Prolog
Brunetka przeszła żwawo przez drzwi swojej sypialni, by wylądować w jednym z pubów w Teksasie. Niezwłocznie przysiadła się do siedzącego przy barze blondyna, pijącego właśnie piątą kolejkę whisky. Wyczuł jej obecność, jednak nie odwrócił się. Nie zrobił tego nawet, kiedy obok niego usiadła.
— To samo, co kolega — powiedziała do barmana, który nieznacznie kiwnął głową na jej słowa.
Dziewczyna obróciła głowę w kierunku mężczyzny. Niechętnie na nią popatrzył i przybrał na twarz sztuczny uśmieszek. Ironia losu - kiedyś ona bała się jego, teraz on bał się jej.
— Cóż cię do mnie sprowadza, Genny? — spytał, biorąc w rękę swoje whisky.
— Ty już dobrze wiesz co. Nie to, że robota mi się nie podoba, ale trwa za długo. Nie taka była umowa — wypomniała mu, spoglądając na błyszczący, czerwony pierścień spoczywający na jej palcu.
— Dobrze wiesz, że ja ich dotrzymuję. Jednak oboje rozumiemy przymiotnik "krótko" inaczej. Dla ciebie to miesiąc, dla mnie dekada. A co, aż tak spieszy ci się do twojego kochasia? — parsknął rozbawiony.
Kobieta zgromiła go wzrokiem. Dostała wreszcie swój upragniony trunek i wzięła solidny łyk.
— Wiem, wiem, już nic nie mówię. Swoją drogą, ładne to rzeczy dzieją się w jego życiu. Wiesz, że zapłodnił jakąś wilkołaczycę?
Zamilkła na moment. Doskonale wiedziała o tym, co stało się w maju. Jej wszechwiedzące oko nieustannie dawało o sobie znać, ukazując jej aktualne przeżycia Mikaelsonów i swoich braci. Mimo wszystko, bardziej interesowały ją poczynania pierwszej grupy.
Nie miała nic za złe Klausowi. Odeszła, zostawiając po sobie jedynie marny list. Wiedziała, że Nik nie należał do osób, które będą czekały, aż ich ukochana wróci z odległej krainy i będą mogli żyć długo i szczęśliwie. Co prawda nie sądziła, że faktycznie może spłodzić dziecko, ale... To, co oni wszyscy wyprawiali znacznie wychodziło poza granice możliwości.
— Wiem — odparła po dłuższej chwili — Rozumiem, że dla ciebie "rodzina" to synonim impertynencji i gburowatej wyniosłości, a jedyne uczucie, jakimi ich darzysz to nienawiść, ale... Dla mnie tak nie jest. Możesz mówić, że zmiękłam i stałam się nudną kluską, ale nie zmieni to faktu, że chcę to rzucić.
— Więc to zrób.
Jego słowa kompletnie ją zaskoczyły. Najpierw mówi jedno, potem drugie, z czego oba się wykluczają. Po raz pierwszy od tamtego dnia spojrzał na nią z wymalowanymi na twarzy uczuciami i zrozumieniem.
— Słucham? Przecież nie można...
— Ot tak tego rzucić? Do mojego powrotu możesz pracować... Na odległość. Wiesz, masz tyle osób do dyspozycji, że...
— Mówisz mi, żebym wydawała polecenia na odległość? Czemu ty nie mogłeś tak zrobić? — oburzyła się.
— Bo ja, Genny, chciałem i dalej chcę się od tego całkowicie odciąć. Po tylu latach to całe królowanie zrobiło się nudne. Jest pełno chętnych na twoje miejsce, ale najbardziej ufam tobie, bo ty nie chciałaś tego robić. Abaddon, Azazel, Asmodeusz, Dagon... Oni wszyscy są w stanie władać tym całym grajdołem.
— Nie mogę oddać pałeczki Dagonowi albo Asmo...
— Nie — zaprzeczył natychmiastowo — Światy mój i moich braci nie przetrwały bez powodu. Przetrwały dzięki panującej tam od zarania dziejów hierarchii. Anioły są wysoko, demony nisko. Żaden z nich nie może władać za mnie. A ty nie należysz ani do jednych, ani do drugich - jesteś ponad tym wszystkim. Poza tym, ufam że nie zepsujesz kompletnie mojej oazy cierpienia.
— A co z Lilith? Ona chyba nie jest demonem, prawda? — po wypowiedzeniu tych słów poczuła, że trafiła w czuły punkt.
Z hukiem odłożył trzymaną do tej pory w rękach szklankę na blat, prawie wylewając przy tym jej zawartość. Spojrzał surowo na dziewczynę i kpiąco odrzekł:
— Nie wiem jakim cudem nie dowiedziałaś się tego w ciągu tych czterech miesięcy. Lilith już nie ma. Od prawie stu siedemdziesięciu lat.
Jego słowa ją... zamurowały. Wiedziała, że matka demonów i wielowiekowa "kochanica szatana" zniknęła, ale nie sądziła, że...
Nie zamierzała się teraz rozklejać i go pocieszać ze łzami w oczach, bo to zadanie nie należało dłużej do niej, niezależnie jak bardzo go lubiła. Dostała wreszcie to, czego pragnęła przez ostatnie cztery miesiące - wolność. Zamierzała to wykorzystać.
Wstała i spojrzała na niego z wyższością.
— Od jutra znaleźć mnie będziesz mógł w Nowym Orleanie. Wyznaczę Blair na pośredniczkę.
Po tych słowach opuściła bar, wychodząc przez drzwi prowadzące do składziku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top