Rozdział 7

Kilian

Do samego końca miałem nadzieję, że Arvis wypuści mnie bez Eddy'ego. To głupie, bo przecież „wymagałem dwudziestoczterogodzinnej opieki i ochrony". Szlag mnie trafi. Gadanina tego nadętego demona przyprawiała mnie jedynie o porządną kurwicę. Potrafił mówić z sensem, ale potem znów schodził na temat nieinteresującego paktu. Gdyby cały czas plótł trzy po trzy, to wyłączyłbym się już na początku i po problemie, a tak to byłem skazany na te tortury słuchowe.

Eddy usiadł na moim przedramieniu i patrzył uważnie, dokąd szedłem. Gdy tylko zbliżyłem się do krawędzi ścieżki, zaczynał wbijać mi mocniej pazury, sugerując, żebym nawet nie próbował postawić kroku więcej. Zdarzało się to znacznie częściej, niż powinno. Co najciekawsze, wcale nie robiłem tego celowo. Niezbyt podobało mi się, gdy Eddy mógł korzystać z okazji i legalnie się nade mną znęcać. Zwyczajnie dostrzeżenie drogi graniczyło z cudem. Cała ziemia była pokryta czarnym oraz czerwonym piachem z nieliczną kruczą roślinnością – nawet nie próbowałem myśleć, jaka działała tu biologia, piekielna fotosynteza to ostatnie, co mnie interesowało. Tymczasem ścieżka również była czerwona i to w tak podobnym odcieniu co podłoże, że gdybym urodził się z daltonizmem i nie miał przy sobie Eddy'ego, to nie umiałbym znaleźć „bezpiecznej strefy".

Dostrzegłem w oddali mnóstwo uschniętych drzew. Domyśliłem się, że to wspominany przez Arvisa Martwy Las Jęków. Nie wyglądał szczególnie przerażająco, przynajmniej z daleka. Musiałem przyznać, że nazwa brzmiała, jakby wewnątrz odbywały się długie orgie demonów, stąd te „jęki". Pewnie dlatego Arvis wolał, żebym trzymał się z daleka. Inaczej mój odbyt mógłby tego nie znieść.

Poczułem kolejne wbijanie pazurów. Syknąłem i odruchowo się cofnąłem. Jednocześnie machnąłem ręką, zrzucając z siebie kruka. Padło jedno długie KRA.

— Nosz, zero szacunku! — burknął Eddy. Stanął przede mną.

— Jak ty niby widzisz tę pieprzoną ścieżkę? — Pogładziłem obolałe, krwawiące ramię.

— Normalnie. Kolorów nie rozróżniasz?

— Śmiem sądzić, że masz znacznie szerszy zakres niż ja. Ty widzisz różnicę, ja nie.

— Wiesz, możesz użyć do tego magii...

Rzuciłem Eddy'emu wymowne spojrzenie. Odsunąłem go nogą na prawo, po czym ruszyłem przed siebie. Eddy krakał z niezadowoleniem. Po chwili wskoczył na drugie, niezranione jeszcze ramię. Zatrzymałem się. Popatrzyłem nieufnie na kruka, który najwidoczniej zrozumiał, co chciałem mu przekazać. Zdecydował się kroczyć przede mną, pokazując jednocześnie, jak nie zejść ze ścieżki. Żwawo przeskakiwał z jednej nóżki na drugą, wykonując przy tym dziwne tańce.

— Co ty za gody odpierdalasz? — spytałem, unosząc brew.

— Ja? Po prostu idę. — Obrócił na moment łeb. — W życiu nie widziałeś chodzącego ptaka?

— Nie przypominam sobie, żeby kruki, które widziałem, robiły wyrzut nóżki do góry.

— Czepiasz się szczegółów.

Pokręciłem głową. Podążałem za tańcującym krukiem, udając, że to coś zupełnie normalnego. Ponownie zwróciłem wzrok na tajemniczy las. Gdybym kiedyś miał okazję przejść się po Piekle bez Eddy'ego, to zajrzałbym tam na krótką chwilę. To ryzykowane, ale tak cholernie podsycało ciekawość. Pytanie tylko, jak działała ta "pseudofizyczna" forma, o której wspomniał Eddy. Jak bardzo wywierała wpływ na prawdziwe, leżące z przeciętym gardłem ciało w normalnym świecie? Gdyby okazało się, że mógłbym skończyć tu z wyprutymi flakami, a poza Piekłem nie pozostałaby nawet ranka, to z chęcią przeszedłbym się po wszystkich okolicach.

Tyle że jedyny informator, jakiego miałem na ten moment, podrzucał radośnie nóżkami.

Ale lepszy rydz niż nic, czyż nie?

— Eddy, dlaczego nie wolno mi nigdzie tu łazić? — zapytałem, wkładając ręce do kieszeni i patrząc na skalny sufit.

— A jak myślisz?

— O, niech zgadnę, pewnie mogłoby mi się coś stać i nie moglibyście wykorzystać mnie do szukania Śmierci — odpowiedziałem z ironicznym śmiechem. — Racja. Po co ja w ogóle pytam?

— KRA! Nie do końca — sprostował nieco surowszym tonem. — To miejsca bytowania wszelkiej maści demonów. Nie potrzebujesz do szczęścia spotkania ich wszystkich. Chyba że masz zamiar spisać bestiariusz. Jednak lepiej, żebyś trzymał się z daleka. To tak jakby tobie ktoś wszedł bez zaproszenia do domu.

— Ty się jakoś tym nie przejąłeś. — Opuściłem wzrok na kruka.

— Ja działam na specjalnych zasadach. Przyzwyczaj się. Nie pozbędziesz się mojego krakania.

Zdziwisz się, znajdę sposób...

Akurat znaleźliśmy się na rozwidleniu dróg. Prowadziło do oddalonego mostu lub do Strefy Zapomnienia. Eddy prowadził w pierwszą stronę. Nie zamierzał wprowadzać mnie w inne piętra. Może i Arvis wspomniał, że w razie wielkiej nudy mógłbym starać się przekonać kruka, by robił za mojego przewodnika po reszcie Piekła, ale wątpiłem, żeby kiedykolwiek do tego doszło. Byłem tu by odnaleźć Śmierć, a nie w celu zwiedzenia wszystkich zakątków – licząc także szóste i siódme piętro. Podstawa to odkryć, czy pseudofizyczna forma dawała mi nieograniczone możliwości. Wtedy odkryłbym, dlaczego Lucyfer wolał nie zaglądać na dwa ostatnie piętra własnego królestwa.

— Co by się stało, gdyby jakiś demon stąd się na mnie rzucił? — rzuciłem, żeby nie stąpać w ciszy oraz by bez większych podejrzeń odkrywać nowe rzeczy na temat Piekła.

— Wpierw zesrałbyś się z bólu. Te KRA demony mają wyjątkowo ostre zębiska. Wszystkie. Mają tam także wszelkiej maści trucizny, toksyny, co dusza zapragnie.

— I co? Rany zostaną na stałe? Nawet w normalnym życiu?

— Nie, bałwanie. Czy ty rozumiesz, co oznacza pseudofizyczna forma, czy ja się tu produkuję KRA po nic? Pomyśl l o g i c z n i e. Gdyby pseudofizyczna forma działała jakkolwiek na ciało na prawdziwej ziemi, to istnienie wybrańców, takich jak ty, mijało się z celem. Ponadto Arvis przywiązałby cię do kominka, żebyś sobie tu krzywdy nie zrobił.

— Jestem pod wrażeniem, że jeszcze tego nie zrobił.

— Jeśli chcesz, to możesz go poprosić. On to z chęcią zrobi. Przynajmniej będzie mieć pewność, że niczego nie nawywijasz.

— Niesamowite. — Parsknąłem. — Czyżby doświadczenie?

— Nie. Twój charakter. Ty na pewno coś tu zrobisz. Ja tylko czekam, kiedy to nastąpi. Wnioskuję, że niedługo.

Wywróciłem oczami. Już wychodził z założenia, że zrobię coś na tyle głupiego, że Arvis wpadnie w problemy i dla pewności zamknie mnie w swoim domku. Niby tak dobrze mnie znał, ale nadal spoglądał na mnie przez pryzmat teraźniejszości. Jakby wszystko, co doprowadziło do tego, nie miało większego znaczenia.

Czym ja się w ogóle przejmuję? Otrząsnąłem się prędko. To nieistotne pierdoły. Pokażę Arvisowi, że umiałem nie tylko psocić.

Im bliżej byliśmy mostu, tym głośniejszy stawał się szum rzeki. Wyglądałem z delikatnym zainteresowaniem. Jednocześnie nie zwróciłem uwagi, że przekroczyłem na krótką chwilę bezpieczną granicę. Niemal natychmiast dotarł do mnie odgłos charkania. Odsunąłem się. Eddy skoczył przede mnie. Nastroszył pióra i groźnie krakał do czegoś. W końcu stwór wyszedł ze swojego kamuflażu. Demon wyglądający jak królik potrącony przez powóz. Miał czarną sierść pokrytą czerwonym nalotem, a uszy były jakby zranione, pełne szarpanych brzegów. Szczerzył dwa kły w stronę Eddy'ego oraz patrzył czarnymi oczami. Nie umknęła mi reszta mniejszych szpil, które z łatwością rozerwałyby skórę. Wreszcie odpuścił. Zniknął gdzieś w mrocznej roślinności.

Eddy rzucił mi pretensjonalne spojrzenie.

— Czy do ciebie KRA dociera, że NIE SCHODZISZ ze ścieżki? Patrz, że od razu znalazł się chętny do zjedzenia twojej nogi. To był jeden z najspokojniejszych wytworów tego piętra. Trusis. Uwielbia ludzkie łydki. Mógłby je żreć całymi dniami. Ciesz się, że magia ścieżki cię chroni.

Eddy ruszył dalej. Ja jedynie nerwowo przełknąłem ślinę. To było niespodziewane. Aż czułem podążające za mną spojrzenia. Musiałem przyznać, niezbyt wierzyłem, że wszystko tylko czekało na moment nieuwagi. Miałem nadzieję, że w trakcie przebywania w tej pseudofizycznej formie nie istniała szansa, że zwieracze nie zniosą stopnia strachu. W innym wypadku możliwe, iż nadarzy się okazja, że zostawię tu coś po sobie.

Zbliżając się do mostu, zwróciłem uwagę, że dostrzegałem coraz więcej demonów poza ścieżką. Jednocześnie zrodziła się kolejna ciekawość.

Cholera, zdecydowanie za bardzo kochałem takie miejsca.

— Co gdyby któryś z tych demonów chciał przebiec na drugą stronę? — mówiłem przyglądając się innym Trusisom. Demony patrzyły wygłodniałe, aż ciekła im krwista ślinka z pysków.

— Mogą, owszem, ale zaledwie dwa razy na dobę piekielną.

— Czyli w przeliczeniu na nasze...?

— Jestem słaby w matmę, mówiłem ci już, sam sobie to przelicz. Mój ptasi móżdżek nie jest w stanie pojąć tej dziedziny nauki pomimo milionów lat istnienia.

To dowodzi, że ojciec niepotrzebnie się na mnie darł, gdy opuszczałem zajęcia z tego przedmiotu.

— Niemniej. Najczęściej przechodzą o świcie oraz o zmierzchu. Nie masz czego się bać. Nawet gdyby teraz chciałyby przechodzić, to nie mogłyby cię tknąć. Gdyby złamały zakaz, to Arvis ma pełne prawo wyrzucić je do Jeziora Krwi, gdzie utoną.

Eddy obrócił głowę.

— Mogą się co najwyżej ślinić. Mają masę innych demonów do zjadania.

Nie brzmiało to zbyt pocieszająco, ale lepsze to niż nic. Przynajmniej czułem się choć odrobinę bezpiecznej. Jednak wciąż odczuwałem dyskomfort, gdy docierało do mnie, że setki demonów spoglądało w moim kierunku i denerwowało się przez odgórny zakaz. W ciszy podziękowałem Eddy'emu, że wciąż wskazywał, którędy iść, by nie stać się przekąską.

Dotarliśmy do mostu. Wpierw rzuciła mi się w oczy konstrukcja. Wyglądała jak zbudowana z czarnych kości. Wyjątkowo realistyczne. Kruk wskoczył na jedną z czaszek.

— To prawdziwe kości — rzucił radośnie Eddy. — Pozyskane z satanistów.

Otworzyłem szerzej oczy.

— Żartowałem, idioto. To z demonów. Nazbierało się śmiałków od łamania zasad. Śmierć nie wiedział, co zrobić z tymi kośćmi i tak oto, proszę, powstał ten nikomu niepotrzebny w tych stronach most.

— On to zbudował?

— Nie. Uważasz, że miał na to czas? Od czegoś miał mnie. — Wskazał na siebie skrzydłem z dumą.

— Pomagałeś sobie magią.

— Wcale nie! Mam wielkie umiejętności, o których byś nie śnił.

— Jasne... — Minąłem kruka. — Już widzę, jak budujesz to swoimi skrzydełkami.

— Śmiesz mnie obrażać?! Te skrzydła więcej cud uczyniły, niż ci się wydaje. — Przeskakiwał między kośćmi na barierce. — Nie doceniasz możliwości kruka Śmierci.

— Na razie znam jedną twoją boską cechę. Pierdolenie w kółko i w kółko, aż mam ochotę rzucić się do tej rzeki i się utopić... Powstrzymuje mnie tylko to, co mówił Arvis. Nie widzi mi się, żeby coś zwiedzało moje przyrodzenie.

Oparłem się, by przyjrzeć się rzece bardziej z bliska. Coś poruszało się pod taflą krwistej cieszy. Przez moment wystawał grzbiet jednej z demonicznych ryb. Przeszedł mnie zimny dreszcz, gdy ujrzałem masę ostrych szpikulców. Momentalnie poczułem ukłucie w żołądku na myśl, że takie coś mogło z łatwością wbić się w skórę.

Całe szczęście, że nikt tych demonów nie wypuszcza na zewnątrz...

Nieopodal rzeki zebrało się wyraźne stado demonów. Poruszały się na czterech łapach, wyglądały trochę jak koty. Z pysków odchodziły dwa długie kły, uszy miały spiczaste a ogon – ostro zakończony. Przy dwóch dużych osobnikach kręciło się troje małych, które nie przypominały z żadnej strony demonów. Powiedziałbym, że to zwyczajne kociaki. Widziałem, jak jedno z nich wskoczyło do rzeki, ale natychmiast zaczęło się topić. Piszczało, wołając rodziców na pomoc, jednak to nic nie dało. Nie minęła chwila, a demony spod tafli porwały nieostrożnego młodego.

— I rodzinka mniejsza — skomentował bezdusznie Eddy. — A szkoda. Tīģerisy się akurat często rozmnażają.

— Ohyda...

— Przywykniesz. Ale nie zbliżaj się do nich.

— Zakładam, że do niczego mi się tu kurwa nie wolno zbliżać, więc nie musisz mi powtarzać tego przy każdym demonie, jaki się tylko pojawi. Naprawdę nie mam sklerozy!

— Już się tak nie pień... — Eddy przeskoczył bliżej mnie. — Dbam o twój odbyt. Doceń.

Eddy wskoczył mi na ramię. Nie miałem siły go przeganiać. Dochodziłem do wniosku, że to na marne. Skupiłem się na oglądaniu krajobrazu. Przy Jeziorze Krwi kręciła się masa różnych demonów. Niektóre wyglądały jak wyciągnięte prosto z przeróżnych folklorów. Jednocześnie toczyła się ciągła, krwawa bijatyka między przeróżnymi stworzeniami. Nie było chwili, gdy coś przechodziło obok siebie ze spokojem.

Ponownie zwróciłem wzrok na martwy las. Cholerna ciekawość...

— To ten las, o którym wspominał Arvis? — rzuciłem od niechcenia.

Kruk spojrzał w tym samym kierunku.

— Owszem.

— Co tam takiego niby jest? Więcej demonów, które będą się ślinić na mój widok?

— Też, ale ten las szczyci się czymś innym. Nie wytrzymałbyś zbyt długo. — Wzdrygnął się. — To bardzo przerażające miejsce nawet jak dla mnie.

Nie ciągnąłem Eddy'ego za język. Skoro nie powiedział od razu, to nie miał w zamiarze wspominania o sławie tego lasu. To trochę dziwne. Eddy wydawał się nieporuszony wszelkimi demonami. Co takiego znajdywało się właśnie tam? Co mogło sprawić, że stworzenie, które istniało od początków świata, bało się przekroczyć granicę niby niepozornego miejsca w Piekle? Naprawdę coraz więcej czynników kusiło, by wreszcie tam pójść i przekonać się na własnej skórze, co wywoływało postrach u samego kruka Śmierci.

Zasygnalizowałem Eddy'emu, że chciałem ruszać dalej. Nieopodal stała duża, obskurna budowla. Przypominała stajnię po przejściach. Kawałka dachu nie było, jakby wpadł tam meteoryt. Drzwi wyglądały, jakby miały zaraz odpaść i uderzyć z hukiem o ziemię.

— Patrz, jaką mamy piękną Piekielną Stajnię — rzucił Eddy niczym przewodnik na wyjątkowo nudnej wycieczce po ruinach zamku.

O, faktycznie to stajnia.

Na szczęście prowadziła do niej ścieżka. Oczywiście, Eddy wciąż musiał pokazywać mi drogę, żebym zachował wszystkie kończyny.

Spodziewałem się, że wygląd stajni magicznie ulegnie zmianie jak wtedy w przypadku domu Arvisa, jednak się przeliczyłem. Jak z zewnątrz przypominała ruinę, tak wewnątrz zacząłem się bać, że nagle resztka sufitu zwali mi się na łeb. Próżno doszukać się tu boksów. Widziałem jedynie w oddali, że stały trzy koniopodobne demony. Przy kopytach wystawał im długi, ostry pazur.

— A oto wierzchowce, na których czasem Śmierć biegał po Piekle. Zirgsy. Uwielbiają ludzi.

— Zabijać na pewno... — mruknąłem pod nosem.

— Nie, co ty, pogięło cię? — Eddy ruszył do przodu. — Wolą ich torturować. Pomyśl sobie, ile można zrobić tym pięknym pazurem.

Akurat jeden z Zirgsów spojrzał w naszą stronę. W piekielnym świetle dostrzegłem, że z dziur — które prawdopodobnie służyły za oczy — wypływała czarna ciecz. Powoli ściekała, a następnie kapała z łba demona. Te same otwory znajdowały się także na innych partiach ciała. Na wyniszczonej, drewnianej posadzce tworzyło się kilka kałuż. Nie zachęcały do zbliżania się.

— Nie martw się! — rzucił ochoczo Eddy. — Póki jesteś ze mną, to ciebie nie tkną. Lepiej tylko ich nie głaszcz. To czarne cholerstwo wyżre ci skórę, zanim zdążysz się posrać z bólu.

— Brzmi naprawdę zachęcająco, gaduło.

— KRA! Tylko nie gaduło! Wypraszam sobie!

Pokręciłem głową. Postanowiłem podejść nieco bliżej, by przyjrzeć się demonom. Któryś syknął w moją stronę, ukazując zębiska. Zakląłem w myślach. Eddy naprawdę nie żartował, mówiąc, że tutaj wszystko miało mordercze kły. Stwierdziłem aż, że to odpowiednia pora, by się wycofać. Odwróciłem się na pięcie. Ruszyłem żwawym krokiem w stronę wyjścia.

— Stój! Zaraz mnie rozdepczesz! — Rozległo się znikąd.

Gwałtownie się zatrzymałem. Próbowałem dojść, skąd dochodził odgłos.

— Nosz, kurwa, cofnij się o krok! Światło mi zasłaniasz!

Serce zabiło mi szybciej. Spojrzałem w dół. Odskoczyłem. Zirgsy zaalarmowane niespodziewanym ruchem zaczęły głośno rżeć. Spoglądałem z niedowierzaniem na kolejny zadziwiający wytwór Piekła.

Kwiatek z mordą...

Niedaleko mnie, spod rozwalonej deski wyrastał kwiat o czarnej łodydze oraz krwistoczerwonych, poszarpanych płatkach. Pośrodku znajdywało się dwoje wielkich oczu wpatrzonych we mnie, a tuż pod nimi malował się wielki, chytry uśmiech. Nawet nie próbowałem dojść, jak to w ogóle możliwe, by takie stworzenie zaistniało.

— Ohoho... — Kwiatek się przechylił na bok. — Cóż to za kolejny przybysz w tych stronach? Czyżby nasz drogi Żniwiarz przyprowadził tu nowego człowieka?

Zapomniałem języka w gębie. Nie potrafiłem wykrzesać z siebie żadnego odgłosu.

Eddy podleciał i stanął niedaleko kwiatka. Rzucił mu mordercze spojrzenie.

— Ivo, myślałem, że Arvis wygonił cię na siódme piętro — powiedział surowym tonem.

— Owszem, ale tam też mieli mnie serdecznie dość, więc przyszedłem tutaj odwiedzić ulubieńca.

— Podczas gdy tobie jest bliżej do chwasta niż do pięknego kwiatka, to nie dziwi mnie, że nawet Lilith wolała cię przesadzić. Dla ciebie przydałoby się osobne piętro.

Ivo jedynie się zaśmiał.

— Drogi człowieku — zwrócił się do mnie — gdybyś chciał pozwiedzać Piekło, to poszukaj mnie. Pokażę ci naprawdę ciekawe miejsca.

Ivo zniknął, dosłownie wrastając w podłoże. Nadal stałem z ogromnym szokiem. Właśnie spotkałem gadającego kwiatka z szerokim uśmiechem. Cokolwiek to było, nie chciałem go znów spotkać.

— Uważaj na tego chwasta — powiedział Eddy, brzmiąc całkiem troskliwie.

Zamrugałem szybko.

— Kurwa, nie wpadłem na to... — burknąłem z ironią. Wziąłem głęboki wdech.

— Myślę, że na dziś ci starczy. Wracajmy do chaty Arvisa. Prawdopodobnie zaraz się wybudzisz, a tam można zostawić twoją formę stąd w miarę bezpieczną. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top