IV. "Wyczekiwane show"

Tamtego ranka Davina nie miała specjalnie ciekawego zajęcia - wpatrywała się w Elijah, zastanawiając, co ma z nim zrobić. Spróbować zabić, uwolnić czy pozostać bierną? Po wczorajszej "kłótni" z Marcelem nie miała ochoty z nim rozmawiać. Nie, kiedy kłamał jej żywo w oczy. Chciałaby ponownie móc porozmawiać z tamtą tajemniczą wampirzycą, która powiedziała jej o przeszłości Gerarda i Mikaelsonów. 

— Ugh, że też nie dała mi swojego numeru telefonu... — warknęła wściekła szesnastolatka. 

— To da się załatwić. Masz notes? 

Obróciła się gwałtownie za siebie, gdzie stała już brunetka, z którą odbyła kilka dni temu ciekawą dyskusję. Pojawiła się znikąd, jak to mają w zwyczaju wampiry. Ciekawiło ją jedynie, jakim cudem weszła na jej strych bez zaproszenia. Może nie była wampirem, a jedynie skłamała, że nim jest? To wszystko nie miało sensu. 

— Genevieve — wymówiła odruchowo jej imię, widząc ją.

— Ciebie też miło widzieć, Davina — uśmiechnęła się ciepło. — Wybacz, że wtedy ot tak zniknęłam. To stary, trudny do wyplenienia zwyczaj. Co słychać?

 — Ja... Spytałam Marcela o to, co radziłaś. Skłamał — wyznała z narastającą na to wspomnienie złością.

— To oczywiste. Im mniej wiesz, tym łatwiej tobą sterować.

— On wcale mną nie steruje! Mogę robić, co chcę! — wykrzyczała, jak gdyby sama chciała się do tego przekonać.

— Na przykład wyjść z tego strychu na zewnątrz? — spytała, zamykając ją tym samym usta. — Nie twierdzę, że Marcel zupełnie cię wykorzystuje, tylko mówię, że to nie tak, że nic nie ma z waszego układu. No wiesz, on cię chroni, a ty pomagasz mu utrzymywać czarownice z dzielnicy w ryzach. Gdyby nie ty, nie miałby ich pod kontrolą. Ale dość o Marcelu, masz może coś, czego mogłabym się napić? — poprosiła z serdecznym uśmiechem.

— Chodzi ci o... krew? — zapytała, nie wiedząc, co miała na myśli. Wampirzyca roześmiała się w odpowiedzi.

— Nie, skądże. Nie jestem spragniona, bez obaw. Chodziło mi o herbatę, kawę albo jakiś sok.

Wiedźma energicznie przytaknęła i zniknęła na moment z oczu Salvatore. Wróciła z kartonem napoju wieloowocowego w ręce i wzrokiem wyraźnie pytającym, czy się on nadaje. Genevieve parsknęła śmiechem, patrząc, jak dziewczyna zachowuje się, jakby gościła przynajmniej król... Dobrze, nie było już jej do śmiechu. Usiadła przy stole, podczas gdy niższa od niej czarownica doniosła szklanki.

— Nie musisz tak obok mnie skakać, nie jestem jakąś cesarzową — jeszcze. — Ale dziękuję.

— Wybacz, ale czuję się przy tobie jakoś dziwnie. W ogóle wzbudzasz u mnie jakiś nietypowy rodzaj zaufania. Boże, po co ja ci to mówię...

— W porządku, nic nie szkodzi, naprawdę. Wiele osób mi to mówi, swoją drogą.

— Och, jasne... Więc... jesteś wampirem, tak? — zadała jej wreszcie jakieś pytanie.

— Nie da się ukryć — odrzekła i ukazała jej swoją demoniczną twarz na dowód jej słów.

— Zdecydowanie nie... Jak weszłaś tu bez zaproszenia?

— Cóż, jestem wampirem, ale pewne reguły mnie... nie obowiązują. Mogę być szczera? — spytała, a Claire natychmiast pokiwała głową na tak. — To właściwie sprawka mojego naszyjnika — wyjęła spod bluzki wisiorek z czerwonym klejnotem. — Chroni mnie przed różnymi klątwami i innymi takimi. Oraz pozwala wchodzić do czyichś domów bez zaproszenia.

— Zaklęła go czarownica? — dociekała zaintrygowana. Może gdyby zrobiła taki Marcelowi, nie zawracałby jej głowy tak często.

— Nie, on... Jest bardzo, bardzo stary. To unikat. Powstał jeszcze zanim urodziła się pierwsza czarownica. Kiedyś ci o nim opowiem, słowo — zapewniła w dość przekonujący sposób. 

— I to on chroni cię przed moją magią? Kilka dni temu...

— Po części tak, ale to głównie sprawa jego połączenia z tym — uniosła wzwyż dłoń, by pokazać jej pierścień z tym samym klejnotem. — Został stworzony razem z naszyjnikiem, ale jak mówię - to długa historia. 

— A... co z krwią?

— Czy muszę ją pić? Tak, tego szczegółu raczej nie mogę ominąć.

— A jak ty... Jak ją...

— Spożywam? Najczęściej piję z torebki z banku krwi. Może szpital nie jest z tego faktu najbardziej zadowolony, ale przynajmniej nie muszę atakować ludzi z ulicy.

— A Marcel? — spytała śmielej, poczuwając większą swobodę w jej towarzystwie.

— Pije z żyły. Najczęściej urządza jakieś imprezy u siebie i zaprasza na nie sporo ludzi. On i jego wampiry pożywiają się nimi, a następnie dają im swoją krew, by rana po ugryzieniu się zagoiła. Potem używają perswazji, by zapomnieli, że w ogóle na takiej imprezie byli i... wypuszczają.

Po tym wyznaniu nastąpiła dość krępująca cisza, podczas której zaufanie Daviny do Marcela coraz bardziej malało. Po kilkudziesięciu sekundach Claire sama postanowiła przerwać to milczenie.

— Czy to może być jeden z powodów, dlaczego nie chce, bym z nim zamieszkała?

— Obawiam się, że tak. Choć nie sądzę, by pozwolił komukolwiek cię tknąć. Nieposłuszne mu wampiry umieszcza w tak zwanym ogrodzie, gdzie są zamurowywani na dziesiątki lat... — zawzmiankowała. — Pewnie to chce zrobić z pierwotnymi. Zamurować i pozwolić, by wyschnęli pod wpływem braku krwi.

No cóż, może nie chce, ale zechce. Jednak gdyby powiedziała to tak dosłownie, zmusiłaby się do odpowiadania na zbyt wiele pytań ze strony Daviny. A póki co musiała udzielać jej odpowiedzi na wszystkie, jeżeli chciała posiąść jej pełne zaufanie.

Nie wiedziała jeszcze tylko czy chce ją wykorzystać, czy otworzyć oczy. O tym zadecyduje jej lojalność Marcelowi, a tą akurat dość sprawnie udaje jej się podważyć.

— Pierwotnych? To znaczy... Kilka dni temu kazał mi znaleźć sposób na zabicie ich, ale z tego co zauważyłam, są bardzo silni. Daliby się ot tak... zamurować? — zadała zasadnicze pytanie.

Brawo, Marcel, szesnastolatka jest inteligentniejsza od przyszłego ciebie! Chociaż dla mnie to powód do radości...

Genevieve uśmiechnęła się gorzko i podniosła na nią wzrok.

— Sęk w tym, że nie. To właśnie jeden z powodów, dla których tak chciałam z tobą porozmawiać, Davino. Nie chcę byś ty, Marcel lub Mikaelsonowie ucierpieli w ich wojnie, a wiem, że chociaż na razie jest między nimi zgoda, wkrótce się to zmieni. I nie skończy się to dobrze dla Gerarda, jeżeli wciąż nie będzie doceniał wroga. 

— Co ja niby mam z tym zrobić?

— Wystarczy, że nie pomożesz Marcelowi działać na szkodę pierwotnych, a przynajmniej nie w samoobronie, bo zapewne niedługo do niej dojdzie... Wybacz, że to powiem, ale Rebekah, ta blondynka, jest bardzo pamiętliwa i raczej nieprędko wybaczy ci to poniżenie. Dla wampira, szczególnie tak starego jak ona, pokonanie przez tak młodą wiedźmę jest wręcz haniebne. Chociaż ta wiedźma jest wyjątkowo potężna — posłała czarownicy krzepiący uśmiech, który Claire łagodnie odwzajemniła. — O nic więcej nie proszę.

— Poczekaj! — zawołała, zauważając, że Salvatore się zbiera. — Dlaczego właściwie tak ich bronisz? Pierwotnych?

— Bo ich kocham — odrzekła bez ogródek i bez wątpliwości, jakich wyzbyła się podczas ich rozłąki. Nastolatka uchyliła wręcz usta, próbując przyswoić sobie dość bezpośrednią wiadomość, jaką właśnie otrzymała. — Nasza historia była wcale nie tak długa, jak dla wampira, ale za to burzliwa. Z wrogów stali się mi drugą rodziną. A teraz próbuję po raz kolejny uratować im skórę, lecz czy mi to wyjdzie?

Tak. Musi.

— Czy ty... Kochałaś jednego z nich w tym sensie? — odważyła się zapytać na odchodne.

— Tak. Zaspokajając twoją ciekawość, wybrałam tego najgorszego, Niklausa. I jakoś muszę z tym żyć. Do zobaczenia, Davino — pożegnała się i zniknęła nagle sprzed oczu wiedźmy.

Brunetka nawet kilka minut później stała w tym samym miejscu, co wcześniej, nie ruszając się choćby o centymetr. Kobieta, którą przyszło jej poznać, była... Cóż, jedyna w swoim rodzaju, więc po jej wizytach musiała mieć trochę czasu, by wszystko poukładać sobie jakoś w głowie. A to jak na razie nie wychodziło jej najlepiej.

Lecz około dwie godziny później, gdy postanowił nawiedzić ją Marcel, czuła, że dała sobie z tym radę. Wierzyła Genevieve. Rozum i serce, a one rzadko idą w parze, podpowiedziały jej, że słowa tajemniczej wampirzycy są prawdą i jeżeli naprawdę mają zapobiec wojnie i jej skutkom, sama również musi to odpowiednio rozegrać.

— Davino — przywitał się z nią czarnoskóry. Na twarzy wymalowany miał żar, a radosne iskry, kryjące się w jego oczach widocznie przygasły.

— Marcel — odpowiedziała nieśmiało, licząc, że to on zacznie temat. I przeprosi oraz powie prawdę. Bo ona przepraszać nie zamierzała, oj nie.

— Ja... Przepraszam, D, powinienem być z tobą szczery od początku — zaczął Gerard. Czarownica przełknęła ślinę, myśląc sobie, że to naprawdę okazało się prostsze niż się spodziewała. — Klaus i ja byliśmy kiedyś przyjaciółmi, a ja i Rebekah... Narzeczeństwem. Nie chciałem o tym wspominać, by nie zamącić ci jeszcze bardziej w głowie — zaśmiał się żałośnie i podrapał swój kark. — Zamiast tego, wyszło odwrotnie. Z Rebeką nie łączy mnie już to, co wcześniej, a z Klausem... Powiedzmy, że nasza przyjaźń najwyraźniej się odnawia. Początkowo byłem bojowo nastawiony, bo ich niespodziewane wizyty wiążą się z kłopotami... Wybaczysz mi?

Nie wydawało jej się, by zamierzał nagle zamurować w tym całym ogrodzie pierwotnych. Nie wydawało jej się również, by Genevieve powiedziała jej o tym niepewna swego. Ta sytuacja była naprawdę dziwna, a stopień skomplikowania relacji międzyludzkich wewnątrz niej kompletnie jej nie polepszał.

— Wybaczę, Marcel — odrzekła, nie mając przecież na celu zatrzymywać tego mechanizmu. 

— Jest jakiś sposób, w jaki mógłbym ci się odwdzięczyć? — spytał z lepszym humorem. 

Spodziewał się, że zechce jakiś rower albo nowe farby, tymczasem Davina postanowiła, że...

— Dziś jest festiwal muzyczny. Chcę pójść — oświadczyła bez dłuższego zastanowienia.

Gerard zaśmiał się, nie wierząc w jej słowa. To była zbędna brawura! Zobaczywszy jej całkowicie poważną minę, ułożył dłonie na biodrach i spojrzał jej w oczy. Jakże żałował, że na czarownicach nie można używać perswazji...

— Davino, jesteś tu po to, by nikt cię nie znalazł, a na tamtej ulicy pracuje upierdliwa wiedźma, Sophie Deveraux. Wiesz, co zrobią czarownice, gdy cię dorwą.

Wtedy Claire się już wkurzyła.

— Zapominasz, że masz nad nimi kontrolę! Jesteś królem czy nie?

Z jednej strony miała rację, z drugiej była idiotką.

Nie chciała trafić w ich ręce, bo wtedy z pewnością ukróciłoby się jej życie, ale co ona z niego miała, siedząc cały czas na poddaszu kościoła? Wolała przeżyć chociaż jeden wieczór jak normalna nastolatka i zginąć niż cały czas chować się jak szczur. Poza tym, zdawała sobie sprawę ze swojej mocy. Skoro poradziła sobie z pierwotną, z wiedźmami też poradzi.

— Jestem, ale nie zgadzam się, D. Twoje bezpieczeństwo jest najwa...

— Doskonale o tym wiem, Marcel — przerwała mu, doskonale słysząc, do czego zmierza. — Ale ty chyba nie wiesz, że nie jestem mała i bezbronna.  A gdy się bardzo skupię, mogę nawet zagotować krew w czyichś żyłach.

Powiedziawszy to, skoncentrowała się na ciele swojego przyjaciela i zademonstrowała mu swoją niezwykłą moc, pozwalając, by na własnej skórze przekonał się o jej umiejętnościach samoobrony. Gerard miał wrażenie, że zaraz cała krew wyparuje mu z żył, ogarnęło go parzące ciepło.

— Niech będzie, pójdźmy na kompromis. Pójdziesz tam z moją koleżanką, która tam będzie. Jestem pewien, że się polubicie — przystał na jej propozycję Marcellus.

— A... jak ma na imię ta koleżanka? — odezwała się, cicho mając nadzieję, że będzie to Genevieve, którą już znała.

— Camille.

***

— Proszę, siostro, nie mów, że znów szukasz przez internet. Jak to się robi? Wpisujesz: "Anonimowy strych"? — zakpił z Rebeki brat, wchodząc do pomieszczenia.

Pierwotna od kilku dni dwoiła się i troiła, by odnaleźć poddasze, na którym znajdowała się ta smarkula, którą ją załatwiła.

— Musimy znaleźć Elijah i jeśli będzie trzeba, przeszukam każdy strych w mieście — odparła bez ogródek.

— Szukanie igły w wielkim stosie igieł... — mruknął rozbawiony Klaus i wziął łyk swojej whisky.

— Jak szlachetnie! Chętnie wybiorę się z tobą na tę wycieczkę — zaoferował Kol, przychodzący właśnie z kuchni. — Ale ostrzegam, jestem głodny i z co najmniej połowy właścicieli tych strychów wypiję krew.

— Ugh, jesteście okropni — stwierdziła, prychając pod nosem blondynka. — Dokładnie pamiętam miejsce, w które zabrał mnie Marcel, prędzej czy później je znajdę.

— Stawiałbym na to później. Choć nie wiem jak z nim będzie, żyjesz już tysiąc lat i kto wie, ile ci zostało... Zwłaszcza, że pewnie niebawem kilkaset spędzisz ze sztyletem w sercu, bo bardziej niż pewne jest to, że prędko wkurzysz Nika — dogadywał jej brat, za co pacnęła go w ramię.

Tymczasem na twarzy Niklausa pojawiło się zastanowienie, które najczęściej nie wróżyło nic dobrego. Blondyn uśmiechnął się paskudnie i zajął miejsce przy stole.

— Osobiście zamiast otępiającej harówki wolę prawdziwą strategię. Zwłoka w uwolnieniu Elijah oznacza, że Marcel stracił kontrolę nad sytuacją. Jeśli nadużyje lojalności Daviny, być może młoda wiedźma i może rozważy nowy sojusz... — oświadczył z uśmiechem, jak gdyby już rozwiązał tę sprawę.

— Ha, ciekawe jak zamierzasz to zrobić — powątpiewał młodszy z braci.

— Z twoją pomocą, Kol.

Brunet popatrzył na niego jak na idiotę, jego brwi podniosły się w górę. Nie do końca rozumiał, co Klaus miał przez to na myśli. I co Klaus miał w głowie myśląc, że zgodzi się na przyjmowanie od niego rozkazów.

— Niech zgadnę, mam ją nastraszyć? — parsknął i chamsko wziął łyk whisky brata.

— Blisko. Uwieść.

Cały bursztynowy napój, jaki jeszcze przed chwilą miał w ustach wylądował na włosach Rebeki. O ile pierwotny wciąż przyswajał sobie słowa hybrydy, tak ich siostra wstała z miejsca i odepchnęła Kola na ścianę.

— Uważaj na kogo plujesz, idioto! — warknęła i zwróciła się do Nika. — Poza tym, naprawdę? Uwieść?

— Cóż, nasz braciszek bez wątpienia ma urok osobisty we krwi, więc o to martwić się nie muszę. Davina ma szesnaście lat i jest trzymana pod kloszem, pewnie nawet nigdy nie poczuła na sobie ust chłopaka, a Kol biologicznie jest od niej tylko trzy lata starszy. Z tego, co się orientuję, licealistki lubią się umawiać ze starszymi. A dla ciebie, bracie — kontynuował, widząc, jak Kol aż rwie się do skomentowania jego pomysłu. — mam argument nie do podważenia. Mógłbyś się zemścić za Fionę.

Miał rację, to był argument nie do podważenia.

Wypił jednym haustem resztkę trunku Klausa, na co sam Klausa zareagował jedynie przewróceniem oczami. Z hukiem odłożył szklankę na stół, o mało jej przy tym nie zbijając. Westchnął głęboko i z kamienną miną obrócił się do siostry.

— Jest chociaż ładna?

Blondynka przez chwilę się wahała, by przypomnieć sobie typ jej brata, po czym pokiwała głową na tak. 

Kolowi nie pozostawało nic, jak tylko wziąć głęboki wdech i z niezadowolonym, acz aprobującym spojrzeniem spojrzeć w oczy mieszańca.

— Zgadzam się.

***

Będąc już przed windą w swoim apartamentowcu, poczuła wibracje telefonu. Zerknęła na wyświetlacz, by następnie kliknąć zieloną słuchawkę.

— Kai! Jak się trzymasz? — spytała entuzjastycznie, ciesząc się z faktu, że wreszcie zadzwonił.

— Doprawdy, wspaniale. Z jedną siostrą się połączyłem, drugą zabiłem, tak jak i brata, ojca i kilku innych członków mojego durnego sabatu. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Och, i na uczelni, gdzie uczyła poczciwa Jo, spotkałem twojego brata, Stevena i tę jego dziewczynę, Georgię. Wszedł mi w drogę, ale ostatecznie go spławiłem, bo wiem, że nie byłabyś zadowolona. Bycie wampirem rządzi! A to wszystko dzięki mojej kochanej królowej — zakończył swój wywód czarującym tonem.

— Dobrze słyszeć, że moja przysługa się opłaciła. Gdybyś chciał dowiedzieć się więcej o współczesnej technologii, jestem w Nowym Orleanie. A mój brat, ma na imię Stefan, jego dziewczyna to Georgina.

— I tak zapomnę, nie mam dobrej pamięci do imion. Dobrze słyszeć, że nareszcie opuściłaś piekiełko, ale wciąż jesteś królową, tak?

— Tak łatwo się mnie nie pozbędą — oświadczyła z wrednym uśmieszkiem, wchodząc do windy. W jej głowie od razu pojawiły się wściekłe twarze braci Lucyfera, z którymi miała ostatnimi czasy dość często styczność. — Jak twoja wiedza o współczesnej popkulturze? Nadrobiłeś w końcu seriale, które ci poleciłam?

— Prawie. Wciąż nie doszedłem do najnowszych odcinków Dextera i Doctora Who, ale za to skończyłem Skazanego na śmierć i Buffy. W międzyczasie natrafiłem na świetny film! Zmierzch, czy jakoś tak. Ach, dawno się tak nie uśmiałem. Szkoda, że w dziewięćdziesiątym czwartym nie było takich komedii.

— Miło słyszeć, że odnajdujesz się w 2011. Przykro mi to mówić, ale muszę kończyć, Kai.

— Nie będę ci zatem zabierał czasu. Ale pamiętaj, że zawsze masz do dyspozycji mnie, moje kły i moją już mniej marną magię.

— Pewnego dnia chętnie przyjmę twoją pomoc, ale obawiam się, że póki co świat nie jest gotowy na nasz sojusz — zaśmiała się i stanęła przed drzwiami wejściowymi do jej mieszkania. — Do usłyszenia, Kai.

— Do zobaczenia, Genevieve.

Brunetka uśmiechnęła się, wkładając komórkę z powrotem do spodni, po czym weszła do swojego lokum.

Kai'owi pomogła na przełomie ziemskiego lipca i sierpnia. Jako nowa władczyni piekieł, w pełni przejęła obowiązki i umiejętności swojego poprzednika, w tym zawieranie paktów i wszelakich umów z istotami ludzkimi. Szukała przyszłych sojuszników i dłużników, by mieć zabezpieczenie na wypadek niespodziewanych pretensji Michaela. Wśród nich znalazł się niejaki Malachai Parker, którego uwolniła ze świata więziennego, a następnie przemieniła w wampira. Niechybnie pomogła jej w tym nowa umiejętność szybkiego i sprawnego przemieszczania się między światami. Kai prędko podpisał z nią pakt, ale i stał się kimś w rodzaju jej przyjaciela. Jego humor był jej osłodą dla czasu spędzonego na wydawaniu kolejnych rozkazów i dekretów. Nie bez powodu do jej tytułu dołączyło miano "Odnowicielki", podzielenie piekła na sektory to był jej pomysł.

Napotkała spojrzenie Jacqueline, która najwyraźniej niezwykle wyczekiwała jej powrotu.

— No wreszcie jesteś! Myślałam, że umrę z nudów!

Po dość długiej dyskusji, Sheppard i Salvatore ustaliły, że Jacqueline nie będzie sama wychodziła z domu, ku niezadowoleniu wampirzycy. Bardzo chętnie przeszłaby się po dzielnicy, ale po pierwsze, wciąż nie panowała nad swoim pragnieniem, po drugie, w moment by się zgubiła - nie chodziła po mieście od lat. Dlatego też była pacjentka szpitala psychiatrycznego dnie spędzała w mieszkaniu Genevieve, noce na pożywianiu się razem z nią.

— Myślałam, że podobał ci się Dexter — przypomniała sobie jej zainteresowaną serialem minę sprzed dwóch dni.

— Bo podobał, ale ile można oglądać seriale! Wyjdźmy gdzieś — poprosiła błagalnie.

— Zanim zdecyduję — zaczęła stanowczym tonem brunetka, czym dała jakąś nadzieję Jackie. — usiądziemy i porozmawiamy. Już dawno powinnyśmy to zrobić.

Stało się tak, jak mówiła. Zajęły miejsce na zestawie wypoczynkowym w salonie, gdzie czarnowłosa ledwo zdołała usiedzieć.

— A zatem... River Oaks. Opowiesz mi trochę o tym miejscu? Wyczytałam, że nie ma zbyt dobrej renomy.

— Bo nie ma. Czego można oczekiwać po państwowym ośrodku? Lekarze i pielęgniarki to okropne szuje, non stop szpikowali mnie jakimiś lekami. A Ferguson, mój doktor prowadzący, nie przestawał mówić, że jestem przypadkiem nieuleczalnym. Jedyną osobą, która była tam do zniesienia, była moja guwernantka, Maura. Za nią akurat trochę tęsknie. Uciekłam stamtąd, kiedy chcieli mnie zabrać na jakiś blok operacyjny — mówiła swobodnie o swoich latach spędzonym w szpitalu.

— Bałaś się operacji? — dociekała brunetka.

— Nie tyle operacji, co tego, co miało być potem. Z takich operacji już nie wracano. W ten sposób pożegnaliśmy się z Sadie, Philem i Victorem. Szkoda mi Victora, był całkiem zabawny...

Teraz przypomniała sobie pewną plotkę, którą słyszała o RO kilka dni temu w barze w centrum. Podobno tamtejsi lekarze rządzili na luizjańskim czarnym rynku sprzedaży organów.

— Kiedy i które miałaś ostatnio urodziny? 

— Osiemnaste, dokładnie dwa tygodnie temu. To ma z tym jakiś związek?

Salvatore westchnęła i wreszcie postanowiła.

— Dziś jest festiwal w dzielnicy, chcesz iść ze mną? 

— Tak! Tak, tak, tak, po stokroć tak! — uradowała się i bezzwłocznie wstała z miejsca. — Kiedy wychodzimy?

— Spokojnie, festiwal nie zając, nie ucieknie. Chodź, dam ci jakieś swoje ubrania — zaoferowała i skierowała się do swojej garderoby. — Jutro albo pojutrze pójdziemy na zakupy i wybierzesz sobie coś dla siebie, ale jak na razie pozostaje ci się męczyć w moich ciuchach. Na szczęście mamy ten sam rozmiar.

Osiemnastolatka zaklaskała radośnie i pobiegła do pokoju brunetki, zaś sama Genevieve jedynie uśmiechnęła się delikatnie pod nosem. Naiwność i infantylność dziewczyny ją rozczulała, ale wiedziała, że Jacqueline skrywała swą mroczną stronę. To z kolei przypominało jej, że wkrótce będzie musiała odwiedzić River Oaks i doktora Fergusona...

— Och, i Jackie! Weź to — dała jej buteleczkę, którą wzięła właśnie ze swojej szafki.

— Co to?

— Pewna... mikstura. Wystarczy kropla na język, by uspokoić swoje myśli i zapobiec koszmarom w nocy. Wiem, że je miewasz — oświeciła ją.

— Jesteś czarownicą ?

— Jedynie królową piekła.

***

Wieczorem, gdy wraz z Gerardem przemierzała Francuską Dzielnicę, Davina nie mogła przestać się uśmiechać. Nareszcie opuściła kościół i mogła w jakikolwiek sposób się zabawić. Gdy weszli do baru, zaczęła mierzyć wzrokiem wszystkich tam obecnych, by upewnić się, że nie ma tam wiedźm ani pierwotnych, choć właściwie wiedziała, jak wygląda tylko jeden, a raczej jedna z nich.

Jej spojrzenie zatrzymało się wreszcie na chłopaku w czerwonej koszuli w kratę. Timothy. Jej uśmiech, o ile to możliwe, jeszcze bardziej się poszerzył.

— Fajna impreza, co? — odezwał się król Dzielnicy, w głębi duszy ciesząc ze szczęścia swojej podopiecznej. Jak bardzo nie chciałby, żeby ona tam była, tak uśmiech na jej twarzy był dla niego najlepszym kontrargumentem. — Powtórzmy zasady...

— Nie będę z nikim rozmawiać o wiedźmach, wampirach, pierwotnych i o tobie — odpowiedziała, ciesząc tym Marcela. Dobra dziewczynka. — Pamiętaj, że obiecałeś dać mi trochę luzu.

Nie minęło wiele czasu, a Claire stanęła przed sceną, słuchając i oglądając występu Tima, kompletnie nim oczarowana. Gerard stał wtedy przy barze, bacznie ją obserwując.

— Dobrze cię widzieć. Bałem się, że po akcji na bankiecie wzięłaś mnie za narwańca — rzekł Marcel do obecnej tam również Camille. Cóż, jego obawy były słuszne, ale na (nie)szczęście miał Klausa i jego zdolności perswazyjne.

— Wszyscy bywamy porywczy. Mogę tu z nią posiedzieć, jeśli chcesz z nią pogawędzić.

— Miał się zmyć dziesięć minut temu — zabrała głos szesnastolatka, która właśnie do nich dołączyła.

— Bezczelna — stwierdził sarkastycznie. — Pójdę porozmawiać z burmistrzem, on potrafi okazać szacunek.

Gdy zostawił ze sobą Camille i Davinę, widok kogoś powstrzymał go przed dołączeniem do rozmowy z burmistrzem. 

— Co ty tutaj robisz? — spytał, siadając obok niej.

— Marcel! Co słychać, jak się bawisz? — zalała go pytaniami.

— Wydaje mi się, że ja zadałem pytanie pierwszy, Genevieve. Swoją drogą, wyjaśnij mi, jak się prześlizgnęłaś przez moją ochronę?

— Ochronę? Tych słupów na zewnątrz nazywasz ochroną? W pojedynkę lepiej bym ochroniła całe miasto — prychnęła, przypominając sobie tępe nietoperki Marcela z zewnątrz.

— Nie wątpię. Nie mniej, wciąż nie odpowiedziałaś. Co tu robisz — zapytał, choć brzmiało to bardziej jak twierdzenie.

Dziewczyna rozejrzała się dokoła, poszukując rozumu Marcela. Jakiż to pech, że go nie znalazła. Cóż, nikt nie znalazł. Bo nie istnieje.

— Mogę się mylić, ale najprawdopodobniej jestem w trakcie upijania się burbonem — odparła, podnosząc szklankę z trunkiem do góry.

— Nie ściemniaj, nie znalazłaś się tu przypadkiem. Jaki jest twój cel? — tracił cierpliwość czarnoskóry.

— Zaspokojenie swojego pragnienia napojem wyskokowym? Och, Marcel, musisz być taki podejrzliwy? Może po prostu chciałam przyjść na festiwal i się zabawić. To zbrodnia?

— Jesteś byłą Klausa. Na pewno coś knujesz.

Genevieve przewróciła oczami.

— Tak mnie teraz będziesz nazywał? "Była Klausa"? — prychnęła oburzona. — Cóż za bezczelność, ale w tych czasach nie można liczyć na nic więcej. Poza tym, skąd myśl, że ten argument jest właściwy?

— Byłe dziewczyny z zasady nie chcą dla swoich eks tego, co najlepsze.

— No właśnie — odrzekła i uśmiechnęła się podle, zaginając tym Marcela. Wstała od baru i zanim zniknęła w tłumie, szepnęła mu coś do ucha. — Pytanie brzmi, komu tak naprawdę muszę w tym wypadku przeszkodzić. Im? Czy tobie...

***


Jacqueline, tak jak zapowiedziała Genevieve, mogła pojawić się na festiwalu razem z nią. Kiedy brunetka weszła do baru, ona postanowiła zostać na ulicy, bo to właśnie tam miało miejsce epicentrum występów muzycznych. Przysłuchiwała się różnym artystom, głównie jazzowym i bluesowym, jak przystało na Nowy Orlean, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.

Kiedy słuchała wariacji akordeonowych niejakiej Cassandy Blake, poczuła głód. Głód krwi. No tak, o tej porze zwykle szła na polowanie wraz z Genevieve... Zerknęła na drogę do Rousseau's, która właściwie nie istniała. Przez tamten tłum nie dało się przejść.

Przecież nic się nie stanie, jak naje się na własną rękę, prawda?

Zeszła w boczną uliczkę, gdzie było akurat mniej ludzi i zaczepiła jakiegoś faceta, który akurat szedł samotnie. Właśnie takich samotników radziła upatrywać jej sobie jej mentorka.

Pójdziesz ze mną. I cokolwiek bym nie zrobiła, nie zakrzyczysz.

Ciemnowłosy facet przytaknął i podążył za nią w ślepy zaułek, gdzie wampirzyca wbiła mu w tętnicę szyjną swoje kły, powoli sącząc z niego krew. Jej głód ustawał, w przeciwieństwie do pragnienia. Pomimo najedzenia, chciała jeszcze i jeszcze.

Co z tego, że oprócz niego napoi się jeszcze innym? Lub... innymi?


***

Dwie godziny później zajęcia, jakich każdy się podejmował, zbiegnęły się w kościele świętej Anny.

Rebekah, która dzięki swoim wysiłkom odnalazła nareszcie strych, na którym miała nieprzyjemne spotkanie z Daviną - właśnie w tym kościele. Tyle że by znaleźć się na strychu, musiała użyć perswazji na ojcu Kieranie, a ten brał werbenę.

Ksiądz zaraz udał się do Marcela, by wyrazić swoje niezadowolenie z odwiedzin pierwotnej, co Gerarda nie ucieszyło. 

Natomiast Davina wróciła tam razem z Camille, za której namową napisała do swojego przyjaciela, Tima, w którym dziewczyna się durzyła. Dlatego Tim również tam przyszedł.

A że za O'Connell i Claire podążał Klaus, on także czekał na zaczęcie się wielkiej akcji.

Mimo że Kol jeszcze nie był obecny, niebawem miał tam dotrzeć. Podobnie jak Genevieve, która wciąż tam nie dotarła. Celowo.

Timothy grał właśnie na skrzypcach dla Daviny, o co dziewczyna sama go poprosiła. Tę piękną chwilę przerwał im pierwotny, który akurat w tamtej chwili postanowił porozmawiać z Claire.

— Jesteście przeuroczy! — zawołał, cicho prosząc w głowie Kola, by tego nie sknocił i postarał się zamącić tej wiedźmie w głowie tak, jak ten cały grajek. Może poleci bratu zagranie jej jakiegoś koncertu? Chociaż... Lepiej nie. Jedynym instrumentem, na jakim potrafi w miarę dobrze grać, jest harmonijka, a ona kojarzy się z więzieniami. — Wzruszacie mnie, ale muszę pomówić z młodą damą. Tim, usiądź i policz do stu tysięcy — polecił mu siłą perswazji. — Grzeczny chłopiec.

Nastolatka wyglądała na skołowaną i zestresowaną, nie rozumiała, co się dzieje. Do czasu.

— Zakładam, że wiesz, kim jestem, więc przejdźmy do rzeczy — zaproponował i podszedł do ołtarza. — Twoje problemy są winą kiepskich sojuszy. Jesteś lojalna wobec Marcela, a on ukrywa cię na strychu. Wolałabyś nieco więcej wolności. Lecz Marcel cię więzi.

Zabawne. Mówi właściwie dokładnie to samo, co Genevieve, tyle że ona przekazała jej to w bardziej przystępny sposób.

Nie zamierzała jednak przyznać mu racji. Nie ufała mu za grosz.

— Marcel mnie nie więzi, tylko chroni. To przyjaciel.

— Nie wątpię. Jednak dla dziewczyny zamieszaną w wojnę między czarownicami a wampirami, mogę być lepszym przyjacielem. Ochronię cię. I dam wolność. Jeśli Marcel też by mógł, dlaczego jeszcze tego nie zrobił? Nasuwa się pytanie, skoro nie jest w stanie cię ochronić, co z tymi, na których ci zależy.

— Jeśli ktoś skrzywdzi kogoś mi bliskiego... Zabiję — ostrzegła, lecz w jej niewinnych ustach brzmiało to bardziej jak przekonywanie samej siebie. Przy szyderczym, pewnym siebie uśmiechu tysiącletniego wampira, jej wyglądał niezwykle mizernie.

— Nie potrzebujesz więc Marcela. Być może od początku to wyczuwałaś... Drogi Marcel wykorzystuje cię do swoich celów. Gniłaś na strychu, a młody Timothy rozkoszował się życiem.

Wtem Davina zdenerwowała się i postanowiła użyć sztuczki, której użyła rano na Marcelu. Zaczęła myślami gotować krew w jego żyłach. I o ile blondyn przez chwilę faktycznie poczuł się osłabiony, wkrótce odzyskał siły i podbiegł do chłopaka czarownicy.

— Przykro by było, gdybyś go teraz straciła. A tak pięknie gra na skrzypcach — prowokował ją coraz mocniej, trzymając go tak, by w każdej chwili mógł go zabić.

— Nie krzywdź go! — zawołała zrozpaczona, czując się bezradna.

— Liczę, że nie będę musiał, ale to zależy od ciebie — oznajmił, a jego oczy przybrały żółtą, wręcz złotą barwę, zaś na jego twarzy uwydatniły się i zblakły żyły.

I wtedy zaczęło się długo wyczekiwane show.

Czarownica postanowiła użyć całej swojej destrukcyjnej siły, ale że nie potrafiła dobrze jej zogniskować, wytworzyła wiele szkód dookoła, niczym bomba. Szyby i witraże posypały się w drobny mak, a każdy lżejszy, obecny w kościele przedmiot zaczął lewitować.

Jednak moment później wszystko powróciło na swoje miejsce, a odłamki szkła zatrzymały się w powietrzu. Jak gdyby zatrzymał się czas. Lecz to nie czasem władała nowo przybyła, a telekinezą.

Genevieve wkroczyła tam, jak gdyby nigdy nic, powstrzymując wybuch Daviny. Mimo że Klaus miał wrażenie, że zaraz połamią mu się wszystkie kości, ona pozostawała niewzruszona. Kierowała się w ich stronę niczym anioł śmierci po należną mu duszę.

Trochę zbyt wolno, chociaż... Może właśnie akuratnie?

Swoim ślamazarskim tempem pozwoliła, by w pomocy Timothy'emu ubiegł ją Kol, który również wszedł do miejsca kultu, acz od trochę innej strony. Odrzucił brata od chłopaka i spojrzał mu głęboko w oczy, podobnie jak Klaus nie tak dawno.

Zapomnisz o tym, co się wydarzyło po twoim przybyciu oraz o Davinie. Wrócisz do domu i już nigdy nie pomyślisz, by zadać się z Daviną lub z którymkolwiek osobnikiem, którego dziś widziałeś. A teraz uciekniesz.

Wypuścił go i wręcz popchnął w stronę głównego wyjścia z kościoła. Napotkał go rozeźlony wzrok Niklausa, któremu najwyraźniej nie spodobał się obrót sytuacji. Nie spodziewał się, że Kol aż tak dobrze wczuje się w rolę, wolał, żeby to on miał dług u czarownicy. Lecz w tej sytuacji było to i tak raczej obojętne.

— Co ty robisz, do diaska, Kol?! — wykrzyknął, nawet nie musząc się starać, by brzmieć przekonująco.

— To, co ty powinieneś, bracie! — odwołał pierwotny. — Grożenie chłopakom szesnastoletnich wiedźm? Do tego poziomu się zniżyliśmy?

— Jakie czasy, takie potrzeby społeczne — syknął, mierząc go spojrzeniem.

— Oboje chcemy odzyskać Elijah, co nie oznacza, że oboje mamy zachowywać się jak lekkomyślne zwierzęta. Jesteśmy drapieżnikami, ale jednocześnie ludźmi! Mamy też myśleć, opracowywać strategie, nie wyzbywać się rozsądku i rozumu, o ile kiedykolwiek go miałeś!

Blondyn już miał odpyskować młodszemu bratu, lecz ten znowu zabrał głos, tym razem patrząc na Davinę Claire. Wydawała się być kompletnie zdezorientowana.

— Uciekaj — rozkazał, nie siląc się na miły ton.

Brunetka uchyliła usta, lecz nie ruszyła się. Dopiero, gdy podbiegła do niej Genevieve i pociągnęła ją za dłoń, pobiegła za nią, ledwo nadążając za wampirzycą. Salvatore odprowadziła ją na strych, gdzie była bezpieczna.

— Genevieve... — wyszeptała, starając się poukładać sobie to wszystko w głowie.

— Ciebie też miło widzieć, Vin, ale obawiam się, że nie mamy zbyt wiele czasu.

— Co to było? — spytała, dalej dygocząc.

— Porachunki pierwotnych. Dlatego uważam, że Marcel zamiast wysługiwać się tobą, powinien wreszcie rozwiązać związane z tobą problemy u wiedźm. Muszę do nich iść, dasz już sobie radę sama?

— Poczekaj! — krzyknęła, dopiero się orientując, że wampirzyca właśnie się do nich kieruje. — Jesteś czarownicą? — spytała, nawiązując do widzianych przez nią... rzeczy.

— Coś w ten deseń. Muszę lecieć, porozmawiamy kiedy indziej.

Mikaelsonowie czekali na nią na dole, jak gdyby tylko spóźniała się na spotkanie służbowe w pracy. Posłała im twarde spojrzenia. Milczała, podobnie jak Klaus, z którym przez krótką chwilę toczyła wojnę na spojrzenia, lecz z tego transu wyrwał ich prędko drugi z braci.

— Miło cię widzieć, Genny! Dobrze, że...

— Och, przestań, Kol, proszę cię — przerwała mu już bez ogródek, mimo że to od niego wolałaby dostać reprymendę zamiast od Klausa i Rebeki. Nie mniej wysłuchała ich już za dużo. — Dokładnie wiem, co chcesz powiedzieć. Oszczędźmy to sobie, twoje rodzeństwo cię wyręczyło.

— Co tu robisz? — odezwał się tym razem Niklaus.

— To samo, co wy, tylko odwrotnie. Zdobywam zaufanie Daviny, wy próbujecie pozbawić się na nie szans. Jak widzę, wasze umiejętności zachęcania do siebie ludzi pozostają takie same. Swoją drogą, ładne przedstawienie, chłopcy. Ale zaraz przyjdzie tu Marcel i naprawdę, nie zamierzam się z nim znowu użerać, wy pewnie też, więc ładnie wam mówię: wyjdźcie stąd.

— Myślisz, że będziemy cię słuch-

— Wybacz, nie dokończyłam. Wyjdźcie stąd albo sama was stąd wyprowadzę — syknęła z zaciśniętymi zębami. Nijak zareagowali, dlatego podjęła się radykalnych kroków.

Uniosła dłonie delikatnie w górę, układając je pod kątem prostym względem ramion. Otworzyła wrota kościoła i wyrzuciła ich za nie, po czym sama wyszła przez nie na zewnątrz, gdzie do nich dołączyła. Podnieśli się już i właśnie byli w trakcie powstrzymywania przed skręceniem jej karku. Jak gdyby to było takie proste.

— Chętnie bym sobie z wami pogadała, ale już wiem, że wy nie czujecie tego samego. Dobranoc! Och, i nie nachodźcie Daviny. Skoro Marcel nie potrafi zapewnić jej ochrony, ja się nią zajmę.


***


Marcel pojawił się w z lekka zdewastowanym kościele świętej Anny godzinę po całym zajściu. Nie można powiedzieć, miał chłopaczyna refleks. Po przejściu przez zniszczoną salę, dotarł na poddasze, gdzie mieściła się dziewczyna. 

Siedziała na swoim łóżku, obejmując swe ramiona rękami. Wpatrywała się w martwy punkt i rozmyślała o tamtym zajściu, nie zdając sobie nawet sprawy, że ktoś ją naszedł. Lecz gdy się zorientowała, wstała z pościeli jak z procy i stanęła przed Marcelem. 

— Davina! Jesteś cała! Co za ulga... Co tam się stało? — dopytywał Gerard.

— Dobrze cię widzieć. Szkoda, że tak późno — burknęła niezadowolona.

— Davina... Powiedz, co tam się wydarzyło. Rebekah miał z tym związek, tak? — zaczął się denerwować. Dziewczyna pokręciła głową, zastanawiając się nad jego głupotą i naiwnością.

— Rebekah? — prychnęła pogardliwie.

Faktycznie, widziała ją tam przez chwilę, ale gdy Klaus zaoferował jej "sojusz", chyba zniknęła. 

— Nie ona?! Więc kto, do cholery?!

Miała wybór. Powiedzieć mu, że to jego stary przyjaciel lub przemilczeć temat. W pierwszym przypadku, Klausowi na pewno by się oberwało, ale też Marcel już w życiu by jej nigdzie nie wypuścił. Poza tym, technicznie rzecz biorąc nic się nikomu nie stało. Genevieve zabrała ją na strych, gdzie Klaus nie miał wstępu, a brat tamtego świra uratował Tima, choć wciąż ciężko jej było w to uwierzyć. Za to jeśli nie powie mu prawdy, Klaus wciąż będzie mógł próbować ją zaatakować albo nastawić Marcela przeciwko jej. 

Jednak z reguły z przyjaciółmi trudniej jest sobie poradzić niż z wrogami.

— Czy to ważne? Nie było cię tam, więc następnym razem pewnie też nie będzie.

Wolała następnym razem naprawdę skrzywdzić Klausa niż znowu przekonywać Marcela, by gdziekolwiek ją wypuścił. 

— Musisz być ze mną szczera, osoba, która cię zaatakowała nie może być bezkarna! Czy... to były czarownice?

— One? Nie! Zostawmy w ogóle ten temat!

— Davina!

— Miałeś o mnie dbać, tymczasem pozwoliłeś, by... coś się stało. Najwidoczniej inni przejmują się mną bardziej niż ty — wypaplała.

— Jacy "inni"? — zmarszczył brwi, coraz bardziej nieucieszony z obrotu sytuacji. 

Davina była dla niego ważna jako przyjaciółka, ale również jako broń. Nie chciał stracić jej z obu tych powodów. Wtedy nie cierpiałby tylko psychicznie, ale i fizycznie, bo cholerne czarownice wymknęłyby mu się spod kontroli.

— Ugh, nieważne! — warknęła i obróciła się gwałtownie w przeciwną stronę, nie chcąc patrzeć mu w oczy. Wtedy na pewne mu powie.

— Niby kto o ciebie dba? — zapytał ostro i zaczął ściskać jej ramię.

— Puść mnie! — podniosła głos i strąciła z ciała jego dłoń. Spojrzała mu w oczy i... Od razu zmiękła, jak winna córka przed ojcem. Uspokoiła się, westchnęła i odpowiedziała. — Nie wiem dokładnie kto to. Powiedziała, że ma na imię Genevieve.

Wtedy Marcelllus zaczął zdawać sobie sprawę, że ta dziewczyna również była dla niego zagrożeniem.

Jednak wciąż nie miał świadomości, że była dla niego groźniejszym przeciwnikiem niż Mikaelsonowie.


***


UGH, NARESZCIE.

Miałam wstawić ten rozdział w niedzielę, potem w poniedziałek, ale oczywiście wyrobiłam się dopiero na dziś. Witamy w liceum, huh? Gdyby ktoś jakoś cofnął się w czasie, to niech przekaże młodszej mnie, żeby za cholerę nie wybierała profilu dwujęzycznego. Bo ałtoreczka postanowiła sobie śmigać po angielsku! Ughhhh

Wyładowałam już swoje frustracje na szkole, ale ogólnie nie jest tak źle. Chociaż moja wychowawczyni i historyk wydają się trochę przerażający, podobnie jak napis z kubka mojego polonisty i moje nowe motto.

"Nic tak nie uskrzydla jak cudze cierpienie...". Pozdrawiam mojego polonistę, nie pamiętam imienia.

Do następnego (a ten pojawi się, gdy wygrzebie się ze szkoły i książek) xoxo

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top