Interludia

Pasma gęstej jak mleko mgły snuły się niczym dryfujące tuż nad powierzchnią skalistej ziemi chmury. Targane silnym wiatrem gałęzie karłowatych sosen kołysały się, szumiąc kiściami ciemnozielonych igieł, a drobne gałęzie trzaskały, miażdżone ciężkimi smoczymi szponami, jak kruszone w garści olbrzyma ludzkie kości.

Ogromne smocze serce uderzało w potężnej piersi jak wybijający marszowy rytm bęben. Ciężka zbroja z grubej czarnej stali, poznaczonej siatką widocznych rys i wgnieceń, których nie potrafiłby naprawić nawet najlepszy obozowy płatnerz, doskonale dopasowywała się do zwinnego ciała, niemal nie grzechocząc, gdy ogromny gad pokonywał kolejne metry jeżącej się omszałymi głazami ziemi, prawie że szorując po nich brzuchem.

Jarrhönn drżała od wzywającego ją zewu krwi i bitwy, a gotujące się w jej gardle płomienie ulatywały wąskimi nozdrzami w postaci strużek dymu, mieszając się z mleczną mgłą.

Vrarghr z ledwością powstrzymywał rozsadzający jego ciało Dreszcz. Krew pulsowała w jego żyłach, mieszając się z czystą, ożywczą energią bitewnej magii, a przesiąknięte zapachem ozonu po przechodzącej Czarnej Burzy powietrze nigdy nie smakowało tak wyśmienicie. Niemal leżąc w wygodnym siodle na smoczym karku, by stanowić jak najmniejszy cel, z ledwością powstrzymywał się od poderwania wierzchowca do lotu i skoczenia na czającego się gdzieś wśród serpentyn skalnych formacji wroga.

Każda skała przypominała żywą istotę. Góry Barierowe były tak stare, że większość tworzących je formacji przywodziła na myśl wyrzucone na brzeg morza kości. Poznaczone śladami tysięcy, jeśli nie milionów lat działania wiatru, mrozu i deszczu, wznosiły się w najmniej spodziewanych miejscach, jak czekająca na niego w bezruchu armia bezwzględnych potworów. W takim miejscu, tak wysoko ponad ludzkim światem można było zapomnieć, że gdzieś istnieje cokolwiek prócz niego, ciepłego smoczego ciała, podszytych czerwoną mgiełką myśli i rozbrzmiewającej w głowie ponurej melodii starej wojennej pieśni, którą nucił za każdym razem, stając przed bitwą.

Jarrhönn zwinnie jak jaszczurka wspięła się na przypominającą maczugę konstrukcję z wapienia, pokrytą niemal idealnie okrągłymi otworami. Choć z daleka wyglądały zupełnie jak ślady po uderzeniu armatnich kul, Vrarghr dobrze wiedział, że tak naprawdę były jedynie dziełem natury. Bogowie, wychował się w tych górach, nic więc dziwnego, że wrócił w to burzowe miejsce podczas wojny. Nikt nie znał tych okolic tak dobrze jak on i Jarrhönn. To tutaj biała smoczyca uczyła się latać, to tutaj smakowała krwi podczas swoich pierwszych polowań, więc również tutaj zamierzała walczyć, chroniąc ziem, do których naprawdę przynależała. Mocno trzymając się szponami wąskiej, wysokiej skały, wyprostowała szyję na całą długość i powiodła gorejącym spojrzeniem czerwonych ślepiów po skąpanym we mgle otoczeniu.

Wyczuwam ich, warknęła w jego myślach i oblizała ostre wilcze kły z niecierpliwością. Wyczuwam, lecz wciąż ich nie widzę.

Na bogów, muszą gdzieś tutaj być, zniecierpliwił się Vrarghr. Ciężar kolczugi zaczynał powoli doprowadzać go do szału, a biała stal miecza śpiewała, aby zanurzył ją w krwi. W takich bitwach nie lubił używać Mgielnego Ostrza.

Cierpliwości, człowieku. Kilka oślepiająco jasnych płomieni zamigotało w smoczym pysku. Jak ty zupełnie nic nie wiesz o polowaniu.

Nie muszę wiedzieć. Bo ty na szczęście zawsze myślisz za mnie.

Smoczyca zaśmiała się w charakterystyczny klekoczący sposób, gdy poklepał ją po silnym, szerokim karku. Była już tak ogromna, że z ledwością obejmował ją nogami – z pewnością niedługo będzie musiał zmienić tradycyjne siodło na wyższe, jakich używali jeźdźcy najstarszych smoków. Piękna bestia o krystalicznych łuskach, choć albinotyczna od czubka ostrego nosa, aż po końcówkę kolczastego ogona, musiała mieć w sobie domieszkę krwi Dzikich, na co jasno wskazywał piękny pysk w kształcie zbliżonym do końskiego i prędkość, z jaką rosła. Vrarghr wątpił wprawdzie, by mogła przerosnąć normalnego smoka, lecz pewien był, że swoje maksymalne rozmiary osiągnie znacznie szybciej niż inne smoki w jej wieku. Miała ledwie półtora roku, gdy pierwszy raz dosiadł jej w najwygodniejszym miejscu na karku.

Była dzika. Była nieposkromiona. I doskonale rozumiała trawiącą go gorączkę Dreszczu. Inne smoki w stajniach zawsze schodziły jej z miejsca, podobnie jak ludzie rozstępowali się przed generałem Vrarghrem Lemarrem, niezwyciężonym Czarnym Cieniem.

Zabawne, że ze względu na dbałość o swój przydomek, śnieżnobiałe łuski Jarrhönn przykrywał czarną, kolczastą zbroją, w której wyglądała na jeszcze większą niż w rzeczywistości. Na szczęście nie miała nic przeciwko. Na bogów, przecież nie zrobiłby niczego wbrew jej woli.

Tam!

Wzdrygnął się, gdy ogromny smoczy łeb z dwoma lekko zakrzywionymi rogami w staliwnych osłonach skierował się w odpowiednią stronę, jak precyzyjny drogowskaz.

Gdzie? Wytężył wzrok, lecz mimo największych starań nie mógł dorównać czułym smoczym oczom. Dłoń w obitej metalem rękawicy zaczynała się pocić na rękojeści długiego białego miecza.

Ta skała przypomina łeb olbrzyma, szepnęła Jarrhönn. W jej gardle narastał głuchy grzmot warkotu. Schronili się w jej cieniu. Wiedzą, że gdzieś tutaj jesteśmy, lecz nie wiedzą, w którą stronę spojrzeć. Głupcy.

Więc pokaż im swoją wyższość, piękna, zachęcił, uśmiechając się lekko. Pokaż swoją wspaniałość...

Jestem wspaniała. Wiem o tym i nikomu nie muszę tego udowadniać. Jeśli ktokolwiek w to wątpi, znaczy to, że jest kompletnym głupcem. Spomiędzy zębisk ponownie wyskoczyło kilka kolorowych płomieni. Oni jednak aż takimi głupcami nie są, skoro odczuwają lęk. Nawet z tej odległości czuję, jak to smakuje.

Ruszaj!

Ogromna smoczyca wspięła się na wysoką skalną formację całym ciałem, z łatwością balansując na czterech ustawionych w zbyt bliskiej odległości łapach, rozłożyła wielkie skrzydła z grzechotem czarnej zbroi i zaryczała potwornie, wypuszczając z pyska strumień oślepiająco jasnego ognia. A następnie poderwała się w powietrze i jak spokojna, lecz nieubłagana śmierć, ruszyła w stronę wrogiego oddziału, aby pokazać, czym zasłużyła sobie na taką sławę.

Od czarnej zbroi odbiła się wystrzelona z łuku strzała, lecz złamała się, jak tylko grot uderzył w ciężką blachę, nie robiąc bestii żadnej krzywdy. Vrarghr uśmiechnął się pod nosem.

Bogowie, naprawdę była wspaniała. Nigdy nie zamierzał jej szczędzić tego komplementu, skoro tak zasłużony był.

Nieopodal ozwał się krzyk ludzi z jego oddziału, odpowiadających na wezwanie. Stal zderzyła się ze stalą w gęstej mgle, krzesząc snopy iskier, rozbrzmiały pierwsze jęki bólu. Jarrhönn zniżyła lot i plunęła ogniem na stłoczony oddział creończyków.

Vrarghr spuścił Dreszcz z mentalnej smyczy i przemienił się w Czarny Cień.

Jarrhönn zaryczała ogłuszająco, odbiła się od wysokiego skalnego występu i zawróciła gwałtownie w powietrzu. Zanurkowała wśród tłuszczy z łukami i mieczami, złapała człowieka w lśniącej srebrnej zbroi w kły i przegryzła go na pół, zraszając twarze pozostałych krwawym deszczem. Kilkoro creońskich wojowników zaczęło wspinać się na jej grzbiet – tych Vrarghr przywitał kilkoma mocnymi ciosami białego miecza. Kolejny chwycił się strzemienia, gdy smoczyca opuściła łeb, by wyłowić następną ofiarę, i padł w tłum, trafiony butem w środek twarzy.

Rozdzielamy się, zawołał do smoczycy.

Będę mieć cię na oku, mały człowieczku. Krwistoczerwone oko błysnęło szaleństwem i perwersyjną radością, jaką przynieść może jedynie widok czyjejś śmierci.

Vrarghr zeskoczył z siodła i wpadł w sam środek bitwy. Biała śmierć w czarnej zbroi przeskoczyła nad nim, skąpawszy wszystko wokół w płomieniach.

Pierwszy człowiek padł na wznak zanim jeszcze zdążył unieść krótki miecz do ciosu. Białe ostrze rozpłatało mu gardło niemal do samego kręgosłupa, z pewnością był martwy jeszcze zanim uderzył w ziemię. Kolejnych dwóch spróbowało podejść do niego z przeciwnych stron. Wyminął wąski miecz, przyjmując cios na solidny karwasz z metalowymi okuciami, i szybkim jak mgnienie pchnięciem trafił człowieka między żebra; drugi odskoczył, gdy posłuszna magia Ognia wspięła się na jego haftowany w rodowe herby płaszcz, wgryzając we wszystkie szczeliny ciężkiej zbroi płytowej. Wysokiego topornika potraktował w podobny sposób, chłopaka z nieporęczną tarczą i jednoręcznym mieczem, którym ewidentnie nie potrafił się posługiwać, staranował ramieniem i zrzucił ze skalnego występu. Po upadku na plecy z tej wysokości pewnie i tak miał się nie podnieść.

Jarrhönn zostawiała za sobą szeroki pas ociekających krwią ciał. Jej zbroja lśniła w słabym świetle pochmurnego dnia, a biała błona skrzydeł zdawała się szkarłatna. Na niebie pojawiło się kilka kolejnych smoków, lecz żaden z nich wolał się nie opuszczać – w tak ograniczonej przestrzeni jedynie przeszkadzałyby maszynie zniszczenia, w którą przemieniła się biała smoczyca.

Większość przeciwników uciekała. Przerażeni mężczyźni porzucali swoją broń i cały dobytek, odwracając się i nie zważając już na nic oprócz własnego życia. Kilkoro odważnych rzuciło się na Vrarghra jednocześnie, osaczając z kilku stron. Potknął się, na krótki moment stracił równowagę, lecz zdołał rozbroić jednego z nich i przeskoczyć na jego miejsce, przez co próba otoczenia spełzła na niczym. Człowiek z dystynkcjami creońskiego kapitana doskoczył do niego z dwoma mieczami w dłoniach, lecz również nie pożył długo.

Vrarghr dobrze wiedział, że był najlepszy, a z każdą podobną akcją zaczynał wierzyć, że również niezwyciężony. Bo jak inaczej to wytłumaczyć?

Kolejny z żołnierzy zginął z czaszką zmiażdżoną głowicą białego miecza. Dwóch pozostałych złożyło broń i dołączyło do uciekających, lecz nie mieli równie wiele szczęścia, jak oni – obaj trafili wprost do paszczy czekającej na nich za załomem skalnego korytarza Jarrhönn. Smoczyca z lubością oblizała zaróżowione kły.

Tchórze i głupcy, lecz smakują całkiem nieźle.

Nie żałuj sobie, piękna. Tylko żebyś pamiętała potem, by nie zjadać stajennych.

Nie zjadam swoich służących. W końcu jestem wspaniała.

– Panie!

Omal nie uderzył posłańca mieczem, tak się go nie spodziewał. Spocony po dłuższym biegu chłopak w ostatnim momencie uskoczył, umykając przed białą klingą, lecz nie dał po sobie poznać zdenerwowania.

– Co się stało? – warknął Vrarghr, ze złością ocierając z twarzy krople cudzej krwi.

– Panie generale, Havre płonie!

Zmartwiał na krótką chwilę. Wymienił spojrzenia z nagle zaniepokojoną Jarrhönn i rzucił się pędem w stronę pobliskiej skalnej półki. Smoczyca wzbiła się w powietrze z łopotem wielkich skrzydeł.

Czuję dym, Vrarghrze, warknęła w jego myślach. Czuję dym, lecz...

Urwała wpół słowa.

Z tego miejsca dobrze było widać podnóże gór i porastające je niewielkie miasteczka, z daleka przypominające kolorowe koraliki rozsypane przez nieopatrzne dziecko. Wśród niewielkich domów o barwnych dachach i drewnianych świątyń ze strzelistymi wieżami, faktycznie znać było słup dymu.

Był ogromny, czarny, kłębiasty... znacznie większy od samego miasta, jakby paliło się coś naprawdę dużego.

– Na burze! – Obok Vrarghra jak spod ziemi wyrósł Kerran. Porucznik nadal trzymał w dłoniach zroszony krwią miecz, lecz twarz miał czystą, w tym momencie ściągniętą zmartwieniem. – Co tam się stało?

– Przechytrzyli nas – wycedził Vrarghr. – Byliśmy pewni, że to tutaj się ukrywają, podczas gdy główne siły zaatakowały miasto za naszymi plecami.

– Nawet jeśli wyruszymy natychmiast, nie dotrzemy tam odpowiednio szybko. – Kerran splunął ze złością w otwierającą się u jego stóp przepaść. – Niech to Radross przeklnie!

– Tam jest moja rodzina! – krzyknął ktoś, gorączkowo wyrywając się w stronę szlaku. Trzech żołnierzy przytrzymało go z najwyższym trudem. – Zostawcie mnie! Tam są moja żona i córki! Muszę tam iść! Muszę...!

– Kurwa – zaklął Vrarghr, na moment przymykając oczy. – Jeźdźcy?

– Bez obrazy, ale żaden smok nie lata tak szybko, panie generale. A już zwłaszcza w pełnej zbroi. Możemy zdążyć co najwyżej na opatrywanie niedobitków. O ile jacyś zostaną.

Jarrhönn? Vrarghr obejrzał się na unoszącą na wietrze smoczycę.

Oczywiście, że dałabym radę. W końcu jestem wspaniała. Parsknęła niewielkim obłoczkiem dymu. Muszę dać radę, Vrarghrze.

Na bogów, tam jest również moja rodzina!

Nasza rodzina.

– Zdejmijcie Jarrhönn zbroję! – rozkazał, gorączkowo oglądając się na swoich ludzi. – Natychmiast! Na co czekacie?!

– Generale? – Kerran zmarszczył brwi z niepewnością. – Jesteś pewien...?

– A czy mamy jakiekolwiek inne wyjście?! – Rzucił porucznikowi miażdżące spojrzenie i razem z kilkunastoma ludźmi podbiegł do lądującej smoczycy. Przywołał Mgielne Ostrze i po prostu rozciął sprzączki ciężkiej uprzęży. – W tym żelastwie będzie zbyt wolna!

– Vrarghr! – Kerran złapał go za ramię. – Nie dacie rady...

– A kto da radę, jeśli nie my? – Wskoczył na siodło śnieżnobiałego smoka. Jarrhönn ryknęła i wzbiła się w powietrze, uderzając mocno skrzydłami. Podmuch wiatru niemal powalił stłoczonych wokół wojowników.

Jak śnieżna błyskawica rzuciła się w kierunku bijącego w niebo słupa dymu, a jej łuski w świetle wyglądającego zza chmur słońca rozbłysły niemal niedostrzegalnym błękitnym refleksem.

Czarny Cień nie wiedział, ile zajął lot – to mogły być zarówno minuty, jak i ciągnące się w nieskończoność lata. Przez większą część drogi czuł nieznośną świadomość, że właściwie znajdują się wciąż w miejscu i nie przesuwają nawet o metr, choć z każdą chwilą ceglane miejskie mury rosły w oczach.

Tak jak i obrazy zmierzającej ku końcowi bitwy.

Ciała zaściełały gęsto wąskie, czarne od sadzy ulice. Kobiety, dzieci w zakrwawionych ubraniach, bestialsko okaleczeni starcy...

To wszystko byli ludzie, których znał. Właśnie tutaj dorastał – w cieniu tych smukłych czerwonych kamienic o strzelistych wieżyczkach i wielkich witrażowych oknach, wśród parków wypełnionych drzewami o pniach tak grubych, że nie sposób objąć je w kilka osób, wśród niewielkich placów z fontannami i zarastającym mchem brukiem.

Krzyknął, spinając Jarrhönn do jeszcze szybszego lotu. Smoczyca odpowiedziała ogłuszającym rykiem, od którego otępiali ocalali unosili głowy, jak przebudzeni z głębokiego snu.

Pierwszą grupę żołnierzy zauważył w pobliżu dużego zamku, wspinającego się na zbocze po lewej stronie miasta. Jarrhönn błyskawicznie zanurkowała w ich stronę i zmiażdżyła zębami kilku z nich, pozostałych trzech Vrarghr dobił mieczem. Biała bestia przeskoczyła nad chylącą się ku upadkowi ceglaną wieżą, wypatrując następnych ofiar. Nakryła skrzydłem jedno z pomniejszych źródeł pożaru, złapała w szpony kolejnych dwóch żołnierzy i rzuciła ich w płomienie zbyt duże, by mogła je powstrzymać. Zarówno ona, jak i Czarny Cień wiedzieli, że to na nic.

Nie dało się uratować miasta, skoro zostało już tak doszczętnie zniszczone.

Bogowie. Jak to się stało?

Wstrzymał gwałtownie Jarrhönn, gdy dostrzegł dymiące zgliszcza w pobliżu niewielkiego, lecz okazałego rynku w centrum miasta. Smoczyca warknęła z zaskoczenia, czując szarpnięcie wodzami, których tak rzadko używał, woląc kierować nią za pomocą kontaktu myślowego, i zatrzymała się, gwałtownie bijąc powietrze skrzydłami.

Vrarghr dobrze wiedział, co tam się znajdowało. Kamienica była naprawdę okazała, przyciągając wszystkie spojrzenia z okolicy. Malowana na ciemnooliwkowy kolor fasada upstrzona była zdobionymi złotą emalią rzeźbieniami – płaskorzeźbami w kształcie kolumn, obramowaniami okien i motywami roślinnymi, wijącymi się wokół wypustów wiekowego muru. Większość okien przeszklono gomółkami, lecz sporo z nich wciąż dumnie lśniło w słońcu barwnymi witrażami, z taką troską każdego dnia polerowanymi przez wierną służbę. Trzypiętrową konstrukcję wieńczył wysoki, dwuspadowy dach, kryjący pusty strych, na którym jeszcze jako mały dzieciak uczył się szermierki drewnianym mieczem pod surowym okiem ojca, gdy pogoda na zewnątrz nie pozwalała na to, by prowadzić podobne działania pod gołym niebem.

Z tym miejscem wiązało się wiele wspomnień – zarówno pozytywnych, jak i tych, do których zdecydowanie wolałby nigdy więcej nie wracać. Każde z nich było w jakiś sposób wartościowe, miało w końcu ogromny wpływ na to, kim stał się obecnie, pielęgnował je więc skrupulatnie, nawet jeśli rodziców odwiedzał jedynie sporadycznie, skłócony z nimi od tak dawna, że sam niezbyt dokładnie pamiętał, jak ich wzajemna niechęć się zaczęła. Prawdopodobnie istniała od zawsze, podsycana surowością, jakiej nie powinno kierować się w stronę żadnego dziecka, w pewnym momencie rozbłysła, nie pozwalając dłużej się tłumić, i... stało się.

To nie było już istotne. Jak miałoby, skoro ani kamienicy, ani zapewne pogrzebanych pod jej murami ludzi już nie było?

Jarrhönn wylądowała na upstrzonym plamami świeżej krwi bruku i podeszła bliżej do dymiących szczątków. Vrarghr bez chwili zawahania zeskoczył z jej karku i rzucił się w stronę pokruszonego kamienia. Belki sterczały w stronę szarego od dymu nieba, jak żebra potężnej bestii, a wszechobecny zapach spalenizny nie pozwalał głębiej wciągnąć powietrza, lecz zupełnie go to nie obchodziło.

Z trudem stłumił wciąż tlące się płomienie, zmuszając magię Ognia do posłuszeństwa. Zaczął szukać... czego tak właściwie?

Wśród fragmentów ścian i drewnianego szkieletu dostrzegał szczątki mebli. Gdzieniegdzie walały się strzępy nadwątlonego materiału, jakimś cudem ocalałego z niszczycielskiej pożogi. W jednym z zagłębień odnalazł skorupy drogocennej porcelanowej zastawy matki, którą tak szczyciła się przed wszystkimi gośćmi, święcie przekonana, że wykonali ją sami mistrzowie w dalekim Urith na Nowym Kontynencie. Nikt nie wyprowadzał niepiśmiennej damy z błędu, choć dla wszystkich oczywistym było, że wypisane na spodach filiżanek i talerzyków nazwy zupełnie przeczą jej sugestiom, wskazując na pobliskie Jerhenem, miasto znajdujące się ledwie kilka dni drogi na wschód od stolicy.

Na bogów...

Ze wściekłością kopnął pobliski kamień. Uderzył pięścią we wzmacnianej metalem rękawicy w jedną z belek, cała konstrukcja zadrżała niebezpiecznie, kilka fragmentów pradawnego muru osypało się z grzechotem przywodzącym na myśl toczącą się w dół górskiego zbocza lawinę. Jarrhönn parsknęła niecierpliwie, lecz nie odezwała się ani słowem, czujnym okiem rozglądając się wokół w poszukiwaniu zagrożenia. Sam dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że ich lądowanie nie mogło pozostać niezauważone, lecz nie dbał o to. Nie w takiej chwili...

Bezsilnie opadł na jeden z lepiej zachowanych fragmentów i na krótką chwilę ukrył twarz w dłoniach. Na męki Radrossa, czy to naprawdę się działo? To na pewno nie było koszmarnym snem, z którego mógł obudzić się w każdej chwili?

Nie płakał. W gruncie rzeczy dobrze wiedział, że właściwie nie miał po czym. Choć byli jego najbliższą rodziną, dobrze pamiętał, jak wiele okrucieństwa zaznał z rąk rodziców. Nie powinien się mazać... Nie powinien, prawda?

Wściekłość kiełkowała gdzieś w okolicy serca, bijącego niespokojnie w rytm wypełniającego mięśnie słodką siłą Dreszczu. Lewa dłoń swędziała, zmuszając go, by ułożył ją w pozycji Przywołania i pozwolił wyłonić się z mgły Ostrzu, lecz coś wciąż go przed tym powstrzymywało...

Co? Prawdopodobnie jedynie przyzwyczajenie. A ze złymi nawykami należy zrywać.

Creończycy muszą zginąć. Wszyscy.

Zerwał się z miejsca i doskoczył do Jarrhönn. Smoczyca pochyliła łeb, by mógł zająć miejsce w siodle, a następnie stanęła dęba i zaryczała potwornie, rozkładając białe skrzydła na całą długość. Wzbiła się w powietrze, bystre spojrzenie powiodło po panoramie zrujnowanego miasta, szukając ruchu...

Oczywiście, że wrogie wojska nadal tam były. Jakże mogłoby ich nie być? Przecież w tak wielu miejscach zostało jeszcze coś do zrabowania. Zresztą jak mogliby się nie zorientować, że nad miastem pojawił się smok? Widział kłębiących się na głównych ulicach mężczyzn w zielonych mundurach, wskazujących niebo i wykrzykujących coś w śpiewnym języku do swoich dowódców, wielu z nich szykowało broń. Ale czy miecze mogły zdziałać cokolwiek w walce ze smokiem i Mglistym?

Jarrhönn zapikowała w stronę największego ludzkiego zbiorowiska, a Vrarghr wreszcie przywołał Ostrze. Rozkoszny Dreszcz oblał go całego, zmuszając do uśmiechu, a wielki miecz, znacznie większy od standardowego, przez co zdawał się być wykonanym dla kogoś znacznie wyższego niż człowiek, uformował się z zielonkawej mgły, ostry i niebezpieczny.

Zeskoczył z karku smoczycy, gdy obniżyła odpowiednio lot. Przetoczył się po zanieczyszczonym miejskim bruku i z okrzykiem rzucił się w stronę nadbiegających wojowników. Dobrze widział, że sprawiają wrażenie znacznie lepiej wyszkolonych niż oddział, którego pozbyli się w górach, lecz dla Mgielnego Ostrza nie stanowiło to żadnej przeszkody.

Miecz wszedł w pierwsze okryte płytową zbroją ciało miękko jak w masło. Człowiek zawył, padając, a strumień ciemnej krwi rozlał się szerokim kwiatem w miejscu, w którym jeszcze przed momentem stał. Kolejny szybko podzielił jego los, odcięta niedbałym ruchem nadgarstka głowa potoczyła się pod nogi następnego, który mało brakowało, a przewróciłby się o nią w spektakularny sposób. Młody chłopak z ledwo widocznymi śladami pierwszego zarostu na wciąż dziecięcych policzkach pisnął ze strachu i zaskoczenia, przeskakując nad okrwawionym czerepem w ostatniej chwili, i nadział się na gościnnie wyciągnięty w jego stronę sztych Ostrza.

Jarrhönn przeleciała nad niewielkim placem, jej ognisty oddech zamienił w żywe pochodnie kilku kolejnych. Jeden z wyższych oficerów zamachnął się na Vrarghra mieczem, lecz Ostrze przecięło klingę w połowie i pozbawiło człowieka obu nóg, opadając.

Więcej. Chciał więcej! Chciał, aby szkarłat wrogów splamił umęczone ulice jak oczyszczający deszcz. Chciał...

Bogowie, chciał, by oni wszyscy zginęli.

Podciągnął się na siodło i pogonił Jarrhönn do dalszego lotu. Nietrudno było odnaleźć kolejnych przeciwników – przyciągnięci zamieszaniem, wyłaniali się z nor, w których skrywali się do tej pory, gotowi walczyć.

Głupcy.

Biała bestia zrzuciła cały szereg łuczników z miejskiego muru jednym uderzeniem zwinnego ogona. Kolejnych skąpała w strugach ognia i jak mgnienie, jak błysk odbitego od klingi miecza promienia słonecznego wystrzeliła w kierunku zamku z czerwonej cegły. Manswerowe okna urosły w oczach Vrarghra w ledwie kilka sekund, podobnie jak zgromadzone na wielkim placu defiladowym szeregi wrogich żołnierzy, czekających na niego z obnażonymi mieczami.

Dlaczego oni się nie chowali? Przecież czekać na ogromnego smoka w ten sposób to czyste samobójstwo!

Jarrhönn zaryczała, rozkładając groźnie skrzydła, zebrała się do kolejnego zionięcia ogniem. Vrarghr uniósł połyskujące Mgielne Ostrze nad głowę, pozwalając, by Dreszcz rozlał się kolejną ognistą strugą w całym jego ciele...

...a następnie złożył się wpół z potwornego bólu.

Przez chwilę nie wiedział, co się dzieje. Ostrze rozpłynęło się w zielonkawej mgle, gdy wypuścił je z palców, unosząc dłonie do gardła. Krzyknął, drapiąc nieskazitelną skórę, czując jakby... coś tam było? Co u...?

I wtedy Jarrhönn zawyła, spięła się, targnięta potwornym skurczem, i runęła w dół, krztusząc się strugą krwi z przebitej wielką strzałą tętnicy.

Jarrhönn! zawył w myślach. Słyszysz mnie? Co się stało, na wszystkich bogów...?!

Z ledwością utrzymał się w siodle, gdy ogromny smok uderzył w zamkowe sklepienie. Ozdobne pinakle zawaliły się kaskadą czerwonych cegieł, cała konstrukcja zachwiała się niebezpiecznie, a biała bestia poleciała w stronę ziemi, ciągnąc za sobą gruz ze strzaskanych łuków przyporowych.

Vrarghr nie potrafił powiedzieć, co wydarzyło się od momentu skruszenia zamkowego muru do uderzenia w ziemię, ani jak to było możliwe, że zdołał to przeżyć. Z trudem wygrzebał się spod drzazg podtrzymującego dach drewnianego rusztowania, odgarnął z czoła zalewającą oczy krew i obojętny na wszystko inne, popędził w stronę białego kształtu, leżącego w kupie największego gruzu.

Jarrhönn! krzyknął jeszcze raz, lecz jedynym, co czuł w myślach, było oszałamiające, odbierające zdolność logicznej kalkulacji cierpienie.

Cierpienie, które nie płynęło od niego.

Jedno ze skrzydeł celowało w niebo, oparte na resztce międzynawowego filaru, jakimś cudem trzymającego się w całości po mocnym uderzeniu, a z postrzępionej błony płynęła różowawa krew, znacząc nieskazitelną biel łusek zaciekami przypominającymi różane płatki. Nie to jednak było najgorsze. Ogromna rana na gardle broczyła ciemnym szkarłatem, rozpływającym się po śniegu na kształt pąków rosnących w oszałamiającym tempie kwiatów. Jarrhönn krztusiła się krwią, z trudem nabierając powietrze, a w jej przypominających ciekłą lawę ślepiach lśniła pustka.

– Nie – szepnął, by następnie krzyknąć na całe gardło: – Nie!

Jednym skokiem dopadł do smoczego łba, ignorując własne obrażenia. W próżnej nadziei spróbował zatamować upływ krwi własnym płaszczem, lecz grot ogromnej strzały przeszedł na wylot, a życiodajny płyn wypływał z uszkodzonych tętnic zdecydowanie za szybko, by cokolwiek przyniosło skutek. Jarrhönn jęknęła z bólu i spróbowała odsunąć się od jego dłoni, lecz mięśnie zadrgały jedynie, nie sprawiając, by przesunęła się choćby o centymetr.

– Nawet nie waż mi się teraz umierać! – krzyczał na nią. – Słyszysz? Reszta powinna niebawem być. Sprowadzę medyka, jemu uda się zatamować tę krew. Może jeśli przypalę rogi rany... Nie, do stu burz! – Nagle rozpłakał się jak dziecko, wspierając rozpalonym czołem o chłodne łuski na smukłym pysku. – Zabraniam ci, słyszysz? Zabraniam!

Jarrhönn była zbyt słaba, by sformułować myśli w słowa. Popiskiwała delikatnie, jej myśli wirowały, przysłonięte cieniem bólu tak ogromnego, że nawet w umyśle tak pojemnym jak smoczy nie pozostało już miejsca na nic prócz niego. W ciągu kilku sekund Vrarghr cały przesiąkł szkarłatem, a czerwone ślepia straciły niemal swój blask.

– Nie możesz! – zaskamlał jeszcze, nie zważając na własne łzy. – Jarrhönn, oddychaj, błagam cię...

Wielkie skrzydło drgnęło w ostatnim wysiłku i nakryło go troskliwie, obdarzając swoim irracjonalnym ciepłem.

Nie poddam się, Vrargrze Lemarrze, rozbrzmiało słabo w jego myślach. Jak mogłabym? Przecież jestem wspaniała.

I zapanowała cisza.

Cisza była duszna, lepka i wlewała się gęstym kisielem w płuca, uniemożliwiając zaczerpnięcie tchu.

Jarrhönn? zawołał słabo, gdy nagła panika rozlała się ciekłym lodem w żyłach. Jarrhönn, jesteś tam? Odezwij się, proszę!

Strach niemal go obezwładnił. Zakrztusił się powietrzem i własnym płaczem, omal nie zwymiotował, gdy tuż po ciszy pojawił się ból... Ból gorszy niż wszystko, co czuł kiedykolwiek wcześniej.

Pustka była wszędzie. Patrzyła na niego martwymi oczami, oblizywała ze smakiem bezzębne usta i szeptała, wyciągając w jego stronę słabe starcze ramiona, pokryte gęstą siatką wątrobowych plam. Krzyknął w panice, próbując się od niej opędzić, lecz była wszędzie. Jak umknąć przed czymś, co jest wszędzie? To jak próby ucieczki od otaczającego go powietrza, od...

Bogowie!

Odezwij się! powtarzał jak mantrę. Powiedz coś, proszę! Cokolwiek. Nazwij mnie głupcem, idiotą, powiedz, że jestem nieodpowiedzialny – cokolwiek, tylko proszę, nie milcz już więcej! Słyszysz? Nawet nie próbuj ze mnie w ten sposób żartować!

Chciał drapać śnieżnobiałe łuski, lśniące w słabym zimowym świetle niebieskawym blaskiem. Chciał bić w nie pięściami, chciał wykrzyczeć smokowi całą wściekłość, chciał...

Chciał, żeby to się skończyło. Lecz trwało nadal, obojętnie jak gorliwe modlitwy zanosił w stronę przysłoniętego dymem nieba. Krzyczał aż do zdarcia gardła, drapiąc skórę podbitymi metalem rękawicami, nie zważając na pokrywającą je własną krew.

Zresztą czy aby na pewno była jego? Nie wiedział, gdzie kończył się ludzki szkarłat, a zaczynał ten należący do martwego smoka.

Martwego? Na wszystkich bogów.

Nie jesteś martwa, prawda? spytał gorączkowo. To tylko kolejny z tych twoich nieśmiesznych żartów?

Odpowiedziała mu śmiejąca się pustka.

Oczywiście twoje żarty zawsze są śmieszne, piękna. Przecież jesteś wspaniała, pamiętasz? Słyszysz mnie? Powiedz, że mnie słyszysz...!

Gdzieś niedaleko rozległy się kroki podkutych butów. Głosy w obcym języku nawoływały się gorączkowo, zbliżając coraz bardziej z każdą sekundą. Ale czy to było ważne? Nic nie było ważne, gdy w myślach miał tą pieprzoną ciszę. Ciszę, której nie powinno być. Nie powinno, bo przecież miał być złączony ze smoczym umysłem już na zawsze. To już nie były ich osobne mózgi – on i Jarrhönn stanowili jeden umysł rozdzielony na dwa ciała. Śmierć jednego powinna oznaczać śmierć drugiego, tak samo, jak nie dało się żyć z połową głowy, prawda?

Ludzie pojawili się na pobliskiej górze gruzu. Wytykali go palcami, szeptali między sobą, ciszę na krótką chwilę rozdarł śmiech. Jeden z nich kopnął leżący nieopodal ogon martwego smoka i splunął z pogardą. Zakręciwszy młynka mieczem, ruszył w stronę zakrwawionego Vrarghra...

Lecz wtedy przebudził się Dreszcz.

– Nigdy więcej jej nie dotkniesz – wycedził, zrywając się na równe nogi. Mgielne Ostrze pojawiło się w ciągu ledwie dwóch uderzeń serca i rozcięło śmiałka na pół. – Słyszysz? Nie masz prawa jej dotykać! – Kopnął pozbawione życia ludzkie zwłoki i spojrzał w stronę pozostałych, obserwujących go z niepewnością.

Yashash! – szeptali między sobą. – Mglisty!

Wściekłość przyoblekła świat w płaszcz czerwonawej mgiełki, a Ostrze zaśpiewało, kosztując krwi.

Pustka zwęziła się i ograniczyła do siły wzmacnianych Dreszczem mięśni, palącej złości, której nie sposób było znaleźć ujście, i wciąż przybywających wrogów, ginących pod cięciami Mgielnego miecza. Gasnące oczy zapełniły pole widzenia, a krzyki bólu i śmierci przynajmniej na krótką chwilę odegnały tę przerażającą ciszę.

To było dobre. To było właściwe. To było jedyne, na bogów...!

Jarrhönn!

Co jakiś czas ponawiał w myślach wołanie, lecz ona nadal milczała. Przecież ona nie powinna milczeć!

Zachwiał się, gdy wokół nagle zabrakło wrogów, z trudem wybudzając się ze swoistego transu. Skrajnie zagubiony, powiódł wzrokiem po polu bitwy i zaśnieżonym, skąpanym w szkarłacie placu przed zrujnowanym zamkiem. Ktoś szedł mu naprzeciw, prędko przekraczając bramę. Kerran?

– Vrarghr? Chwała niebiosom! Jesteś cały?! – Przyjaciel dopadł do niego dwoma susami, lecz nie zdołał podtrzymać, gdy o wiele wyższy i lepiej od niego zbudowany generał padł na kolana, wypuszczając Mgielne Ostrze. Wspaniały miecz ponownie zniknął, lecz ta pustka była już niczym. Blakła zupełnie, niemal niedostrzegalna na tle tej większej, jaką pozostawiło po sobie martwe spojrzenie rozszerzonych bólem źrenic. Idealnie okrągłych, choć powinny być wąskie, jak cięcia wykonane doskonale naostrzonym nożem.

– Co się dzieje? Czyja to krew? – Kerran nadal pytał, potrząsając nim za ramiona, lecz umilkł zaskoczony na widok łez żłobiących ślady w zabrudzonych sadzą i szkarłatem policzkach. – Vrarghr, gdzie jest Jarrhönn?

Wysoki wojownik ponownie rozpłakał się jak małe dziecko, wpadając drobniejszemu mężczyźnie w ramiona.

– Co się dzieje?! – Jeden z żołnierzy zatrzymał się nad Kerranem, w zaskoczeniu obserwując rozgrywającą się scenę.

On jeszcze nie wiedział... Kerran poczuł nieznośny uścisk w gardle, gładząc długie włosy Vrarghra. Nie odpychał go, choć normalnie podobna poufałość byłaby nie do pomyślenia. Na bogów, on już wiedział...

– Kharin, Irthel, poszukajcie Jarrhönn – powiedział zachrypniętym głosem. – Powinna być... gdzieś niedaleko.

Zapadła cisza, gdy ponurzy jeźdźcy zrozumieli. Tak, oni również powinni rozumieć... Jeden z pozostawionych za bramą smoków zawył głośno, boleśnie.

– Vrarghr, na burze, powiedz mi, co się stało? – powtarzał porucznik, choć sam wątpił w to, że starszy oficer zdoła mu cokolwiek odpowiedzieć. – Powiesz mi? Proszę...

Vrarghr milczał, podobnie jak milczała dumna Jarrhönn.

https://youtu.be/HdWw9SksiwQ

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top