Interludia cz. 2

Pustkowie ciągnęło się jak okiem sięgnąć. Zlodowaciałe, wielokolorowe porosty, otulające jałową ziemię – porosty obleczone delikatną i doskonałą jak szkło warstwą lodu – chrzęściły pod miażdżącymi je podeszwami butów, a pojedyncze chwasty, nie wiadomo jakim cudem wyrosłe ponad wysokość parunastu centymetrów, falowały w rytm podmuchów przeszywająco lodowatego wiatru. Nisko zawieszone słońce przypatrywało się równinie z krystalicznie czystego, nienaturalnie bladego nieba, lecz jego promienie nie dawały ani odrobiny ciepła. Jedynym ich skutkiem była ciągła konieczność mrużenia nienawykłych do takiej jasności oczu, w obawie przed budującym się gdzieś bólem głowy, wbijającym w mózg tysiącami nieznośnych igieł.

Aspekt Ognia sprawiał, że nigdy nie było mu tak prawdziwie zimno, lecz mimo to i tak niechętnie wyjął dłoń z ciepłej kieszeni podszytego futrem płaszcza, by osłonić oczy. W pewnym oddaleniu, za niewielkim wzniesieniem terenu znajdowała się Rozpadlina – kamienna szczelina w ziemi, wionąca lodowatym oddechem samego środka ziemi, wiecznie wypełniona ostrymi jak brzytwy lodowymi odłamkami, zdającymi się wręcz kpić z następowania po sobie pór roku. Nawet wiosną, gdy równinę na kilka dni obsypywały łany kolorowego kwiecia i soczysta zieleń, lód ani myślał topnieć, wciąż tak samo błękitny i milczący, jak od setek lat, odkąd całe te ziemie objęła klątwa.

Arrkain nie wiedział, czym była. Za każdym razem, gdy się tutaj znajdował, zupełnie odruchowo próbował wypuścić lepkie, ruchliwe palce magicznej sądy, by wybadać przesycającą powietrze energię, lecz powstrzymywał się od tego w ostatniej chwili. Nie zamierzał łamać danych sobie przysiąg z tak błahego powodu...

Cóż, być może chęć rozwiązania liczącej sobie millenia zagadki nie była wcale tak znowu błaha, lecz i tak czuł wewnętrzny opór za każdym razem, gdy tylko przemknęła mu przez myśl. Miał obejść się bez pierwotnej magii? Obiecał przed sobą i bogami, że nigdy więcej po nią nie sięgnie? Tak więc miało pozostać. Najwyższa pora na to, by zacząć przestrzegać własnych zasad. Doskonale pamiętał, co na Ragharran sprowadziło traktowanie ich podobnie lekką ręką.

Nigdy więcej. Odpuszczenie sobie choćby raz, choćby na krótką chwilę, nieuchronnie prowadziło do kolejnych podobnych incydentów. Pierwotna magia uzależniała, była wielokrotnie lepsza od najsilniejszego narkotyku. Zarroth warczał głęboko w jego głowie na samą myśl podobnego rozluźnienia. Nie mógł mu tego zrobić. Przecież przysięgał, prawda?

To zdecydowanie nie była najlepsza pora na rozmyślania.

Powietrze smakowało lodem i wydawało się niezwykle lekkie, niemal nie stawiało oporu, gdy parł na szczyt niewielkiego wzniesienia. Porosty mieniły się pastelowymi barwami – subtelną, wpadającą w beż zielenią, delikatnym, soczystym fioletem, przytłumioną czerwienią. Wyglądały pięknie, jak coś wyciętego z obrazu pędzla najprzedniejszego artysty i wrzucone ot tak do rzeczywistego świata, gdzie można go było dotknąć, doświadczyć wszystkimi zmysłami. Kruche gałązki o kształtach podobnych do tych, jakie mróz maluje na szybach ogrzewanych domostw, pękały pod butami z dźwiękiem, jaki przywodził Arrkainowi na myśl miażdżone w smoczych szczękach kości. Z całych sił starał się odepchnąć od siebie to skojarzenie – odepchnąć dziesiątki wspomnień, w których łuskowate bestie na jego polecenie rozrywały wrogów na strzępy z równą łatwością, z jaką on ogryzał mięso z pieczonego żeberka – ale obojętnie, jak się starał, one wciąż stawały mu przed oczami, tak wyraźne, jakby wszystko to widział ledwie wczoraj. Choć upłynęło już tyle lat...

Ile to? Nie liczył, lecz z całą pewnością przeminąć musiało już przynajmniej jedno pokolenie. Przekleństwo Mgielnego Ostrza, choć w większości przypadków jawiło mu się jako dar, skutecznie odbierało zdolność właściwego postrzegania czasu.

Tyle lat... Tak długo nie był już w Ragharranie, a wciąż pamiętał smak wiatru, owiewającego zerodowane, gładkie granie Gór Barierowych. Wciąż budził się w środku dusznych, pustynnych nocy z wrażeniem, że słyszy gwizd wiatru w załamaniach poznaczonych pęknięciami kamieni, choć był to jedynie szmer w niedokładnie zamkniętych okiennicach. Brakowało mu tego... Miał wrażenie, że właśnie tam, w tych przeklętych górach, w których dorastał, w których najpierw zyskał, a następnie stracił kompletnie wszystko, zostawił jakąś integralną część siebie samego, bez której nie potrafił właściwie żyć. I nie było to wspomnienie Jarrhönn. To było coś innego, głębszego... Podświadome wołanie, jakie wydawać mogła jedynie pragnąca go znowu pochłonąć ojczyzna. Świadomość, że właśnie tam znajdowało się to jego szczególne miejsce w świecie. Że właśnie tam prawdziwie przynależał.

Ileż by dał, żeby wzbić się nad tymi wygładzonymi przez wiatr skałami na grzbiecie Zarrotha i jeszcze raz to wszystko zobaczyć – na własne oczy, nie tylko we wspomnieniach. Z zupełnie innym nastawieniem, z poczuciem, że krwawiąca w sercu pustka została przynajmniej częściowo zasklepiona. Z poczuciem, że widocznie tak miało się stać...

Gdyby nie utracił Jarrhönn, nigdy nie zyskałby Zarrotha. Tyle już minęło, od tak wielu wiosen okazywał mu względy jak tylko mógł, a wciąż trawiły go wyrzuty sumienia za te wszystkie zmarnowane lata.

Zdwoił czujność, gdy wyczuł delikatne wibracje powietrza. Ktoś w pobliżu używał magii Mroku... lecz dość nieumiejętnie. Nie zamaskował skutecznie manipulacji nielicznymi cieniami, także ktoś, kto w tym aspekcie poruszał się od małego, bez trudu mógł go wyczuć. Nie dał po sobie jednak niczego poznać; ostatkiem wolnej woli powstrzymał się od sięgnięcia po cienie i wypuszczenia ich na zwiad. Zarroth zawarczał głęboko gdzieś w jego myślach, lecz wciąż się nie ujawniał.

Plan był do niczego, Arrkain doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Żałośnie niedopracowany, wymyślony na szybko... Łatwiej chyba byłoby uznać, że w ogóle nie posiadał żadnego planu, niż określać ułożoną w głowie kolejność działań w tak górnolotny sposób. Zakrawało to niemal o grzech, jeśli dobrze się sprawie przyjrzeć. Tylko że właściwie co miał do stracenia? Zarroth nie był w stanie skutecznie się tutaj ukrywać. Cieni nie było tak wiele, by można było przekuć je w niewidzialną zbroję, nie zdołałby ukryć ogromnego smoka przed niczyim wzrokiem, a już tym bardziej przed prawdopodobnie wykwalifikowanymi w szukaniu podobnych anomalii żołnierzami. Jedyną możliwością okazało się pozostawienie przyjaciela daleko stąd, za niewielkim wzniesieniem terenu, które odkryli na zwiadzie poprzedniego dnia. Dzięki temu mógł pozostać z miejsca spotkania zupełnie niewidoczny i dość szybko znaleźć się u boku Arrkaina, jeśli zaistniałaby taka konieczność... Lecz czy wystarczająco szybko? Tego nie wiedział niestety żaden z nich. Ta luka w rozważaniach spędzała smokowi sen z powiek – od poprzedniego dnia nie zmrużył oka, wciąż kręcąc się niespokojnie i wyklinając w myślach niczym niezadowolony z obrotu spraw dzieciak. W efekcie odebrał również możliwość snu Arrkainowi, czego skutek był możliwy do przewidzenia: teraz obaj słaniali się na nogach ze zmęczenia. Mężczyzna złościł się w myślach na przytępione zmysły, nie mógł wyobrazić sobie sceny ewentualnej walki – z tak spowolnionymi reakcjami mogła skończyć się porażką, nawet biorąc pod uwagę fakt istnienia niezaprzeczalnego atutu, jakim było Mgielne Ostrze. Wątpił, by mogło być aż tak źle, lecz jeśli przeciwników będzie kilku...

O ile w ogóle miało dojść do jakiejkolwiek walki. Choć zwykle stosował się do zasady zakładania najgorszego, by nigdy nie przeżyć nieprzyjemnego rozczarowania, tym razem sam musiał przyznać, że wizja walki jest niemal nieprawdopodobna. Ko zabiegałby o rozmowę, i to musząc pokonać tak wiele trudności, by się do niego dostać, jeśli później zamierzał go zabić? Nawet jeśli poselstwo z Ragharranu mogło oznaczać tylko jedno, człowiek, którego spotkał pięć dni wcześniej, miał przynajmniej kilka okazji, by niepostrzeżenie wbić mu nóż w plecy – gdy z nim rozmawiał, był tak zatrważająco pijany, że nawet dziecko by sobie z nim poradziło, a skoro mężczyzna jednak się na to nie zdecydował, nalegając na spotkanie, coś musiało być na rzeczy... choć zupełnie umykało mu co. Po co ktokolwiek chciałby się z nim widzieć? Na bogów, mieli go za martwego. A nawet gdyby nie, to kto chciałby kontaktować się z szalonym królem, który sprowadził na kraj tak wiele złego? Jeśli już, najbardziej prawdopodobną wydawała się opcja, według której ewentualny posłaniec kazałby mu zabierać się gdzieś jeszcze dalej stąd, choć aby spełnić podobną prośbę, musiałby definitywnie opuścić Stary Kontynent, bo nie było już na nim żadnego dalej wysuniętego punktu niż odległy Gholobar. Chyba że liczyć Przeklęty Las, lecz posłanie go tam równałoby się z wyrokiem śmierci. I to wyjątkowo niehumanitarnym, jeśli się zastanowić...

Wciąż nie wierzył, że sam Erghon mógłby się tutaj pofatygować.

Troje ludzi czekało na niego na samej krawędzi Rozpadliny. Szeroka na nie więcej niż parędziesiąt metrów, lecz głęboka tak, jakby sięgała do samego wnętrza ziemi, szczelina dzieliła pustkowie na dwie idealnie równe połowy, strasząc lodowatymi wyziewami, w czasie cieplejszych dni zbierającymi się w zawiesistą mgłę, znacznie utrudniającą dojrzenie przeciwległej krawędzi. Ostre jak wyszczerzone kły lodowe kryształy lśniły oszałamiająco w promieniach białego słońca, mieniąc się wszelkimi barwami błękitu i głębokiej zieleni, jak nieopatrznie rozlane gęstniejące szkło. Nieraz podczas cieplejszych dni słychać było stamtąd przejmujące dreszczem trzaski, zupełnie jakby ziemia pękała na pół. Jak podziemna burza, odstraszająca wszystko, co żywe. Sylwetki w charakterystycznych zimowych mundurach Ragharranu zdawały się tym zupełnie nie przejmować – na tle jasnobłękitnego ognia wyglądały niczym posągi, zupełnie nieruchome. Jedynie powiewające na lekkim wietrze płaszcze zdradzały, że to nie rzeźby, lecz żywe postacie – krew, kości, ciepło.

Arrkain był na to szczególnie wyczulony. Zarroth poruszył się niespokojnie gdzieś tam daleko, przestąpił z łapy na łapę, z nozdrzy uleciał mu obłoczek różnobarwnego ognia. Strzygł uszami, wrażliwym słuchem starając się zrekompensować częściową ślepotę, choć teraz nie spoglądał przecież swoimi oczami. Mężczyzna doskonale czuł jego zdenerwowanie i niecierpliwość. Pomimo jego zabiegów, by wreszcie uległo to zmianie, potężny Dziki wciąż zachowywał się dokładnie tak, jak kiedyś. Choć jego myśli były już bardziej ugładzone, mocniej przypominały te płynące od zwykłych smoków, choć już nie zawsze należało nazywać go szalonym, choć chaos w jego głowie systematycznie się porządkował, nic nie było w stanie wyplenić z niego całkowicie dawnych przyzwyczajeń. Nadal w chwilach takich jak ta jego pierwszym odruchem było niesienie śmierci. Przerażającej, niszczycielskiej, lecz przy okazji szybkiej i zabójczo skutecznej. Dokładnie tak, jak sam go tego nauczył. Nie miał prawa mieć mu tego za złe... choć nieraz trzymanie go w ryzach przysparzało mu sporych problemów.

To była jego wina. To, jak i wiele innych spraw, które wciąż się za nim ciągnęły, przypominając o sobie w najmniej odpowiednich momentach. Wyrzuty sumienia podgryzały jak stadko wyjątkowo uciążliwych węży, na które jedynym lekarstwem pozostawał mocny alkohol. To przeklęte rozwodnione piwo pomagało jedynie częściowo.

Szlag, wszystko by oddał, by móc teraz wziąć przynajmniej kilka łyków. Umoczyć wąsy w pianie, przełknąć złocisty płyn, krzywiąc się lekko od drapania w gardle, otrzeć krótką brodę rękawem... i byłby zdolny do dalszego działania. Bez tego jego myśli przypominały kompletny chaos, jak pole bitwy w momencie, gdy uśmiercono ostatniego dowódcę. Zdenerwowanie smoka ani trochę nie pomagało. Ba! Czyniło bałagan jeszcze bardziej dojmującym, przeszywającym... a jego samego bardziej bezradnym. Ściskało go w gardle, gdy uświadamiał sobie, z czego to wynika, a w takich chwilach zatracał zdolność logicznego myślenia.

Nie, nie piwo. Najlepsza byłaby czysta whisky. Lekko brązowawa, tak cudownie paląca w gardle i żołądku, odrobinę wędzona w smaku. Raj na języku i ulga przeszywająca dreszczem wszystkie mięśnie...

Na bogów, dlaczego w Gholobarze nie było ogólnodostępnej whisky? To był jeden z powodów, dla których nie cierpiał tego wysuszonego na wiór kraju. Ten najważniejszy powód. Jak można żyć bez whisky?

Zupełnie zwyczajnie, burknął Zarroth. Wy, ludzie, jesteście tacy dziwni.

Nie znasz się, smoku, odparował w niezbyt wyszukany sposób.

Ludzie znajdowali się już tak blisko, że musieli go widzieć. Jeden uniósł dłoń na powitanie, kolejny obrócił się w jego stronę, dłonią przysłaniając oczy, choć słońce znajdowało się niemal idealnie za jego plecami. Jeden z większych kamieni, leżących tuż obok, drgnął...

To nie był kamień. To był smok.

Arrkain zamarł kilkadziesiąt metrów od szczytu wzniesienia, obserwując podnoszącego się na łapy gada. Zwierzę nie było szczególnie duże, z pewnością nie mogło mieć jeszcze roku. Przeciągnęło się powoli, leniwie, jakby doskonale zdawało sobie sprawę z tego, że nic na tej jałowej równinie nie mogło mu się równać. Ziewnęło szeroko, ukazując wnętrze różowej, zębatej paszczy, i powoli wysunęło przed siebie opancerzone ostrymi pazurami łapy, rozluźniając porośnięty kolcami grzbiet. Skrzydła rozwinęły się na chwilę, poruszyły dla pobudzenia krążenia w zastałych od zimna i bezruchu mięśniach, i złożyły na powrót. Ślepia skierowały się na Arrkaina, lecz nie wyrażały szczególnego zainteresowania...

Smok był biały. Owszem, miał żółte ślepia, a krępa sylwetka jasno wskazywała, że więcej ma wspólnego z gatunkami z dawnego wschodu kontynentu, do Dzikich zaś mu daleko, a jednak... to wystarczyło, by mężczyzna dłuższą chwilę nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Zdołał zachować kamienny wyraz twarzy, z czego był wręcz cholernie dumny, lecz obawiał się, że chwila wahania była zbyt długa, by uznano ją jedynie za daleko płynącą ostrożność. Zmartwiał z lewą nogą wysuniętą naprzód, jakby planował sięgnąć do przewieszonego przez plecy miecza w kolorze łusek Jarrhönn, choć w rzeczywistości, gdyby poczuł się faktycznie zagrożony, prędzej przywołałby śmiercionośne Mgielne Ostrze niż posiłkował się smoczą stalą.

Nie czuł się zagrożony. Czuł się... przerażony. Jednak nie mężczyznami, którzy mogli z nim walczyć, a natłokiem wspomnień, dobijających się do drzwi umysłu. Jak na razie szczelnie zamkniętych, lecz nie mógł wiedzieć, jak długo jeszcze to potrwa.

Weź się w garść, na źródła burz!

Wyprostował się. Zacisnął dłonie w pięści.

Nie jesteś bezradnym dzieciakiem. Jesteś pieprzonym szalonym królem. Jesteś Vrarghrem Lemarrem, na wszystkich bogów! Nie będziesz drżał na widok bieli łusek. Nie będziesz korzył się przed grupką wojowników. Nie będziesz udawał, że jesteś nikim, podczas gdy posiadasz potęgę, o jakiej temu światu się nie śniło...

Zarroth warczał basowo, lecz ani drgnął. I bardzo dobrze.

Odetchnął jeszcze raz. Znowu obrzucił krystaliczne łuski wzrokiem... Dopiero teraz dostrzegł, że w rzeczywistości wcale nie były podobne do tych, na których tak mu zależało. Smok miał w sobie coś pięknego, choć brakowało mu smukłej elegancji Dzikiego – był mocny, o krótkich, silnych rogach, poprzecinanych poprzecznymi prążkami. Młody, lecz dobrze widział czającą się we wciąż rosnącym ciele potęgę. Należało tylko dać jej w pełni rozkwitnąć... Niczym jednak nie mógł równać się z Zarrothem. Owszem, z pewnością potrafił zaatakować w mgnieniu oka, lecz zatrzymałby się w połowie ruchu, zdjęty grozą, gdyby dobiegł go ryk wzbijającego się do lotu potężnego samca.

Ludzie zaczynali się niecierpliwić... a powietrze po ich lewej stronie delikatnie drgało, jakby wzburzane płynącym z głębi Rozpadliny Gorącem.

Rozpadlina była lodowata, nigdy gorąca. To więc mogło być tylko jedno...

Uśmiechnął się pod nosem. Nie odgarnął z twarzy zbłąkanych kosmyków włosów, by choć odrobinę to ukryć, i ruszył wreszcie naprzód. Powoli, krok za krokiem, by dać rozmówcom do zrozumienia, że nie miał się gdzie ani po co śpieszyć. Nie uważał ich za na tyle ważnych, by musieć się przejmować konwenansami. Bo i dlaczego miałby? W ich oczach powinien być martwy, nie istniało więc nic, za co mogliby go ukarać.

Zatrzymał się w odległości paru kroków od nich. Był rozluźniony, lecz lewa dłoń praktycznie sama układała się w pozycji Przywołania. Coś liznęło jego skórę wzdłuż kręgosłupa...

To był przeklęty Dreszcz. Zupełnie nie w porę.

– Czemu zawdzięczam sobie tę niespodziewaną wizytę?! – zawołał, starając się przekrzyczeć wiatr. Uśmiechnął się półgębkiem, krótko poruszył ramionami, jakby zamierzał objąć gości powitalnym uściskiem.

Jeden z mężczyzn wystąpił naprzód, odrzucił kaptur futrzanego płaszcza. Oczom Arrkaina ukazała się posunięta w latach, lecz wciąż znajoma twarz...

– W jaki sposób pokonałeś najeźdźców z Isstarii? – spytał Erghon Zdobywca, nie bawiąc się w powitania.

Arrkain przechylił głowę, pragnąc przyjrzeć mu się z innej perspektywy, spoważniał. Owszem, zmienił się – dziecięce rysy zniknęły, stłumione przez zadbaną brodę, gładkie czoło poznaczyły głębokie zmarszczki, jakich przysporzyć może jedynie natłok zbyt wielu problemów, lecz oczy wciąż posiadały dawny blask. Blask odwagi, gotowości stawienia czoła wszelkim problemom... nigdy desperacji. Erghon całym sobą sprawiał wrażenie dobrego, zaangażowanego władcy, nigdy niepostępującego zgodnie z podszeptami emocji, lecz kierującego się zdrowym rozsądkiem. Barki poszerzyły mu się nieco, brzuch możliwe, że odrobinę się powiększył, napinając materiał haftowanego w żółto-czerwone wzory wamsu, lecz wciąż sprawiał wrażenie sprawnego wojownika, zwłaszcza gdy niby to bezwiednie położył dłoń na rękojeści zawieszonego u boku niebieskiego miecza.

Scheira. Gdzież ona była? Arrkain z ledwością powstrzymał się od rozejrzenia wokół. Czy to dużą smoczycę maskował Mrok? Nie przypuszczał, by tak było, żaden z dwóch towarzyszy króla nie wyglądał, jakby posługiwał się tym aspektem na tyle sprawnie, by zakamuflować obiekt wielkości dorosłego smoka, lecz...

Musi gdzieś być, posłał w stronę Zarrotha. Wyczuwasz ją?

Gdzieś daleko stąd. Smok oblizał się niecierpliwie, mięśnie paliły go, napompowane chęcią natychmiastowego rzucenia się do walki. Są tu dwa smoki, lecz nie znam żadnego z nich.

Dwa? Arrkain ledwo zdołał powściągnąć wykrzywiający wargi uśmiech. Czyli jednak... Wzrok omal znowu nie uciekł mu w stronę falującego lekko powietrza. Ktoś, kto nie wiedział, czego szukać, z pewnością przegapiłby to lekkie zawirowanie, lecz on posiadał przecież wprawę. Posiadał, bo sam posługiwał się tą magią od bardzo dawna. Ciekawe, że Erghon zdawał się o tym nie pamiętać. Czyżby naprawdę sądził, że zdoła go na to nabrać? Zabawne...

Sens słów króla dotarł do niego dopiero po paru chwilach. I bynajmniej nie rzucił go na kolana.

– Znowu się naprzykrzają? – spytał z udawaną troską. Tak naprawdę miał to zupełnie gdzieś. Coraz mocniej ciągnęło go do schowanej w kieszeni płaszcza paczki papierosów...

O tak, porządne papierosy – a raczej trudności w ich zdobyciu – były kolejnym powodem, dla którego nie cierpiał spalonego słońcem Gholobaru. Jego mieszkańcy nie mieli najmniejszego pojęcia, co to dobry tytoń.

Erghon skrzywił się lekko. Towarzyszący mu mężczyźni – podstarzały wąsacz o pociągłej twarzy i młody wojownik o silnych dłoniach kogoś nawykłego do walki ciężkim toporem – drgnęli praktycznie jednocześnie, pragnąc zareagować, lecz zatrzymali się w miejscu, gdzie osadziła ich uniesiona szybko dłoń króla.

Cisza miała konsystencję zalegającego w Rozpadlinie lodu.

W oczach Erghona błysnęła niecierpliwość. Przestąpił z nogi na nogę, na krótką chwilę maska spokojnego, rozsądnego władcy przestała istnieć.

– W jaki sposób, Vrarghr? – spytał niecierpliwie, mrużąc oczy w wąskie szparki. W jego głosie pojawiła się charakterystyczna stalowa nuta, z całą pewnością właśnie ta, która zmuszała podwładnych do wykonywania wszystkich jego poleceń.

Arrkain skrzywił się, rzucił obcym mężczyznom kwaśne spojrzenie. Wciąż nie wyjmował prawej ręki z kieszeni, lecz lewa drgnęła nieznacznie...

– Oni wiedzą – rzucił Erghon ze złością. – Z nimi twój sekret pozostaje bezpieczny. Na męki Radrossa, czy ktoś jest w stanie powiedzieć mi, dlaczego w ogóle to robię? – Potarł czoło w zmęczonym geście, na chwilę przymknął oczy. Odetchnął głęboko, z trudem zmuszając się do zachowania spokoju. Arrkain dobrze widział pulsującą na jego skroni żyłę, widział drżenie rąk w grubych rękawicach... widział jego spięte nerwowością ramiona. Zawsze był dobrym obserwatorem, a język ciała Erghona zdążył poznać, gdy ten był jeszcze ledwie giermkiem w Myllhaven, goniącym po zamkowych dziedzińcach za świeżo wyklutym smokiem.

Kiedy zdążyłeś dorosnąć, dzieciaku? – pragnął zapytać, lecz w porę ugryzł się w język.

– Vrarghr! – Erghon uniósł gwałtownie głowę, nie zdoławszy wytrzymać jego milczenia. – Wiesz, jak ich powstrzymać, czy nie?

Arrkain – czy może raczej Vrarghr, bo pierwszy raz od tak wielu lat znowu do niego było mu bliżej – w skupieniu przyjrzał się swoim paznokciom. Nonszalancją starał się pokryć wątpliwości i zasiany w jego sercu lęk... bo Isstaria nie była przecież takim sobie zmartwieniem. To był wielki problem. Wielki i aż nazbyt trudny do zwalczenia. I absolutnie niezasługujący na pominięcie go milczeniem.

Nie, nie lekceważył Erghona i jego towarzyszy. Jedynie próbował zyskać na czasie, naprędce szukając w myślach jakiegoś rozwiązania. Jak jednak mógł pomóc, skoro do Ragharranu było tak nieznośnie daleko?

– Wiesz? – Erghon postąpił krok naprzód. To, co zabłysło w jego oczach i odezwało się drżącą nutą w głosie, było już z całą pewnością desperacją. – Czy nie? – dokończył sykliwym tonem. – Do stu diabłów, przecież już z nimi walczyłeś!

– Owszem. – Uniósł na niego wzrok. Spoważniał, stwardniał... sam nie wiedział, jak to określić. Pierwszy raz od dziesiątków lat poczuł się prawdziwie sobą. Być może to właśnie w tym odnajdywał się najlepiej? W wielkich bitwach, planowaniu... czy czymkolwiek to było. – Walczyłem z nimi. Pokonałem ich. Lecz nie jestem w stanie tego powtórzyć, gdy nie ma mnie na miejscu. I obawiam się, że wy nawet jeszcze nie zdajecie sobie sprawy z tego, co oznacza inwazja Isstarii.

Mężczyźni popatrzyli po sobie. Ich wzrok ociekał niewypowiedzianymi pretensjami, zaskoczeniem... niezrozumieniem. A także lękiem, od którego Vrarghr poczuł charakterystyczny kwaśny posmak na języku. Tym razem cisza nie była lodem, tylko parzącym zmysły ogniem...

Lodogień. Jarrhönn... Omal się nie skrzywił. Zarroth zamruczał głęboko, uspokajająco, i prawdopodobnie tylko to zdołało utrzymać w ryzach jego zdrowe zmysły.

Nie był już Arrkainem. Był Vrarghrem Lemarrem w jego własnej szalonej osobie. Jakim prawem mógł kiedykolwiek łudzić się, że istniało cokolwiek innego? Jak mógł oszukiwać w ten sposób samego siebie? Jak mógł, skoro tak właśnie wyglądała prawda? Arrkain był wymysłem, maską, jaką przywdziewał niezależnie od okoliczności, nie mogąc znieść widzianej w lustrze twarzy. Tych przeklętych dwubarwnych oczu i cienkiej, białej blizny, jaką pozostawiło po sobie Mgielne Ostrze...

Nic nie usprawiedliwiało głupoty płynącej z okłamywania siebie samego.

– Lodogień – wyszeptał, choć sam nie zdawał sobie z tego sprawy. To, że jakiekolwiek słowa opuściły faktycznie jego usta, rozpoznał dopiero po twarzach stojących naprzeciw mężczyzn. – To, czego mi trzeba, to Lodogień.

– Jarrhönn... – Erghon powtórzył to słowo zupełnie nieświadomie, lecz zabrzmiało tak, jakby smakował je na języku, rozkładał na czynniki pierwsze, pragnąc zrozumieć każdą sylabę, każdą zgłoskę z osobna. Odnieść można by wrażenie, że nie słyszał go nigdy wcześniej, choć to oczywiście było niemożliwe. Musiał je słyszeć... musiał, bo symbol mitologicznego Lodognia zdobił zaprojektowany przez Vrarghra Lemarra sztandar Ragharranu. Musiał, bo wychował się w kraju, którego szalony władca modlił się do martwego smoka o tym właśnie imieniu. Nikt, kto urodził się w tamtych czasach, nie mógł nie kojarzyć Lodognia, o ile nie wychował się w głębi głuszy.

Lodogień. Jarrhönn. Na bogów...

– Co masz na myśli? – Erghon nie przekrzywił głowy. Nie uniósł jednej brwi. Nie zrobił żadnej z tych min, jakich spodziewać by się można po zwyczajnym człowieku. Pozostał spokojny, stateczny, rozemocjonowany jedynie na tyle, na ile pozwalało mu przyzwyczajenie dobrego władcy. Król w każdym przeklętym calu.

Zbawca. Dawca życia... Vrarghr sam już nie wiedział, co powinien o nim sądzić. Kochać? Nienawidzić?

Wdzięczność? Wściekłość? Przecież dzielił je tylko jeden krok. Dłoń świerzbiła, palce same układały się w taki sposób, jakby już obejmowały doskonale wpasowującą się w dłoń rękojeść Mgielnego Ostrza. Ileż by dał, by móc teraz Przywołać miecz bez żadnych konsekwencji – poczuć jego rozkoszny ciężar, zakręcić potężną bronią w palcach, usłyszeć, jak powietrze śpiewa, rozcinane piekielnie ostrą klingą... Nie istniała piękniejsza muzyka.

Dreszcz liznął go wzdłuż kręgosłupa. Był tutaj, tuż na wyciągnięcie. Jak zawsze. Wierny, poddany... wszechobecny, elektryzujący, oszałamiający. Upajający. Wystarczyłoby tak niewiele, by mu się poddać...

Zarroth zawarczał, lecz brakowało mu w tym przekonania. On również tego pragnął. Również pragnął poczuć zapach krwi i jej metaliczny smak. Również pragnął, by coś się wydarzyło... cokolwiek, byle tylko przerwać tę uciążliwą wegetację. By tylko znowu poczuć, że żyje!

Czy ty czujesz, że żyjesz, Jarrhönn?

Sam nie wiedział, który z nich zadał to pytanie. W tej chwili ich kalekie umysły stanowiły jedno.

– Lodogień – powtórzył uparcie. Sam się zdziwił, jak chrapliwie, jak nisko zabrzmiał jego głos. Niemal jak nieludzkie warknięcie. – Może i ciężko ci to sobie wyobrazić, lecz jedynie to poskutkuje.

– Wciąż nie rozumiem, co takiego chcesz przez to powiedzieć. – Erghon bezradnie rozłożył ramiona. Młodszy z wojowników spojrzał na niego ostrożnie: w jego oczach czaiło się pytanie, ostatkiem sił musiał powstrzymywać się od zadania go na głos...

Vrarghr już wiedział, że biały smok należy właśnie do niego. Podobnie jak rozumiał, że to samiec. Owszem, w jego żyłach płynęła wschodnia krew, lecz rozrzedzona. Dawno już nie spotkał wschodniego smoka czystej krwi. Być może wcale ich już nie było, odkąd Creonia uznała wielkie gady za nieczyste.

– Cóż... – Uśmiechnął się półgębkiem i zdławił niewesoły śmiech. – To już wasz problem, czyż nie? Tak zadecydowaliście w dniu, w którym odważyliście się strącić mnie z tronu i wygnać. W dniu, w którym poważyliście się podnieść miecz na mojego smoka! – Nie chciał, by ostatnie słowa zabrzmiały aż tak ostro, lecz to było znacznie silniejsze od niego. Dawno stłumiona wściekłość – wściekłość, z której istnienia nie zdawał sobie wręcz sprawy, zamknięty w kokonie jestestwa Arrkaina – rozgorzała na nowo. Miał wrażenie, jakby płomienie zatańczyły na jego skórze, i niewykluczone, że tak właśnie było. Nigdy nie panował nad aspektem Ognia, gdy górę brały emocje. To była jego najsilniejsza, jak i najsłabsza strona jednocześnie. Od zawsze. I pewnie na zawsze.

Erghon zaklął zupełnie nie po królewsku. Skrył na parę ciągnących się w nieskończoność chwil twarz w dłoniach, odetchnął głęboko. Modlił się o spokój i cierpliwość... doskonale było to po nim widać.

– Nazywamy to smoczą gorączką – powiedział wreszcie znacznie spokojniejszym, wręcz zmęczonym tonem. Wyprostował się lekko, spojrzał w stronę Vrarghra, lecz uparcie unikał patrzenia mu prosto w oczy. – One chorują, Vrarghrze. I umierają. Życie ucieka z nich tak prędko, że najlepsi uzdrowiciele nie są w stanie sobie z tym poradzić. Zdajesz sobie sprawę, co to dla nas oznacza? To koszmar. To nasz koniec, na Khrimme Jedyną!

– Rozumiem, że jeźdźcy umierają wraz ze smokami? – Uniósł jedną brew z pozornym zaciekawieniem, choć doskonale wiedział, jaka będzie odpowiedź. Istniała tylko jedna...

– Wciąż pozostajesz jedynym w znanej historii, który zdołał przetrwać coś podobnego – przyznał młody król.

Młody... Vrarghr z niejakim rozbawieniem złapał się na tym, że w myślach wciąż tak właśnie określa Erghona Zdobywcę – jako młodego króla, choć jego wygląd wskazywał na to, że musiał mieć już pod czterdziestkę. Wyglądali na zbliżonych wiekiem, choć gdy ostatni raz się widzieli, młodemu buntownikowi na dobrą sprawę nie rosła jeszcze broda, a Vrarghr już doszukiwał się w lustrze siwych włosów. Choć przez więź ze smokiem starzał się znacznie wolniej niż zwykli ludzie, Erghon również odczuwał skutek oddziaływania czasu. I był władcą dłużej niż Vrarghr przed nim. Na bogów, jak to możliwe? Kiedy ten czas minął? Miał wrażenie, że lata przeciekły mu między palcami, zniknęły gdzieś, zaplątały się i zagubiły w czasoprzestrzeni.

– Dokładnie tak jak wtedy... – mruknął do siebie, lecz tak, by było słyszalne dla wszystkich pozostałych. Spojrzał w bok, na moment utkwił wzrok w nazbyt interesującym poroście, choć sam nie wiedział dlaczego...

Co mógł im doradzić? Istniało cokolwiek takiego?

– Wiesz, co z tym zrobić? – W głos Erghona wkradła się desperacja. Nachylił się mocniej w jego stronę, rozognione spojrzenie mu rozbłysło...

Ogień i lód. Jakie to zabawne, że tym razem grał rolę lodu...

– Wiem, za kogo mnie macie – powiedział wreszcie z westchnieniem. Swoim dawnym poważnym, twardym tonem, nie lekceważącym tonem Arrkaina. – Wiem... bo i sam dałem wam powody, byście za takiego mnie mieli. Ale tym razem musicie zawierzyć mi na słowo. Rozwiązanie tkwi w słowie „Lodogień". Tkwi w tej sięgającej czasów sprzed cienionocy legendzie.

– Przecież to zwykłe bajki! – wyrwało się wąsaczowi. Na chwilę spuścił Vrarghra z oczu i obejrzał się na swojego władcę ze wściekłością rozszerzającą źrenice. – To zupełne szaleństwo! Panie...

– Dajcie mu mówić! – uciął Erghon stanowczo. Wąsacz umilkł i skulił się, cofając na dwa kroki, jakby władca uderzył go w twarz. Skrzywił się, lecz nie dodał nic więcej. Jasne oczy pałały mu nienawiścią – gdyby tylko wzrok był w stanie uczynić krzywdę, Vrarghr z pewnością padłby trupem.

Ale nie czynił krzywdy. I już dawno stracił moc, jaka nakazywała mu milczeć lub przejmować się zasłyszanymi słowami. Z pewnością był zbyt stary, by brać pod uwagę czyjąkolwiek opinię... a teraz przecież to właśnie jego pytano o zdanie.

Zabawne. Erghon zdobywca przemierzył pół Starego Kontynentu, byle tylko zasięgnąć jego rady! Mało brakowało, a parsknąłby śmiechem. Gdyby tylko sprawa była mniej poważna...

– Nie jestem pewien, czy zdajecie sobie sprawę z tego, czym w rzeczywistości jest Lodogień – podjął, odczekawszy chwilę potrzebną do nabrania pewności, że tym razem nikt mu nie przerwie. – Nie wiem... bo i niewielu w waszych czasach było takich, którzy by w tę legendę wierzyli. Wychowałem się u podnóża Gór Barierowych, tam podobne opowieści wciąż były żywe, lecz wy... – Urwał na chwilę, powstrzymując się z trudem od dodania czegoś, co znowu mogłoby obudzić w przybyszach złość. To nie była pora na przerzucanie się inwektywami, na udowadnianie sobie nawzajem, który z nich miał największe prawo mienić się mężczyzną. – Lodogień to czysta prawda – podjął znacznie cichszym głosem – choć nie możecie wiedzieć, że zawarta w przenośni.

– W przenośni? – prychnął młody, lecz umilkł pod miażdżącym spojrzeniem króla.

– Kontynuuj – warknął Erghon.

– Tylko jak ja mam wam to wyjaśnić, skoro po prostu nie chcecie uwierzyć? – spytał, bezradnie rozkładając dłonie. – Znacie treść legendy. Znacie jej symbolikę. A jednak wciąż pozostajecie ślepi.

– Twierdzisz, że interpretacją starej bajki zdołałeś pokonać najeźdźcę? – Tym razem to Erghon nie zdołał wytrzymać, choć wciąż brzmiał na tak nieznośnie spokojnego. – Nie wierzę w to. Vrarghr, na litość boską, to nie jest sprawa, w której wskazane są żarty. Przybywamy po pomoc. Przybywamy, by prosić cię o ratunek, choć sam wiesz, co powinniśmy uczynić zamiast tego. Sam wiesz, że powinienem cię wtedy zabić! Nie na darmo jednak pozwoliłem ci żyć. Zrobiłem to, ponieważ wierzyłem w twoją mądrość, w twoje doświadczenie. W to, jaki podobno byłeś kiedyś. Udowodnij, że nie pokładałem w tobie wiary na darmo.

– Kurwa, Erghon! – Vrarghr sam nie wiedział, dlaczego mu się to wyrwało, lecz wściekłość okazała się znacznie silniejsza niż chęć zachowania pozorów dobrego wychowania. – Erghon... Czegoś tu nie rozumiem. Chcieliście mnie wtedy zabić, ty i twoja żona, nie mydl mi nawet oczu twierdzeniem, jakoby mogło być inaczej. Wiem, jak było. Pamiętam to znacznie lepiej, niż tobie się wydaje. Pamiętam ból, gdy Elveere wbiła miecz w oko mojego smoka! – Mgielne Ostrze znikąd zmaterializowało się w jego dłoni. Wojownicy drgnęli, sięgnęli po miecze, lecz posłał im tylko pogardliwe spojrzenie. – Nie pojmuję, dlaczego pozwoliliście mi wtedy uciec. Mieliście nadzieję, że zdechnę, gdy tylko oddalę się od Myllhaven? Nic dziwnego, każdy zwyczajny smok z podobnymi obrażeniami powinien umrzeć, a ja pewnie nie przeżyłbym straty drugiego... chociaż chuj wie, skoro już raz to przeszedłem! – Splunął pogardliwie. – Nieważne. Nie wiem, co wami kierowało. Ale jestem więcej niż pewien, że nie było to pragnienie zyskania wiedzy i wiara w moje dobre serce!

Twarz Erghona pozostała kamienna. Obojętne, co wywołało jego emocje przed chwilą, teraz nie okazało się na tyle władne, by zmącić jego stalowe rysy.

– To już mój problem, co wtedy nami kierowało – odpowiedział ze spokojem. – Zadałem ci jedno pytanie, Vrarghrze Lemarrze. Czy zechcesz na nie odpowiedzieć?

– Oczywiście, że tak – prychnął zaraz po tym, jak opanował krótki napad śmiechu. – Znacie tę legendę, prawda? Tę, w której dobro zostaje oddzielone od zła?

– To nie było tak – zaprotestował młodzik, lecz wystarczyło jedno spojrzenie Vrarghra, by się uciszył.

– Owszem, nie było tak – potwierdził ostrożnie – choć w dużym uproszczeniu można to tak ująć. Niech jednak ci będzie... Prawdziwa wersja tej opowieści brzmi tak, że światło nigdy nie oddzieliło się od ciemności. Zło nie rozgraniczyło się z dobrem. Nie, bo powstało coś pomiędzy... Powstał Lodogień. Już pal licho całą snującą się wokół niego historię, bo to właśnie on jest tutaj ważny. – Chwilę zastanawiał się nad dobraniem kolejnych słów. – Zastanawialiście się kiedyś, co to takiego? Czym ten Lodogień właściwie jest?

Po bezradnych spojrzeniach mężczyzn zorientował się, że niekoniecznie. Tym lepiej, nieraz wyrobione opinie skutecznie blokowały zrozumienie prawdy...

– Nie mówię tutaj o interpretacji legend – podjął z kpiącą nutą w głosie. – Mówię o czystej prawdzie. Lodogień... czy raczej Lodognie to Dzikie smoki.

Mężczyźni wyglądali na zagubionych. Popatrzyli po sobie, wąsacz wzruszył ramionami, młodzik zaklął pod nosem. Nawet Erghon wymamrotał coś bliżej nieokreślonego, nie będąc w stanie ubrać bezradności w zrozumiałe słowa.

– Nie pojmuję – przyznał po dłuższej chwili. – Jakim cudem Dzikie...

– Nie musisz pojmować – wszedł mu w słowo bez żadnego skrępowania. – Grunt, byś uwierzył mi na słowo. Dzikie smoki to wasz klucz. One są całkowicie odporne na magię Isstarii. Na tą całą... smoczą gorączkę. Niezbyt trafiona nazwa, jeśli miałbym być szczery, ale niech wam będzie.

– Nawet jeśli... – Erghon ze złością potrząsnął głową. – Nawet jeśli... to co to ma do rzeczy? Nie da się oswoić Dzikiego smoka. Nie da się nakłonić go do posłuszeństwa, co dopiero więc mówić o zachęceniu, by bronił granic kraju. Nie mówię tu oczywiście o twoich metodach, Vrarghrze.

– Moje metody nie były słuszne – wycedził przez zaciśnięte zęby. – A Dzikie smoki nie pojmują czegoś takiego jak granice kraju, a już zwłaszcza chęci bronienia ich. Dla nich są abstrakcyjne. Znają tylko własne terytoria, a one nijak się mają do tego, co wymyślili ludzie.

– Więc jakim sposobem...? – Erghon nie dokończył. Urwał wpół słowa, gdy znad nie tak znowu odległego horyzontu uniósł się wielki kształt.

Vrarghr uśmiechnął się pod nosem. Trzej mężczyźni jak oczarowani obserwowali powiększającą się plamę na bezchmurnym niebie, aż nabrała rozmiarów ogromnego smoka. Zarroth wylądował z gracją, wzburzając powietrze ogromnymi skrzydłami, parsknął, siejąc wokół jasnymi iskrami.

Powietrze zafalowało. Vrarghr wzdrygnął się, gdy iluzja mroku ostatecznie przestała działać, lecz nie był wcale zaskoczony, gdy niebieski smok pojawił się pozornie znikąd. Najpierw zmaterializowało się jedno ostre jak brzytwa pióro, potem cała wstęga jaskrawej, nienaturalnie wręcz nasyconej barwy, dopiero potem przybierająca właściwy kształt – którykolwiek z mężczyzn posługiwał się magią Mroku, do ostatniej chwili musiał dbać o to, by bestia pozostała niewidoczna, lecz zabrakło mu umiejętności i skupienia, aby zdziałać cokolwiek, gdy zwierzę zaczęło się gwałtownie poruszać. To nie była Scheira, lecz smok okazał się niemniej imponujący – pokryty błękitnymi piórami z żółtym, niemal złocistym środkiem, smukły i eteryczny, lecz równie śmiercionośny jak wszyscy jego pobratymcy. Poderwał się na tylne łapy, rozłożył szeroko duże skrzydła, ryknął tak głośno, że ziemia niemal zadrżała w posadach, i nachylił się, eksponując rozwidlone na końcach rogi, lecz nie zaatakował, wstrzymywany w miejscu rozkazem swojego jeźdźca. Cytrynowe, kocie oczy utkwiły w Zarrocie, zakończony grotem ogon zesztywniał, lecz lekka śmierć nie ruszyła do ataku.

Dziki jedynie zmierzył mniejszego samca pogardliwym wzrokiem i wyszczerzył na niego kły od niechcenia.

– To jest właśnie wasz jedyny ratunek – odezwał się Vrarghr, wskazując na jednookiego smoka. – Tylko że nigdzie nie pójdzie beze mnie.

***

Strażnica była najdalej wysuniętym na południe punktem Ragharranu – najdalej wgryzającym się w Lodowe Pustkowie przejawem zorganizowanej cywilizacji, jaki kiedykolwiek powstał. Obecnie wiele brakowało jej do świetności – monumentalne mury niewielkiego zamku i niebosiężnej wieży zwieńczonej spiczastym dachem, krytym gontem w kształcie ostrych smoczych łusek, niszczały w zastraszającym tempie, przegrywając nierówną walkę z niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi. Lata znoszenia mroźnych nocy, ostrych wiatrów i niedającego ciepła słońca pokryły siwy kamień siatką rozlicznych pęknięć, rozbiły w drobny mak piękne, wysokie szyby, wypędziły ostatnich mieszkańców z niemożliwych do ogrzania komnat. Teraz traktowano ją jedynie jako przystanek – a i to pewnie niedługo. Vrarghr był niemal pewien, że wiele nie trzeba, by budynek obrócił się w końcu w nienadającą się do odratowania ruinę. A szkoda. Miał do niego pewien sentyment... to przecież tutaj ratował półślepego Zarrotha od śmierci, ostatni raz w życiu korzystając z pierwotnej magii. Spędzili w tych skutych lodem murach pół roku. Prawdopodobnie najpiękniejsze pół roku od czasu, jak odebrano mu Jarrhönn.

Teraz budowlę pokrywały ogromne sople lodu. Kaskady skamieniałej wody wyglądały jak zatrzymane w czasie – lśniły niczym najdroższe kamienie, całkowicie dominowały siwe mury, a większość z nich była tak długa, że mogłaby przebić na wylot smoka. Jakim cudem ta budowla wciąż stała, skoro zwieszały się na niej tak niewyobrażalnym ciężarem? Cały ten obraz wyglądał niczym wizytówka Lodowego Pustkowia, jego definicja zamknięta w jednym fragmencie rzeczywistości. Powinno się malować go pod tym zagadnieniem w każdej szanującej się encyklopedii, bo tu nawet wiatr niósł ze sobą kryształki marznącego śniegu. Zbyt małe, by zdołały zalec białą czapą na ziemi, lecz wystarczające, by smagana nimi skóra piekła nie do wytrzymania.

Zarroth był zbyt duży, by wylądować na przystosowanej dla smoków platformie, stulonej do boku wieży. Vrarghr zeskoczył z jego grzbietu praktycznie w locie, przeturlał się po oblodzonej posadzce z niejakim trudem i poderwał się na równe nogi tak szybko, jak było to tylko możliwe, lecz Erghon i jego dwaj pomocnicy i tak dostali się do środka znacznie szybciej i wygodniej. Zarówno biały roczniak, jak i znacznie większy pierzasty samiec bez trudu zmieściły się w półokrągłym otworze, prowadzącym do zacisznego wnętrza wieży. Vrarghr poszedł za nimi, szczelniej otuliwszy się płaszczem, mając nadzieję, że kamienne ściany dają choć odrobinę osłony przed lodowatym wiatrem. Mróz stał się tak dotkliwy, że nawet magia Ognia stawała się bezsilna, jeśli szło o rozgrzanie zgrabiałych palców.

Posadzka na najwyższym poziomie wieży została misternie złożona z niewielkich, okrągłych kamieni w ciepłym, lekko beżowym odcieniu, skręcających się w przyprawiający o zawroty głowy wir. Idealnie okrągła przestrzeń wyposażona niegdyś była w łukowato sklepione okna o gomółkowych szybach, niestety na chwilę obecną zostały po nich same resztki, jak wyszczerzone zęby sterczące z zachowanych w całkiem niezłym stanie ołowianych ram. W niektórych miejscach wciąż walały się resztki niszczejących szmat i desek, śladów po tym, jak kilkadziesiąt lat wcześniej usiłował odgrodzić się od bijącego z zewnątrz chłodu. Nigdy nie udało mu się zrobić tego skutecznie, jednak wtedy problem nie był aż tak dotkliwy, jak teraz. Wtedy jeszcze Zarroth był w stanie się tutaj zmieścić, a żar bijący od płynącego pod jego łuskami ognia sprawiał temperaturę całkiem znośną. Łatwo było skryć się pod ogromnym skrzydłem i przywrzeć do wiecznie rozpalonego boku. I trwać tak, jakby nie istniało nic innego.

No i wtedy trafił szczęśliwie na następujące raz na ładnych parę lat lato. Szczęście głupiego, czyż nie?

Otrzepał się z drobin ostrego śniegu – czy może zbitych w nieregularne grudki kryształków lodu, z upodobaniem wpadających za futrzany kołnierz i zalegających we wszystkich zagięciach ciemnogranatowego płaszcza.

Na bogów, jak trudno było zdobyć coś w podobnie ciemnym kolorze w mdląco jaskrawym Gholobarze... Vrarghr naprawdę nie cierpiał tego kraju. Dopiero teraz czuł to w pełni – gdy nareszcie znalazł się z dala od niego. Miał wrażenie, że po długim czasie bezdechu pozwolono mu zaczerpnąć powietrza. Na burze, nawet ten mróz był o niebo lepszy od piekielnego upału, wraz z potem wysysającego siły na cokolwiek. Cokolwiek prócz prób upicia się całkiem smacznym, lecz dość słabym piwem.

O tak, pierwszym, co zrobi w Ragharranie, będzie z pewnością kupienie sobie największej butelki whisky, jaką tylko zdoła zdobyć. I paczki papierosów, tych lepszych, które nie smakują sianem.

Atak był ostatnim, czego się spodziewał.

Przestał liczyć się z tym, że cała sprawa mogła okazać się podstępem, odkąd ujrzał czekającego na niego Erghona. Wątpił, by władca, który już raz darował mu życie, pofatygowałby się do niego jeszcze raz, zmieniwszy zdanie i pragnąc jednak je odebrać. Jaki miałby w tym cel? Arrkain nikomu nie zagrażał. Nie wpływał na politykę Ragharranu, nie mieszał się do ważnych wydarzeń... ot po prostu egzystował, próbując stopniowo wykończyć swoją przeklętą nieśmiertelną wątrobę, i imał się tej roboty, jakiej nie pragnął podjąć nikt prócz niego. Nie przeszkadzał, i tyle. Owszem, do czasu, aż ujrzał podstarzałą twarz władcy, wciąż miał z tyłu głowy, że to może być zasadzka, lecz jego obecność wszelkie wątpliwości skutecznie rozwiewała. Nie przypuszczał, by Erghon planował podjąć się tak bzdurnej, okrutnej roboty, jak wywabienie go z kryjówki, w jakiej nie wadził nikomu, i wbicie noża w plecy, gdy najmniej się tego spodziewał, dlatego też całkowicie stracił czujność...

Na własne szczęście jednak tym razem był trzeźwy.

Wąsacz poruszył się zupełnie nieoczekiwanie. Przez naciągnięty na głowę kaptur nie zdołał zauważyć go w porę, zaalarmował go jednak świst wyciąganego z pochwy miecza. Stal przecięła dzielącą ich odległość w brutalnym ciosie – szerokim zamachu, w który mężczyzna włożył pełnię swej wzmocnionej smoczą magią siły. To nie miała być finezyjna szermierka, to nie musiało wyglądać chwalebnie – to miała być pieprzona egzekucja, a tu od pięknie dopracowanych ruchów o wiele ważniejsza jest przeklęta skuteczność. Vrarghr uchylił się w ostatniej chwili, a klinga Mgielnego Ostrza zaśpiewała urzekająco w skutym lodem powietrzu. Niebieski miecz jeźdźca poszybował parę metrów dalej i z kaleczącym uszy brzękiem wylądował na kamiennej posadzce poza zasięgiem właściciela.

Zarroth ryknął przeszywająco i naparł na wieżę, aż zadrżała w posadach.

– Ivar! – zawtórował mu Erghon ze zgrozą w głosie i rozszerzonych oczach, utwierdzając Vrarghra w przekonaniu, że to bynajmniej nie jemu zawdzięczać musiał atak. Król niestety nie zdołał dodać nic więcej – drżąca podłoga usunęła mu się spod nóg, upadł ciężko na bok, klnąc zupełnie nie po królewsku. Młodszy jeździec w ostatniej chwili wsparł się na boku białego smoka, byle tylko nie stracić równowagi, lecz też przez parę sekund nie był zdolny do jakiejkolwiek reakcji...

A parę sekund mogło tutaj oznaczać wszystko.

Pierzasty smok zerwał się z miejsca i rozmywając się w wielobarwną smugę, rzucił się w stronę Vrarghra. Mężczyzna tanecznym krokiem uskoczył na bok, o włos mijając rozwartą paszczę, i w ostatniej chwili wstrzymał lewą rękę z mieczem, nim zatopił go w ciele bestii. Bezradnie uderzył miękki kark głowicą, lecz smok tej wielkości nie miał szans choćby się od tego zachwiać. Smukła głowa na długiej szyi obróciła się i pomknęła na niego jeszcze raz, zabłysły wyszczerzone kły...

Smok odskoczył, kwicząc z bólu i strachu, gdy tuż przed nim wybuchła ściana ognia. Pierzaste nie dość, że nie potrafiły wykrzesać płomieni, nigdy nie były na nie odporne. Kilka wstęg Mroku oddzieliło się od zalegających w kątach cieni i owinęło się na mocnych łapach gada, unieruchamiając go w miejscu, kolejna spętała kark i wygięła go pod nienaturalnym kątem, tak że tylko jedno cytrynowe oko mogło dalej wbijać się w przeciwnika z morderczą wściekłością, lecz nic ponadto. Długi ogon bezradnie rozciął powietrze, lecz nie dosięgnął Vrarghra, podobnie jak uderzające wściekle skrzydła. Jedna wyrastająca z nich lotka była długa tak, jak Vrarghr wysoki, spętał więc je po chwili zastanowienia, nie chcąc ryzykować, że przypadkiem którąś z nich oberwie. Każda z nich była na tyle sztywna i ostra, że przebiłaby na wylot ciało nieostrożnego człowieka.

Uwinął się z tym w samą porę – Ivar już ponownie miał w rękach niebieski miecz. Z okrzykiem rzucił się na Vrarghra, w jasnoniebieskich oczach zabłysła granicząca z szaleństwem desperacja...

Nienawidził walczyć z desperatami. Popełniali najwięcej błędów, nie dbali o nic prócz ranienia przeciwnika, obojętni na własne obrażenia czy osłabienie organizmu. Trwali do ostatniej chwili, dopóki tylko byli w stanie unieść miecz lub ustać na mięknących nogach. I walczyli tak chaotycznie, że przewidzenie ich ruchów stawało się praktycznie niemożliwe. Jak to dobrze, że wybrał Mgielne Ostrze zamiast miecza Jarrhönn – w takiej sytuacji, gdy mięśnie miał zdrętwiałe z obezwładniającego zimna, nie zawierzyłby wzmacnianej stali, nawet jeśli w narcystycznym przekonaniu sądził, że nie narodził się jeszcze szermierz, który byłby w stanie mu dorównać.

– Ivar, przestań natychmiast! – Gdy tylko młodszy jeździec pomógł Erghonowi stanąć na nogi, król rzucił się w ich stronę. Z gołymi rękami – z jakiegoś powodu nie sięgał po przypasany do boku miecz, co Vrarghrowi wydało się nader głupim rozwiązaniem.

– Nie wtrącaj się, panie! – Ivar zatrzymał się na chwilę, by posłać swojemu władcy spojrzenie. – Nie wtrącaj się, bo...

Tyle wystarczyło. Vrarghr naparł na niego całym swoim ciężarem – był od mężczyzny znacznie wyższy i cięższy, bez trudu więc zbił go z nóg. Mgielne Ostrze świsnęło wąsaczowi tuż przed nosem, prawdopodobnie ucinając parę włosów z okazałego zarostu, i zatrzymało się na klindze niebieskiego miecza. Stal ponownie za pomocą prostej dźwigni wypadła z desperacko próbujących ją zatrzymać palców, lecz tym razem nie potoczyła się po podłodze – prawa dłoń Vrarghra już na nią czekała. Przechwycił klingę, zacisnął na niej palce, na próbę zakręcił nią w powietrzu. Dociśnięty butem do zimnej podłogi mężczyzna warknął jak wściekłe zwierzę, nie ubierając artykułowanych dźwięków w zrozumiałe słowa.

Zarroth znowu ryknął, kłąb ognia oblał platformę na zewnątrz. Vrarghr żywił szczerą nadzieję, że czarny olbrzym nie zacznie wspinać się po murze – wątpił, by stare fundamenty były w stanie to wytrzymać, a zdecydowanie ostatnim, czego potrzebował, było wygrzebywanie się z ogromnego gruzowiska.

– Niezłe wyważenie – mruknął jakby sam do siebie, przeglądając się w klindze zdobytej broni. Smok wąsacza zawarczał wściekle gdzieś za jego plecami; nietrudno było domyślić się, że jego myśli dominować musiały najczystsze przekleństwa. Ciekaw był, dlaczego bestia wciąż się do niego nie odzywała. Dorosłe smoki przeważnie unikały kontaktu z kimkolwiek oprócz swych jeźdźców, lecz jeszcze większą nienawiścią darzyły tłumienie własnych emocji.

– Ty śmieciu...! – wykrztusił Ivar, lecz umilkł, gdy but upadłego króla nacisnął mocniej na jego żebra. Zakrztusił się, gdy powietrze uciekło mu z płuc, a następnie splunął, lecz nie trafił – plwocina rozprysła mu się na brodzie, miast dosięgnąć Mglistego.

Był tak słaby, tak bezbronny...

Daj mi jeszcze! – prosił Dreszcz.

Prosił? Nie, on błagał – błagał, by ostrze któregokolwiek z mieczy dokończyło dzieła, by bladą skórę splamił rozlewający się szybko szkarłat, by te kipiące nienawiścią oczy zaszły mgłą i znieruchomiały na zawsze...

– Przestańcie natychmiast! – krzyknął Erghon. Skamieniały na kilka chwil, teraz ponownie rzucił się w ich stronę. – Vrarghrze, na litość bogów...

Sztych Mgielnego Ostrza dotykał krtani Ivara. Wystarczyło pchnąć... Jeden krótki ruch, ledwie poruszenie palcami.

To niosło ze sobą upajającą władzę. Panować nad życiem i śmiercią – nie ma nic lepszego, jeśli chciało się poczuć prawdziwą moc.

– Vrarghrze! – Dłoń Erghona zacisnęła się na jego nadgarstku, lecz mężczyzna nie użył siły. Bał się? Prawdopodobnie.

– Moje imię Śmierć i jestem tutaj. – Vrarghr roześmiał się ochryple. Wyrwał się władcy, zakręcił Ostrzem w palcach i Odesłał je w tumanach zielonkawej mgły. Niebieski miecz jeźdźca przerzucił do lewej dłoni, niedbale podrzucił i cisnął wreszcie w stronę prawowitego właściciela. Erghon odskoczył, a Ivar skulił się odruchowo, lecz broń nie dosięgnęła żadnego z nich, upadając bezpiecznie parę centymetrów od stóp leżącego.

– Co cię napadło, na męki Radrossa?! – Erghon pomógł Ivarowi wstać, lecz nie okazał mu bynajmniej specjalnej delikatności. Gdy starszy mężczyzna spróbował sięgnąć po swoją broń, przydeptał ją butem. – Ivarze...!

– To, co planujesz, królu, jest złe – wycedził mężczyzna przez zęby zaciśnięte tak mocno, że na policzkach wystąpiły mu ścięgna. – Potwornie złe. I tak lekkomyślne... Na bogów, ten człowiek! – Wytknął Vrarghra drżącym z emocji palcem. – Właśnie ten człowiek sprowadził tyle zła na nasz kraj! Zapomniałeś już o tym? Czy wy wszyscy już o tym zapomnieliście?!

– O czymś takim nie można tak po prostu zapomnieć. – Erghon uspokajająco położył mu dłoń na szerokim ramieniu. Zachował kamienny wyraz twarzy, gdy wojownik mu się wyrwał i odsunął na kilka kroków. – Ivarze, czy sprowadzałbym go z powrotem, gdybym nie został postawiony pod ścianą? Nie ma dla nas innego ratunku, dobrze o tym wiesz. Sam przyznałeś mi rację. Sam powiedziałeś, że cel uświęca środki...

Ivar ponownie splunął. Tym razem niemal wcelował w eleganckie buty władcy.

– Gówno prawda! – prychnął. – Każdy z nas może powiedzieć cokolwiek tylko zechce, i kto to sprawdzi? Wasza wysokość popełnił niewybaczalny błąd w momencie, gdy w ogóle pozwolił temu szaleńcowi żyć. Cóż cię do tego podkusiło?! Ten człowiek... Nie, nie człowiek, ten potwór! Ten potwór powinien wtedy zdechnąć, dokładnie tak, jak sobie na to zasłużył! Po tym, co zrobił nam wszystkim... co zrobił mnie i mojej rodzinie...!

– Więc chodzi o zemstę? – mruknął Vrarghr. – Rozkosznie przewidywalne. Nie pamiętam cię, człowieku. Nie wydaje mi się, abym uczynił coś tobie czy twojej rodzinie.

– Umrarr. Mówi ci to coś? – Ivar zmrużył oczy w wąskie szparki. – Kojarzysz to imię?

Vrarghr poszukał czegokolwiek w myślach...

Skrzywił się. Ach, no tak. Umrarr...

– Wiem, że nie masz najmniejszej ochoty mnie słuchać, lecz mimo to zachęcam cię do uwierzenia w to, że zdecydowanie lepiej jest, gdy Umrarr ogląda świat spod dwóch metrów ziemi – warknął, nie zdoławszy ukryć pobrzmiewającej w głosie pogardy.

– Jak śmiesz...! – Ivar rzucił się w jego stronę, lecz Erghon i młodszy jeździec jakimś cudem zdołali pochwycić go pod ramiona. – Jak śmiesz! Żadne dziecko nie powinno skończyć w ten sposób! Żadne...!

– A czy pamiętasz, w jaki sposób kończyły miejskie koty, gdy je dopadał? – Vrarghr uniósł jedną brew. Lewą ręką odszukał paczkę papierosów, włożył jednego do ust, odpalił pstryknięciem palcami. Dla niego temat mógłby zostać zakończony.

– Koty?! – Ivar szarpnął się, lecz Erghon był równie silny jak przed latami. Utrzymał go, choć i w jego oczach zaczynała pojawiać się groza. On również musiał to pamiętać... Chyba każdy znał tę historię, jeśli tylko przebywał w Myllhaven tamtego dnia. Każdy pamiętał rozciągnięte na zamkowym murze zwłoki, takich rzeczy nie dało się od razu zapomnieć...

– W dupie mam przeklęte koty! Kogo one interesują?! – W głosie Ivara pojawiła się płaczliwa nuta. Zaczynał wiotczeć w trzymających go ramionach. – Mówisz o kotach, podczas gdy w taki sposób potraktowałeś mojego syna! To było jeszcze dziecko! Dziecko...

– Dziecko, które bawiło się cierpieniem – odwarknął ze znudzeniem.

– Miał sześć lat! Gdybyś miał serce...

– Gdybym miał głos, zostałbym bardem. – Splunął z niesmakiem. Na bogów, ależ gholobarskie papierosy były paskudne... Aż dziw, że przez te wszystkie lata nie poczuł się zmotywowany, żeby przez ich smak zerwać z nałogiem.

– Przestańcie natychmiast! – Erghon wdarł się w już formowaną odpowiedź Ivara. Puścił mężczyznę, gdy ten przestał nareszcie z nim walczyć, i zmęczonym gestem potarł czoło. Pomimo zimna, na skórę wystąpiły mu krystaliczne kropelki potu. – Jak mogłem nie skojarzyć go z Umrarrem? – mruknął pod nosem, bardziej do siebie niż kogokolwiek innego.

– Nie da się dopilnować wszystkiego. – Vrarghr wzruszył ramionami. – Sam dobrze to wiem.

– Ty również zamilcz! – Królewski palec dźgnąłby go w pierś, gdyby tylko jego właściciel stał bliżej. – Zamilcz, bo... Kurwa!

Zarroth zaśmiał się gdzieś w myślach Vrarghra Lemarra. A więc nie tylko ty udajesz, że nie masz najbledszego pojęcia o królewskich manierach...

Ja nie udaję, smoku. Vrarghr uśmiechnął się jednym kącikiem ust. Ja naprawdę nie mam o nich pojęcia. Ale powiedz sam, czyż nie uczyniłem wtedy słusznie?

Smok nie odpowiedział. W zasadzie oznaczać mogło to cokolwiek.

– Zabrzmię na bezdusznego, lecz muszę powiedzieć, że to w tej chwili naprawdę nie jest ważne – powiedział wreszcie król, doprowadzając się do porządku. Popatrzył najpierw na Vrarghra, następnie przeniósł współczujące spojrzenie na Ivara. – Wybacz, Ivarze. Wybacz, ale naprawdę nie mamy w tej sytuacji żadnego wyboru. To nasz jedyny ratunek. Smoki umierają, a północne granice płoną...

Ivar zaklął i odszedł na parę kroków, zaciskając pięści tak mocno, że aż drżały mu ramiona. Vrarghr uwolnił jego smoka z więzów Mroku – bestia doskoczyła do swojego pana, przylgnęła wielkim łbem do jego boku i zamarła z szokiem płonącym w ślepiach, gdy została bezceremonialnie odepchnięta.

A to ciekawe. Doprawdy, miłość do własnych dzieci podobnież jest niezmierzona... lecz nic nie jest w stanie równać się z tą, jaką jeździec odczuwa względem swojego smoka. Smok to integralna, nieodłączna część ciebie, coś, bez czego nie jesteś w stanie przeżyć. Dlaczego to tak wyglądało?

A swoją drogą... jak można było darzyć jakimkolwiek cieplejszym uczuciem dzieciaka takiego jak Umrarr? Vrarghr wciąż, pomimo upływu lat, w czasie których miał aż za dużo czasu na roztrząsanie przeszłości, tego gówniarza jakoś nigdy nie żałował. Uczyniłby z nim dokładnie to samo, gdyby miał okazję jakimś sposobem cofnąć się do tamtego dnia.

– Vrarghrze. – Głos Erghona zadrżał lekko, gdy zwrócił się w jego stronę. – Czy mimo tego, co tu się stało, nadal jesteś chętny nam pomóc?

– Moje zamiary nie uległy zmianie. – Zdusił niedopałek obcasem. – Byłem władcą tego przeklętego kraju przez ładnych parę lat. Nie zamierzam przyglądać się z boku, jak płonie, ze świadomością, że jestem w stanie temu zaradzić.

Król z początku niechętnie, lecz podszedł bliżej. Wyciągnął w jego stronę dłoń, zdołał się nie skrzywić, gdy Mglisty ją uścisnął.

– A więc szalony król i jednooki smok jeszcze mogą się zrehabilitować – powiedział z kwaśnym uśmiechem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top