, próbując powstrzymać rodzący się gdzieś we wnętrznościach Dreszcz. Tajemna bitewna magia była jednocześnie największym darem, jak i ogromnym przekleństwem dla każdego Mglistego Rycerza, a jemu, pomimo lat doświadczeń, wciąż niemałą trudność sprawiało opanowanie jej w porę. Gdzieś w głowie czuł pokrzepiającą obecność Zarrotha, obserwującego wszystko oczami swojego pana, lecz smok jak zwykle milczał. Sporadycznie mówił bez większej potrzeby, a i wtedy unikał rozbudowanych dyskusji, woląc posługiwać się obrazami i nieraz trudnymi do rozszyfrowania dla kogoś pozbawionego wprawy emocjami. Na Radrossa, ta bestia nieraz doprowadzała go do szału, ale wiele by dał, by móc wciąż mieć ją na oku. Jak każdy jeździec, traktował wierzchowca jak część samego siebie, bez której nie potrafił funkcjonować, a historia, jaka połączyła go z Zarrothem, tym bardziej nakłaniała do trzymania go przy sobie.

Wystawił twarz do gorącego deszczu, mając nadzieję, że to choć trochę złagodzi szalejący w nim ogień. Zaciskał i rozluźniał lewą dłoń, próbując powstrzymać się od przywołania Mgielnego Ostrza. Robił to tak często w chwilach zdenerwowania, że stało się jego nawykiem – wystarczyło odrobinę się zirytować, a już ręka sama lądowała w pozycji Przywołania. Były dni, gdy potrafił bawić się Ostrzem przez cały czas – Przywoływać je, obracać w palcach i Odsyłać, i tak w kółko. Gdy tego nie robił, zwyczajnie nie miał pojęcia, co uczynić z dłońmi. Niegdyś palenie papierosów przynosiło niejaką ulgę, lecz od jakiegoś czasu uparcie starał się je ograniczyć. Trzy paczki dziennie stanowiły jednak lekką przesadę i nawet on to rozumiał.

Właściwie to lubił Czarne Burze. Choć wszyscy wokół chowali się przed nimi w popłochu i w miarę możliwości zasłaniali okna swoich mieszkań, on sam nie czuł przed nimi lęku. Respekt – owszem, w końcu jak można nie doceniać czegoś tak dzikiego, gwałtownego i niewyjaśnionego – lecz strach? To była natura. Czysta magiczna energia wymieszana z załamaniem pogody. Robiąca wrażenie, mogąca zabić, ale nic więcej. Nie była złośliwa, nie myślała, nie szukała ofiar. Jeśli traktować ją z szacunkiem i wiedzieć, jak się poruszać, istniały małe szanse, by tak naprawdę zdołała zrobić komukolwiek krzywdę. Problem w tym, że niewielu o tym pamiętało, a nawet jeśli, to i tak woleli zostać w ciepłych domach, bo zjawisko było samo w sobie przerażające.

Kriggs właściwie lubił przerażające zjawiska. A widział już ich tyle, że Czarna Burza przestała w jego oczach robić wrażenie aż tak czarnej.

Kwadratowa przestrzeń nie była szczególnie duża. Pięć czteropiętrowych bloków o brudnoszarych elewacjach, w których gołym okiem widać było niedokładne łączenia płyt, tworzyło regularny kwadrat, w centrum którego znajdował się żółty bunkier. Trawa na dogorywających w miejskim smogu trawnikach falowała na coraz silniejszym wietrze, mieniąc się surrealistyczną barwą mięty. Wszystkie kolory wyglądały na zniekształcone, jak wykreowane w umyśle człowieka, który przez zdecydowaną większość swojego życia był ślepy, co jasno wskazywało na to, że do uderzenia Czarnej Burzy zostało ledwie parę chwil. Robiło się coraz ciemniej, kolejna błyskawica niemal oślepiła Kriggsa przez sam swój kontrast z ciemnoszarym niebem.

Wyglądało na to, że tym razem się nie uda. Szykował się kolejny dzień czekania...

Chociaż...

Już miał porzucić cień wysokiej wierzby płaczącej, gdy kątem oka zauważył ruch. Tak blisko Czarnej Burzy nikt nie odważyłby się wyjść na zewnątrz, dlatego początkowo nie mógł uwierzyć, że wysoki, tyczkowaty chłopaczek w wieku dwudziestu paru lat nie jest jedynie przywidzeniem, pierwszym z Nienazwanych, których można było spotkać podczas Kataklizmów. Obserwował go dłuższą chwilę, jak niemal biegiem zmierzał wąskim chodnikiem, jedną dłonią przytrzymując poły długiego płaszcza, drugą zaś jego kaptur, pomimo starań odsłaniający kępę ognisto rudych, kręconych jak sprężynki loków. Wyglądało na to, że zmierzał prosto do bunkra.

Fart? Chociaż sądząc po jego wyglądzie, raczej nie do końca. Tak szpetnych kłaków dawno już nie widział, choć jego własnym – długim do ramion i z pierwszymi przebłyskami siwizny – daleko było do olśniewających. Zwłaszcza gdy zapominał użyć grzebienia raz czy dwa.

Kriggs z westchnięciem schował do paczki papierosa, którego od ładnych paru minut bezskutecznie próbował zapalić na silnym wietrze, i płynnie wysunął się z cienia, sięgając po Mrok.

Ze wszystkich rodzajów magii to Mrok i Ogień były najrzadszymi, a tak się złożyło, że obie były mu posłuszne. Resztki dziennego światła zaiskrzyły ledwo zauważalnie, jakby chcąc oprzeć się odbijającej je woli, i ustąpiły wreszcie. Doskonała iluzja sprawiła, że mężczyzna stał się niewidzialny, tak naprawę wcale niewidzialnym się nie stając. Prosta sztuczka, jakiej nauczył się jeszcze jako mały chłopiec, gdy nie chciał szykować się na kolejny z morderczych wojskowych treningów, jakimi katowano go praktycznie odkąd tylko okazał się zdolny do wystarczającego skupienia uwagi i utrzymania małego drewnianego miecza dłużej niż przez parę sekund.

Chłopak dopadł do metalowych drzwi z pewną dozą ulgi i strachu, czego nie dało się nie zauważyć. Cuchnął lękiem na kilometr, a siła, z jaką garbił ramiona, była widoczna nawet pod obszernym płaszczem. Obejrzał się raz przez ramię, sprawdzając, czy aby na pewno nikt za nim nie podąża, i przekręcił tandetny klucz w starym zamku. Wszedł do środka, skinął głową milczącym strażnikom, jednemu z nich pokazał niewielką plastikową plakietkę – najpewniej przepustkę – i poszedł szybko dalej, nie przejmując się tym, że na betonowej wylewce zostawiał rozległe plamy deszczówki.

Kriggs bezszelestnie wsunął się do środka za nim i pozwolił, by drzwi same się zamknęły. Wstrzymał na moment oddech, pewien, że jeden ze strażników zaraz na niego wpadnie – był o wiele potężniejszy i wyższy od chłopaka, nie mieścił się więc tak perfekcyjnie w pozostawionej w wąskim korytarzu przestrzeni – ale jakimś cudem udało mu się przejść niezauważonym. Stąpać bez wydawania najmniejszego szelestu potrafił nawet w ciężkich wojskowych butach, a krople wody, którą ociekał, wystarczyło nasycić odrobiną Mroku, by stały się podobnie jak on niewidoczne.

Korytarzyk dochodził do znacznie szerszego, biegnącego wzdłuż całego budynku. Po jego obu stronach znajdowały się drzwi do słabo oświetlonych pokoi – wyglądało na to, że tutaj, na samej górze kompleksu, mieściła się część mieszkalna. Zewsząd dobiegały przyciszone głosy ludzi kulących się w kątach w lęku przed Czarną Burzą, choć przecież w miejscu takim jak to nie powinna móc zrobić im krzywdy. Jedyną niedogodnością mogła być lejąca się na głowy woda – mężczyzna widział paskudne zacieki na betonowym suficie, jasno świadczące o przerwach między żelbetonowymi płytami, zatkanymi jedynie kiepskiej jakości zaprawą. Aż dziw, że nigdzie nie ustawiono wiader.

Jak tu można mieszkać? Choć sam w koszarach nie przywykł bynajmniej do królewskich warunków, miał tam przynajmniej sucho. I zdecydowanie ładniej...

Korytarz był zupełnie surowy. Na ścianach biegło kilka ciągów rur, w tym staromodnych ożebrowanych grzejników, aż klejących się od warstwy brudu i szarego kurzu. Większą ich część pomalowano na żółto farbą o wysokim połysku, co tworzyło tak paskudne wrażenie, że Kriggs zaraz skrzywił się, zdegustowany. Nie cierpiał żółtego. Światło dawały jarzeniówki, z których ponad połowa nie działała, a część drzwi do poszczególnych pomieszczeń zastępowały przybite kołkami do nadproży koce.

Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że w miejscu tak smutnym może mieścić się niebezpieczne laboratorium i szkoła dla odmieńców, jak utrzymywał jego wysokość król Erghon. To wyglądało raczej jak wyjątkowo smutna dzielnica dla uchodźców.

Ludzi było tu całkiem sporo. Z niejakim trudem uskoczył sprzed nosa niskiej dziewczynie w fioletowej bluzie z kapturem, niosącej w rękach brudny ręcznik, ociekający pachnącą ozonem wodą Czarnej Burzy. Innym razem omal nie staranował wysokiego i chudego jak tyczka mężczyznę niosącego dwa kubki z gorącym napojem, w założeniu mającym zapewne przypominać kawę, choć po zapachu było to naprawdę ciężko stwierdzić. Uznawszy, że i tak nie miał nic ciekawszego do roboty, zabrał się za przeszukiwanie pomieszczeń.

W dalszej części budynku, gdzie korytarz zakręcał pod kątem prostym i stawał się ciemniejszy, było o wiele mniej ludzi. Nasłuchiwał przez chwilę pod zasłoną w wyjątkowo paskudne brązowo-pomarańczowe kwiaty i wsunął się ostrożnie do środka, uznawszy, że nikogo tam nie zastanie. Lewa dłoń aż świerzbiła go, by przywołać Ostrze, lecz nie miał wątpliwości, że z mieczem, w dodatku znacznie większym od normalnego, miałby jeszcze większe kłopoty z poruszaniem się.

Pokój – o ile można było go tak nazwać, bo ze wszystkiego najmocniej przypominał duże, ale jednak pomieszczenie w typowej piwnicy – był szeroki, z grubsza prostokątny i nieprzyjemnie niski, choć dla kogoś o dwóch metrach wzrostu spora część zwyczajnych pomieszczeń taka się wydawała. Ściany pokrywała kolejna warstwa żółtej farby, tym razem jednak bardziej cytrynowej – przez to jeszcze gorszej. W rogach, gdzie łączyła się niezbyt dokładnie z niegdyś białym, obecnie poszarzałym sufitem, czaiły się firany falujących w delikatnym przeciągu pajęczyn. Jedynym źródłem światła był najtańszy możliwy plafon, przytwierdzony do ściany nad wejściem, a choć żarówka – a właściwie energooszczędna świetlówka również z gatunku tych mających być tanimi, a nie ładnymi – była stosunkowo mocna, i tak miało się wrażenie, że jest ponuro i klaustrofobicznie. Pokój mógł mieć dwadzieścia parę metrów i bez większego trudu mieściły się w nim dwa szerokie łóżka podsunięte pod ściany, szafa i długi blat podparty biurowymi szufladami pod przeciwległą ścianą pod oknem. Z pewnym opóźnieniem dopiero Kriggs zauważył, że zamiast zwyczajnej szyby, w prostokątny otwór wprawiono szereg niebieskawych luksferów, dziwnie lśniących w świetle szalejącej na zewnątrz Czarnej Burzy.

Wszędzie panował lekki chaos. Sądząc po wyglądzie porozrzucanych ubrań i innych przedmiotów, domyślał się, że musiały mieszkać tutaj kobiety. Młode, pewnie uczennice szkoły, jaka teoretycznie miała się w tym budynku znajdować. To może również usprawiedliwiało te pieprzone pajęczyny – z własnego doświadczenia wiedział, że młodzieży niekoniecznie zależało na życiu w porządku.

Szkoda, że pająków nie cierpiał jeszcze bardziej, niż żółtego.

Z korytarza dobiegły jakieś podniesione głosy, ktoś zaśmiał się piskliwie. Zamarł na dłuższą chwilę, zatrzymując lewą dłoń w pozycji Przywołania, i rozluźnił się dopiero gdy hałasujący minęli wejście do tej pożalcie się bogowie kwatery. Z pewną dozą znudzenia zajął się przeglądaniem papierów wysypanych z niewielkiego plecaka na blat stołu. Wyglądało to jak zeszyty przedmiotowe, które prowadziło się w każdej normalnej szkole. Nic ciekawego. Miał opory przed zajrzeniem do sporej skrzyni, znajdującej się w nogach jednego z łóżek.

I nic. Zupełnie nic ciekawego. Na Radrossa, naprawdę stracił tyle czasu, by wypełnić jakiś bzdurny rozkaz i znaleźć... to?

Westchnął ciężko i postanowił sprawdzić jeszcze kilka pokoi. Wyglądało na to, że burza potrwa przez pewien czas, mógł więc równie dobrze zająć się również szukaniem zejścia na niższe poziomy. Gdyby tylko udało mu się kogoś...

O wilku mowa. Mało się nie roześmiał, gdy w korytarzu rozległy się kolejne głosy, a zasłona w przejściu zafalowała, poruszona czyjąś ręką. Lewa dłoń zadrżała, Dreszcz rozsypał się rozkoszną gęsią skórką wzdłuż kręgosłupa.

Dziewczyna, która weszła do środka, była naprawdę ładna. Dość wysoka, z burzą pięknych orzechowych loków i zielonymi oczami, tak intensywnymi, że w kiepskim świetle zdawały się wręcz świecić. Wciąż roześmiana po rozmowie z kimś, kto poszedł korytarzem w swoją stronę, rzuciła na jedno z łóżek dużą torbę z kolorowych skrawków materiału i przeciągnęła się z ulgą. Powiodła wzrokiem wokół, szukając czegoś wśród rozrzuconych niedbale ubrań, i sięgnęła wreszcie po jedną z wygodnych sportowych bluz. Już miała zdjąć przez głowę obcisły, fioletowy sweterek...

No dobra, Kriggs. Koniec spektaklu, bo jeszcze się zarumienisz, taki cnotliwy jesteś...

Pewnie krzyknęłaby, gdyby nie to, że prawą dłonią zakrył jej usta. Lewą poddusił ją niezbyt subtelnie i syknął wprost do ucha, gdy zaczęła się szarpać:

– Puszczę cię, a ty nie będziesz krzyczeć. Zrozumiano?

Bezradnie pokiwała głową, wiotczejąc w jego ramionach. Powoli rozluźnił uścisk. Zaraz, gdy tylko stanęła o własnych siłach, nabrała w panice powietrza i odwróciła się gwałtownie w jego stronę.

– Kim... – wychrypiała z wysiłkiem, masując gardło, na którym już tworzyły się czerwone ślady. – Kim pan jest?

Kriggs tak naprawdę wcale nie zamierzał robić jej krzywdy, wbrew pozorom miał o wiele więcej szacunku do kobiet, niż mogło się wydawać. Z pewnością więcej niż do mężczyzn, których nie szanował wcale.

Ale że dziewczątko nie rozpoznało jego chcąc nie chcąc charakterystycznej twarzy z blizną biegnącą przez całą prawą połowę, ciężko mu było uwierzyć.

– Nieważne – stwierdził, nie zamierzając zbędnie przedłużać. Posłuszny Mrok wciąż czaił się gdzieś w pobliżu, gotów okryć go ponownie w każdej chwili. – Obawiam się, że po prostu wiesz coś, czego ja bardzo chciałbym się dowiedzieć.

– Ja nie mam pojęcia, o czym pan mówi – wydukała, cofając się ostrożnie krok za krokiem. Mało się nie przewróciła, napotkawszy na róg niskiego łóżka. – Nic nie wiem, naprawdę. Ja tu tylko się uczę, nadal nie wiem, kim pan jest, i...

Urwała, gdy w lewej dłoni mężczyzny pojawiło się Mgielne Ostrze. Wielkie, jak powiększony długi miecz, wyłoniło się z delikatnej mgiełki, jeszcze przez dłuższą chwilę zroszone chłodnymi kroplami wody. Proste, solidne, pozbawione jakichkolwiek ozdób prócz lekko falowanej linii zbrocza, na każdym wywierało ogromne wrażenie...

Bo było tajemnicą. Największą zagadką współczesnego świata, którą ktoś zdołał sobie podporządkować. Mgliści potrafili związywać się z Ostrzami i posługiwać nimi, choć sami tak naprawdę niewiele o nich wiedzieli. Kriggs nie był wyjątkiem, choć posiadał je już od tak wielu lat, że bez niego czułby się jak bez ręki. Niekompletny.

– Nadal masz problemy z pamięcią? – warknął, wyrywając dziewczynę z niemego zachwytu.

Z trudem oderwała spanikowany wzrok od wielkiego Ostrza i przeniosła go z powrotem na Kriggsa.

– Ja... – Musiała odchrząknąć, by zmusić głos do posłuszeństwa. – Przepraszam. Ja chyba... Chyba wiem, o co panu może chodzić.

Uniósł jedną brew i czekał cierpliwie. Kusiło go, by zakręcić Ostrzem, odesłać je i przywołać ponownie. To naprawdę stawało się swego rodzaju natręctwem.

Obserwujący wszystko jego oczami Zarroth roześmiał się w typowo smoczy, klekoczący sposób, lecz jak zwykle nie ubrał swoich myśli w słowa.

Dziewczyna zakręciła się, rozglądając bezradnie wokół, jakby sama nie wiedziała, co takiego powinna w pierwszej kolejności zrobić. Dopadła wreszcie do kolorowej torebki i zaczęła w niej czegoś pośpiesznie szukać. Była tak zdenerwowana, że potrzebowała kilku prób, by otworzyć nieco podniszczony i przynajmniej raz zalany wodą zeszyt w niepozornej niebieskiej okładce.

– My pracujemy nad takim czymś – powiedziała szybko, wyciągając go w stronę Kriggsa. – Mnie też się to nie podoba, więc... tak pomyślałam... że może pan to wziąć.

Była tak zdenerwowana, że nie miał pojęcia, czy mówiła prawdę. Król Erghon wprawdzie wspominał coś, jakoby część uczniów nieszczęsnej szkoły przylegającej do laboratorium była tu wbrew swojej woli, lecz wahał się, czy nie powinien włożyć tego między bajki. Ucieczka stąd wydawała się dziecinnie prosta.

Wbił wzrok w niechlujne pismo dziewczyny. Początkowo ze skomplikowanych wykresów i równań chemicznych niewiele mógł wyczytać, lecz zmartwiał, gdy wreszcie zauważył w tym pewną znajomą prawidłowość...

To były wyliczenia dla Czarnych Burz i Szarych Mgieł. Dni, w których należało się ich spodziewać, określona cyfrą siła, z jaką miały zaatakować, i... skład chemiczny deszczu i oparów? Pewnie tak. Na Radrossa, był żołnierzem, nie uczonym, ale nawet on potrafił po dłuższej chwili odczytać tę tabelę.

– Te dane nie pokrywają się z ogólnodostępnymi – zauważył wreszcie, zerkając na nerwowo wyłamującą dłonie dziewczynę.

– No nie – przyznała. – To nowe wyliczenia. Widzi pan, według naszych przełożonych z Czarnymi Burzami dzieje się coś naprawdę niedobrego i...

To właściwie mu wystarczyło. W zamyśleniu zamknął zeszyt, niecierpliwie zważył go w dłoni. Odruchowo odesłał ostrze i zaraz znowu je przywołał, nie zauważając szoku na twarzy rozmówczyni, widocznie zaaferowanej tym, z jaką prędkością to zrobił. Zwyczajny Mglisty potrzebował przynajmniej ośmiu uderzeń serca, by przywołać Ostrze, jemu wystarczały ledwie dwa. Pewnie dlatego, że nieustannie to ćwiczył, bo nie czuł się oprócz tego szczególnie wyjątkowo.

– Pożyczę to sobie – stwierdził, chowając niebieski zeszyt do kieszeni czarnych bojówek. Ruszył w stronę wyjścia, ponownie okrywając się Mrokiem.

Dziewczyna zdobyła się na odwagę i zawołała za nim z wymuszonym śmiechem:

– A może jakieś podziękowanie za pomoc?

Zatrzymał się na sekundę.

– Moim podziękowaniem powinno być już samo to, że cię nie zabiłem – wycedził i wyszedł na korytarz, ruszając w stronę wyjścia. Burza powoli przechodziła, a król Erghon czekał na pierwsze informacje. Tyle na razie musiało mu wystarczyć. Nawet z posłusznym Mrokiem głupotą byłoby pchać się na niższe poziomy zatłoczonego budynku. To była robota dla szpiega, a nie oficera.

***

Zamek w Myllhaven bynajmniej nie był jedną z tych budowli, obok których można było przejść obojętnie. Ogromny i tak stary, że z pewnością pamiętał jeszcze czasy sprzed Dni Wiecznej Burzy, znajdował się na samym szczycie wzniesienia, na które tarasami wspinała się najstarsza część miasta, i przyćmiewał tysiące znajdujących się wokół niego pięknych kamienic o misternie rzeźbionych elewacjach, kościołów o strzelistych wieżach i smoczych rzeźb, oddanych tak wiernie, że każda z nich stanowiła odrębne dzieło sztuki.

O nie... Zamku nie dało się przegapić.

W czasach Cienionocy ludzie i smoki żyli znacznie bliżej siebie, niż obecnie, nic więc dziwnego, że zdecydowana większość zapierających dech w piersiach swoim przepychem komnat zdawała się za duża, jak wykonana dla nieznanej rasy olbrzymów, o której ludzkość zdążyła na przestrzeni wieków zapomnieć. Niemal cały składał się ze smukłych wież o spiczastych dachach, ostrymi iglicami celujących w pogodne po Czarnej Burzy niebo, a tysiące witraży z obłędnie kolorowych drobnych szkieł odbijało promienie słoneczne jak najszlachetniejsze kamienie, aż oślepiając, gdy na dłużej skupić na nich wzrok. Obłędnie szczegółowe rzeźbienia nie pozostawiały nawet fragmentu wolnej elewacji, przez co zdawało się, że szary kamień aż kipi dziką, kolczastą roślinnością, scenami walki i fantastycznymi stworzeniami, które większość ludzi znała jedynie z legend i starych malowideł, odkrywanych w świątynnych jaskiniach z czasów sprzed Kataklizmów. Kilka ogromnych tarasów zapewniało wygodne lądowanie dla każdego kręcącego się w okolicy smoka, a wielkie dwuskrzydłowe wrota ze zdobionego w płomienie drewna, które poruszyć można było jedynie za pomocą specjalnego mechanizmu dźwigni i przekładni, jaki wymagał obsługi przynajmniej czterech doświadczonych osób, zapraszały wielkie bestie i ich jeźdźców do wnętrza.

Kiedyś organizacja jeźdźców była na tyle prestiżowa, że właściwie samo należenie do niej upoważniało człowieka do tego, by móc odwiedzić króla bez większego powodu i wcześniejszego zapytania o zgodę. Jaka szkoda, że od ponad stu lat bynajmniej nie tak to funkcjonowało.

Wrota do sali tronowej już same w sobie przypominały coś, czego miejsce powinno być jedynie w muzeum. Były wysokie na niemal dziesięć metrów i drewniane, sklepione łagodnym łukiem. Plątanina cienkich jak włos metalowych pasów układała się w motyw majestatycznego drzewa rodzącego czerwone jak krew jabłka, wysadzanego klejnotami każdego dnia skrupulatnie polerowanymi przez całe zastępy służących. Klamki w kształcie smoczych łbów szczerzyły ostre kły, błyskając lśniącymi oczami w promieniach wpadającego przez gomółkowe okna korytarza słońca. Dwóch strażników strzegących wejścia wyprężyło się na baczność i zasalutowało Kriggsowi, który odpowiedział im z pewną dozą znudzenia, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Pchnął ciężkie drewniane skrzydło i wszedł do środka bez pukania, nie przejmując się zbytnio tym, czy król nie przyjmował może właśnie gości. Raport od generała, jak bardzo bzdurny by nie był, nie mógł przecież czekać.

Sala tronowa wyglądała jak żywcem wyciągnięta ze świątyni. Posadzkę wyłożono białym marmurem o złotych żyłkach, dwa szeregi kamiennych kolumn rzeźbionych w motyw wysadzanej mozaiką kolczastej winorośli prowadziły aż do stóp wykładanego czerwonym aksamitem tronu, przycupniętego nieśmiało na wzniesieniu tworzonym przez kilka niskich, podłużnych stopni, rzeźbionych w sceny walki smoków z potworami rodem z koszmarnych snów. Ściany, z których każda aż ociekała złotem, uformowano w kształt fal i serpentyn, a płaskorzeźby Mglistych z charakterystycznymi długimi mieczami i zdobnymi pancerzami okrywającymi mocne ciała przeplatały się z obrazami w większości przedstawiającymi dawno martwych królów Ragharranu. Namalowani monarchowie śledzili każdego przybywającego gościa poważnymi spojrzeniami pozbawionych życia oczu. Bliżej końca ogromnego pomieszczenia, po lewej stronie wchodzącego Kriggsa, znajdowały się wrota prowadzące na jeden z tarasów, obecnie otwarte na oścież, wpuszczając do środka ciepły wiatr, przesycony świeżą wonią ozonu. Scheiry, smoczycy króla Erghona Zdobywcy, nie było widać nigdzie w pobliżu. Najwidoczniej wybrała się na polowanie.

Sam Erghon był człowiekiem na oko po sześćdziesiątce, wciąż jednak zachowującym sporą sprawność fizyczną i szczupłe, muskularne ciało mężczyzny nawykłego do codziennych ćwiczeń z mieczem. Odziany w długi czerwony płaszcz z aksamitu i dwurzędowy wams wyszywany w abstrakcyjne wzory, tłumaczył coś blademu ze strachu urzędnikowi, lecz urwał wpół słowa, dostrzegając zbliżającego się szybkim krokiem Kriggsa. Szpakowate brwi, tłuste jak dwie włochate gąsienice, ściągnęły się nad błękitnymi oczami, zanim zdołał się opanować.

– Przełożymy tę rozmowę na wieczór – odezwał się do młodego chłopaka w nienagannym garniturze, odprawiając go niedbałym ruchem ręki. Szczeniak natychmiast skorzystał z okazji – ukłonił się zamaszyście, wydukał coś nieskładnie i czmychnął czym prędzej, nieco za mocno trzaskając drogocennymi drzwiami. Z korytarza dobiegło stłumione grubym drewnem przekleństwo upominającego go wartownika.

Kriggs zatrzymał się kilka kroków przed królem i z szacunkiem skłonił głowę. Nigdy nie uważał tego człowieka za swojego przyjaciela, musiał jednak uczciwie przyznać, że zawsze wzbudzał w nim swego rodzaju szacunek. On, Mglisty Rycerz, który nie zwykł poważać nikogo prócz siebie samego, na swój sposób odczuwał lęk przed władcą i jego surową twarzą, której ostre rysy skrywały się pod gęstą, zadbaną brodą w kolorze stali.

– Witaj, Kriggs. – Król pierwszy podał mu dłoń. Pomimo tego, że miał już sporo ponad sto lat, co nawet jak na jeźdźca było doprawdy zaszczytnym wiekiem, uścisk miał silny i pewny. Cała jego sylwetka emanowała słuszną pewnością siebie, co sprawiało, że choć niższy od Kriggsa o nieco ponad głowę, zdawał się nad nim górować. – Czyżby jakieś postępy? Udało ci się dostać do tego bunkra?

– Postępy? – Generał skrzywił się, co jedynie uwidoczniło przecinającą prawą połowę jego twarzy bliznę. Zawsze specjalnie zaczesywał na nią niemal czarne włosy, by aż tak nie rzucała się w oczy, lecz zupełnie potem zapominał, że należałoby je poprawiać. No i czesać częściej niż raz na parę dni. – Przy sporej dawce optymizmu można to i tak nazwać. – Sięgnął do obszernej kieszeni czarnych wojskowych spodni i wydobył z niej nieco pognieciony zeszyt dziewczyny. Przekartkował pozlepiany od wilgoci papier, znalazł właściwą stronę i wręczył władcy. Erghon wczytał się w skomplikowane wyliczenia. Jemu z pewnością odczytywanie bzdurnych naukowych regułek wychodziło znacznie lepiej niż Kriggsowi.

Mglisty dla zabicia czasu powiódł wzrokiem po wielkiej sali tronowej. Kilka kolumn z tych, które znajdowały się w pewnym oddaleniu za tronem, nosiło ślady pęknięć, podobnie jak zdobny mur wokół wrót prowadzących na taras. Doskonale wiedział, że to pamiątki po dniu upadku szalonego króla Vrarghra Lemarra, a konkretnie po szale, w jaki wpadł jego smok Zarroth, gdy królowa Elveere raniła go śmiertelnie.

Zarroth. Zabawne, czyż nie? Nie zdołał powstrzymać krzywego uśmieszku i sondującej myśli, wysłanej w kierunku jednookiego smoka. To przez tą bestię Dzikie smoki traktowano z taką pogardą i lękiem, to dlatego wystrzegano się każdego jeźdźca, któremu wykluwał się podobny wierzchowiec. Kriggs bynajmniej nigdy nie zamierzał się tym przejmować, swojego jednookiego smoka bez wahania nazywając mianem szalonego olbrzyma Lemarra. Jako jeździec i Mglisty Rycerz w jednym, i tak cieszył się zbyt dużym poważaniem ludu, by ktokolwiek ośmielił mu się to zarzucić.

– Kriggs, powiedz mi, proszę, skąd to masz. – Z zamyślenia wyrwał go Erghon, z trzaskiem zamykając niepozorny zeszycik, najpewniej jeden z tych najtańszych, które można było kupić w każdym kiosku. – I jak to rozumiesz.

– Należał do dziewczyny, którą postanowiłem przesłuchać – odparł. Widząc przemykający przez twarz Erghona cień, pośpieszył z wyjaśnieniem: – Nie zrobiłem jej krzywdy, tak? Przecież to kobieta. Za kogo ty mnie masz?

– Za Kriggsa von Eckhardta. – Jeździec przeniósł wzrok z powrotem na papier, unosząc jedną brew. – To nie wystarczy? Nieważne. Co z tego wywnioskowałeś?

– Widzę tu wyliczenia odnośnie Czarnych Burz – wyjaśnił mężczyzna. – Dziewczyna to potwierdziła. Ich uczeni opracowali nową częstotliwość pokazywania się Kataklizmów, która kompletnie nie pokrywa się z naszym wykresem. Nie wiem, co o tym sądzić. Sama przyznała, że z Burzami dzieje się coś niedobrego, ale wątpię, by mogła mi powiedzieć cokolwiek więcej. To zwykła uczennica tamtejszej szkoły, nikt ważny.

– Chcesz mi powiedzieć, że nie poszedłeś dalej? – Erghonowi dosłownie opadły ręce. – Kriggs, na Herogha, czy ja naprawdę wszystkie rozkazy mam ci rozpisywać od podpunktów? Myślałem, że to jasne! Przesłuchałeś jakąś pierwszą lepszą dziewczynkę i uważasz, że to nam wystarczy?

– Zejdź ze mnie, człowieku... – Mglisty zmęczonym ruchem pomasował czoło. Zupełnie odruchowo Przywołał Ostrze, zakręcił nim w palcach i Odesłał je z powrotem. Nie panował nad tym. – Już ci wszystko tłumaczę. Tam jest naprawdę ciasno. Nie mam pojęcia, ilu ludzi może się kryć w tym pieprzonym bunkrze, ale z pewnością jest ich zbyt wiele, bym mógł sobie tam spacerować. Jestem za duży, co tu mówić... Gdy ktoś chce przejść z naprzeciwka lub mnie wyminąć, muszę dosłownie przytulać się do ściany. Znajdźcie kogoś, kto się tam, kuźwa, zmieści. Ja nie zamierzam więcej ryzykować.

– Rozumiem. – Erghon uspokoił się nieco i westchnął ciężko. – Tylko że w tej chwili jesteś jedynym magiem, który panuje nad Mrokiem.

– Więc znajdźcie szpiega.

– To nie takie proste! – Starszy mężczyzna ciężko wsparł się na blacie dębowego biurka, przy którym zwykł przyjmować interesantów. Nerwowym ruchem zgarnął na kupkę garść zaścielających je papierów, choć nie były mu do niczego potrzebne. – Próbowaliśmy tego, jeszcze zanim ciebie tam wysłałem. To było nasze pierwsze działanie. Tylko że nie tak łatwo się tam dostać. Jednego ze szpiegów zabito, a drugiemu udało się zbiec, choć też było blisko, gdy tylko zaczął się zbyt mocno interesować bunkrem. – Roześmiał się nagle sucho. – Patrz, a byłbym pewien, że już ci o tym mówiłem. I to przynajmniej dwa razy, jeśli nie więcej.

– Mówiłeś. – W jasnoszarym, niemal białym oku Kriggsa błysnęło zniecierpliwienie podszyte drobną nutą złości. Lewe, tak ciemne, że aż niemal czarne, pozostało jak zwykle poważne i niewzruszone. Profesjonalne do bólu. – Miałem na myśli innego szpiega. Wybierzcie kogoś, kto naprawdę nie rzuca się w oczy. Niech udaje, że chce dostać się do organizacji. Może uda mi się ponownie skontaktować z właścicielką zeszytu i zachęcić ją, by udawała, że to ktoś z jej rodziny. Jeszcze lepiej, gdyby był odmieńcem i poszedł do tamtejszej szkoły.

– Brzmi nieźle. – Król w zamyśleniu skinął głową. – Z wykonaniem gorzej... ale można się nad tym zastanowić. Coś oprócz tego? – Znaczącym ruchem uniósł pechowy zeszyt.

Posadzka zadrżała ledwo zauważalnie, gdy na tarasie wylądował smok. Scheira otrząsnęła majestatycznie skrzydła ze srebrzących się kropli deszczu i wsunęła się do sali tronowej, stukając szponami. Ciemnoniebieskie łuski o pięknym, lekko wpadającym w szarość odcieniu lśniły obłędnie, podkreślając czyste złoto tęczówek kocich oczu. Na widok Kriggsa wyszczerzyła lekko kły i warknęła, odwracając ostentacyjnie wielki łeb w inną stronę.

Nigdy go nie lubiła. Nie uważał, by było w tym cokolwiek dziwnego, ale i tak w pewien sposób go to bolało. Budziło zbyt wiele wspomnień, od których już dawno temu próbował się odciąć...

– Kriggs. – Erghon poważnym tonem przywołał go do porządku. – Pamiętasz, co ci mówiłem o tym twoim odpływaniu?

Mglisty zacisnął dłonie w pięści i zaklął pod nosem. Nie przejmując się, co władca mógł mieć na to do powiedzenia, sięgnął po paczkę papierosów. Odpalił jednego i zaciągnął się słodkawym dymem.

– Pamiętasz? – Erghon złapał go mocno za szerokie ramiona i z zaskakującą siłą odwrócił w do siebie przodem. – Spójrz na mnie. Dobrze wiesz, co ja o tym sądzę. I dobrze wiesz, że moja cierpliwość ma pewne granice.

– Pamiętam. – Generał ze złością odtrącił jego dłonie. – Nie masz się czego obawiać, królu złoty.

– Mam wrażenie, że to ostatnio dzieje się coraz częściej.

Mężczyzna mocno zacisnął szczęki. Mgielne Ostrze ponownie rozbłysło w promieniach zachodzącego słońca, lecz tym razem nie Odesłał go po jednym obrocie w palcach.

Co miał powiedzieć? Że od jakiegoś czasu faktycznie nie było z nim najlepiej, a każda Czarna Burza niosła ze sobą setki niemożliwych do opisania wrażeń i obrazów, kryjących się gdzieś na samej krawędzi jaźni? Że podczas Szarych Mgieł nie mógł wytrzymać w czterech ścianach i do samego rana spacerował wśród zjaw o pustych oczach, gdzieś po drodze gubiąc poczucie czasu?

– Z Kataklizmami coś faktycznie jest nie tak – powiedział zamiast tego, odsuwając się na kilka kroków na znak, że uważał rozmowę za skończoną. – Na najbliższej naradzie należałoby poruszyć ten problem. Nie zwlekaj z decyzją co do szpiega, mam wrażenie, że to nie może czekać.

Zarroth? Jesteś tam?

Zawsze.

Skinął Erghonowi głową na pożegnanie i ruszył w stronę tarasu. Zignorował pogardliwe parsknięcie obserwującej go z wysokości długiej smoczej szyi Scheiry i wyszedł na zewnątrz, wystawiając twarz do orzeźwiającego wiatru. Przesycone zapachem Burzy powietrze miało w sobie coś uzależniającego. Pozbył się niedopałka, pstryknięciem posyłając papierosa poza krawędź kamiennego podestu.

Zarroth pojawił się szybko jak zawsze. Ogromne czarne skrzydła zagarnęły powietrze, a z nozdrzy wydobyło się kilka oślepiająco jasnych iskier, gdy olbrzym wylądował na tarasie. Długie, poprzecznie prążkowane rogi, smukły pysk odrobinę przypominający kształtem koński i matowe, kolczaste łuski w kolorze najgłębszej czerni sprawiały, że wyglądał kropka w kropkę jak Dziki. Ciężko było uwierzyć w to, że w przynajmniej połowie był zwyczajnym smokiem, co pozwoliło mu na zbudowanie więzi z jeźdźcem.

Jego jedyne oko w kolorze górskiego lodowca rozbłysło, gdy Kriggs podszedł bliżej.

Masz może ochotę na spacer? spytał w myślach, uśmiechając się do bestii.

Bynajmniej. – Smok parsknął fioletowym ogniem. – Ale skoro nalegasz...

– Kriggs! – Zatrzymał się wpół kroku i odwrócił w stronę Erghona, stojącego w progu sali tronowej. – Mam nadzieję, że pamiętasz o tym, że za kilka dni rozpoczyna się rok akademicki. Będą mieli sporo nowych uczniów, których nikt jeszcze nie kojarzy. Rozejrzyj się wśród nich i wybierz mi tego szpiega.

– Chcesz posłać tam kogoś zupełnie bez doświadczenia? – Generał uniósł jedną brew, łapiąc Zarrotha za jeden z licznych kolców i wspinając się na jego kark, tuż za rogami. Smok był tak ogromny, że ta najwygodniejsza do walki pozycja nie robiła mu już żadnej różnicy. Nie czuł ciężaru Kriggsa, choć jako wojownik niemałego wzrostu ważył naprawdę dużo.

– Trochę go wprawimy. – Król wzruszył ramionami z pozorną beztroską. – To musi być kogoś, kogo jeszcze z nami nie kojarzą, sam wiesz. Inaczej skończy jak ci poprzedni. Mam również pewnego faworyta, ale... – Zawahał się. – Właściwie to faworytkę. Ale to ci się nie spodoba.

– Zamieniam się w słuch? – Mimo wszystko to zabrzmiało jak pytanie. Kriggs z ledwością powstrzymał się od ponownego przywołania ostrza.

– Kojarzysz swoją niedoszłą uczennicę, Lhynne?

Mało nie zsunął się ze smoczego karku. Zarroth parsknął, zaniepokojony, wysyłając w jego stronę pytająca myśl, poklepał go więc po wrażliwym miejscu za lewym uchem na znak, że nic takiego się nie stało.

– Po pierwsze: ona nie jest moją uczennicą, nawet niedoszłą – warknął i parsknął nagłym śmiechem. – Erghon, bez obrazy, ale czy ty się dobrze nad tym zastanowiłeś? Ciężko o kogoś, kto bardziej rzuca się w oczy, na bogów. Chyba wszyscy w tym pieprzonym mieście ją znają.

– Ale ma powody, żeby nas nienawidzić. – Stalowe spojrzenie króla nakazywało mu pogodzić się ze świadomością, że wcale nie żartował, obojętnie jak bardzo absurdalnie to brzmiało.

– Tylko że tak jakby wcale tego nie robi. – Kriggs nagle poczuł się zagubiony jak małe dziecko. – Przecież w końcu przyjąłem ją na te treningi, tak? I od zawsze jakoś dziwnie na mnie patrzy.

To, że on sam odprowadzał ją podobnie „dziwnym" wzrokiem, mógł już zachować dla siebie, prawda?

– Dziwnie patrzy... – Starszy mężczyzna roześmiał się nagle. – Bogowie, jak ty czasem coś powiesz... No nic. Lhynne jest najprostszym rozwiązaniem. To wilkokrwista, ma świetny pretekst, żeby nas wszystkich pozabijać. I myślę, że nie sprawi jej większego wysiłku udawanie, że tak jest, jeśli choć część z tego, co o niej mówią, jest prawdą.

– Ale ona się do tego nie nadaje.

– Dlaczego?

Bo jest bardzo drobna. I krucha. I wrażliwa, ponadto cholernie delikatna, obojętnie co tam sama o tym sądziła.

– Po prostu nie – powiedział na głos.

– Przynajmniej się nad tym zastanów. To tylko sugestia. Jeśli znajdziesz kogoś lepszego – droga wolna. Ty o tym decydujesz.

Mglisty milczał dłuższą chwilę, gładząc Zarrotha po łbie. Dopiero gdy król odwrócił się, żeby wrócić do sali tronowej, wycedził niechętnie:

– Dobra, może i masz rację. Ale naprawdę muszę się nad tym zastanowić. Za dużo tu jak dla mnie opcji przeciw.

– O nic innego nie proszę.

Nie zdołał powstrzymać się od uśmiechu. Minęło tyle lat, a król nadal go prosił, miast rozkazywać? To było wręcz rozbrajające.

Spiął nogami ogromnego smoka. Zarroth machnął wielkimi skrzydłami i płynnie wzbił się w przesycone zapachem Czarnej Burzy powietrze.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top