Rozdział 4
Kilian
Miałem wrażenie, jakby ktoś stał mi nad głową i tłukł w nią młotkiem. Chciałem pogładzić się z tyłu, ale odrzucił mnie piekący ból. Syknąłem. Spojrzałem na dłoń. Ściekała po niej gęsta, jasna krew. Przekląłem pod nosem. Podciągnąłem się, żeby stanąć na równe nogi, jednakże dopadł mnie niewyobrażalny skurcz. Usiadłem i oparłem się o skalną ścianę. Porządnie się poobijałem. Aż dziwiłem się, że byłem w stanie obudzić się z takimi obrażeniami.
Odetchnąłem. Wychodziło na to, że całe to Piekło okazało się tylko wytworem mojej chorej wyobraźni. Tyle dobrego. Tylko ciekawe, jak długo leżałem martwy. Najważniejsze, żeby przez ten czas nie doszło zleceń. Erhardt urwałby mi łeb za niewywiązywanie się z obowiązków. Chyba że domyślił się, że skończyłem gdzieś z roztrzaskaną głową. Wtedy dałby te zabójstwa komuś innemu.
Tylko że wtedy zysk szedłby do nich. Tyle straconych pieniędzy...
— KRA!
Podskoczyłem w miejscu i przysiągłbym, że serce stanęło mi na krótką chwilę. Zwróciłem uwagę na kruka stojącego nieopodal. Szerzej otworzyłem oczy. Zamarłem. Wyglądał identycznie jak Eddy.
— O, w końcu przestałeś myśleć — powiedział z rechotem ptak.
O Boże, to naprawdę Eddy.
Czyli to wszystko...
Nie, przecież nadal siedziałem z roztrzaskaną głową.
— Ciebie tu nie ma... — wymamrotałem pod nosem, przymykając oczy.
— No co ty — burknął Eddy. — Jestem tu.
— Nie pomagasz.
Złapałem się za nierówność, żeby spróbować wstać i utrzymać się chwilę na nogach. Skurcz trochę puścił, więc nie zginało mnie od razu. Wziąłem głęboki wdech. Uniosłem głowę. Wyjście z jaskini było dosyć wysoko. W obecnym stanie wspięcie się na górę graniczyło z cudem.
— Ou, zapomnieliśmy ci wspomnieć, że przy przyspieszeniu wybudzania, to tutaj budzisz się cały ranny. W normalnych warunkach byś leżał kilka dni.
— Świetnie...
Eddy usiadł mi na ramieniu. Nie miałem siły, żeby go zrzucić. Jedynie posłałem mu nienawistne spojrzenie.
— Przecież możesz magią sobie pomóc.
— Uważasz, że umiem? W dupie mam tę magię. Zabije mnie to w końcu.
— Bez tego nie wyjdziesz stąd przez dłuższy czas. Jeśli boisz się, że ktoś cię zauważy, to poczekaj.
Eddy wyleciał, by po chwili wrócić.
— Pusto. — Usiadł swobodnie. — To co? Chcesz stąd wyjść?
Westchnąłem. Zdałem sobie sprawę, jak bardzo miałem ograniczone możliwości. Pozostanie w tej obskurnej jaskini nie wchodziło w grę, ale jakoś nie spieszyło mi się do nauki magii. Im mniej jej używałem, tym lepiej.
Zakląłem pod nosem.
Ten jeden raz.
— Co mam robić? — spytałem, czując się wyjątkowo głupio.
Eddy wyglądał na nadzwyczaj zadowolonego z siebie. Wnioskowałem tak po ułożeniu piór na ogonie. Może i był wytworem Piekła, ale najwidoczniej zachowywał się jak zwykłe zwierzę.
— Jak dotychczas korzystałeś z magii?
— Zbierałem ją... w ręku... tak jakby...
— Gromadziłeś w miejscu wykonawczym — poprawił odpowiednim słownictwem. — Masz takich kilka, a ręka to jedno z nich. Żeby naprawić zniszczone tkanki, musisz zgromadzić magię w miejscu wykonawczym, a następnie dotknąć odpowiednie miejsce i przerzucić tam magię.
— A teraz po mojemu...
Eddy spojrzał załamany.
— Zbierz magię w ręku.
Skupiłem się, żeby zrobić to samo, co do tej pory. Pojawiły się skwierczące płomienie na ręku. Eddy zareagował bardzo szybko, gdy chciałem unieść dłoń, by wykonać dalsze etapy opisane przez Eddy'ego.
— KRA! Masz zbyt niestabilną magię! — wytłumaczył, po czym machnął skrzydłami. Płomienie zniknęły.
— To znaczy?
— Nie umiesz z niej korzystać, co dziwne. Dotychczas spotykani dziedzice wiedzieli, jak ustabilizować magię.
Skrzywiłem się, przypomniawszy sobie, co się działo przy kiwnięciu palcem.
— Jak bardzo to jest niebezpieczne? W sensie używanie takiej niestabilnej magii?
— Cóż, gdybyś machnął ręką, mógłbyś spalić cały las, a w przypadku ran, to przyspieszyć krwotok.
Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Wyobraziłem sobie, jak wielki teren mógłbym zniszczyć, gdybym tylko zechciał sam z siebie mocniej skorzystać z magii.
— Chyba rozumiesz, dlaczego lepiej, żebyś sam się nie leczył. Przynajmniej dopóki nie nauczysz się jej stabilizować. Także pozwól, że ja się tym zajmę, żebyś mógł normalnie funkcjonować.
Eddy przyłożył skrzydło do mojej rany. Początkowo zapiekło, jednak po chwili pojawiło się przyjemne ciepło, a zaraz po nim nieopisany swąd. Próbowałem odruchowo się podrapać, ale Eddy mnie dziobnął. Patrzył się krzywo. Widocznie nie chciał, żebym mu przeszkadzał. W międzyczasie przypatrywałem się błękitnemu odbiciu. Przypomniałem sobie, jak wyglądała magia na moich dłoniach. Według tego, co powiedział Eddy, powinienem umieć się nią posługiwać przynajmniej po części. Pytanie: Co mieli inni? Czego brakowało mnie? Prawdopodobnie wypadałoby spytać tego kruka z robalami w tyłku, ale chciałbym, żeby odczepiłby się tak szybko, jak się przyczepił. Teraz potrzebowałem go, by wydostać się z tej cholernej jaskini.
— I po bólu — powiedział nagle Eddy, zabierając skrzydło.
Przyłożyłem ostrożnie dłoń. Przez chwilę nie mogłem uwierzyć. Rany nie było. Nie czułem nawet strupa. Otworzyłem szerzej oczy. Obróciłem głowę. Eddy wyglądał na dumnego.
— Jak? — spytałem jak skończony idiota.
— Całkiem prosta mechanika. Przyspieszyłem mechanizmy regeneracyjne twojego organizmu w zamian za dużą ilość wydzielonej energii. Możesz być zaraz głodny.
Przeczesałem włosy palcami. Pozwoliłem, by Eddy zajął się mniejszymi ranami, żebym mógł prosto chodzić. Przez cały ten czas z trudem wierzyłem, że istniało takie cudowne uzdrawianie. Miałem cichą nadzieję, że nadal trwał wyjątkowo popieprzony sen. Gadający, używający magii kruk to jakiś absurd.
Tylko wszystko wydawało się aż zbyt prawdziwe.
Szczególnie że właśnie piekielnie zaburczało mi w brzuchu.
— O, mówiłem! — krzyknął Eddy. — Chyba pora stąd wyjść.
— Może coś jest w głąb — rzuciłem myśl na głos.
— Posłużyć ci za światło? — spytał, a jego skrzydła zalśniły.
Westchnąłem.
— Skoro już tu jesteś...
Eddy skoczył. Światło rozproszyło się po długim, skalnym korytarzu. Na jego końcu znajdowało się kolejne pomieszczenie. Eddy rozsiadł się na największym wypukleniu nieopodal malowideł. Przyjrzałem się. Było przedstawione na nich kilku scen. Jedno to na pewno polowanie. Na drugim widniało coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało na taniec. Ciężko inaczej zinterpretować patyczaki z rozkraczonymi nogami, trzymające się za swoje chude gałązki. Najbardziej zastanowiła mnie ostatnia ilustracja. Tłum patyków stał przed dziwnymi wytworami. Pierwsza postać zamiast zwykłej, ludzkiej głowy miała coś na wzór kruczego łba, natomiast druga rozkładała skrzydła i trzymała się za jeden z rogów. Zwróciłem uwagę, jak Eddy wpatrywał się z wielkimi, czarnymi oczami.
Chyba coś mu się przypomniało.
— O cię pierun! — wrzasnął z ekscytacją Eddy. — Jakie to jest stare!
— Jeszcze powiedz, że byłeś przy tworzeniu tego, to padnę ze śmiechu — odparłem, spoglądając z rozbawionym wzrokiem.
— Owszem, byłem. Malował to szaman pewnego plemienia. Byli jednymi z farciarzy, którzy dostrzegli na własne oczy, jak wyglądał prawdziwy wizerunek Śmierci.
Eddy wskazał na rogatą postać.
— A to Arvis.
Zamarłem.
Faktycznie, jak tak teraz o tym myślałem, to wyglądał podobnie. Tylko wtedy sama Śmierć nie prezentowała się jakoś nadzwyczajnie.
Bardziej jednak zastanowił mnie inny fakt.
— To niby ile on ma lat?
Miałem ochotę trzasnąć się w łeb, że zadałem to pytanie na głos.
— Arvis? Bo ja wiem? Dziesięć tysięcy? Może mniej, może więcej. Coś koło tego. To najmłodszy demon w całym Piekle.
Najmłodszy...? Dobra... Robi się coraz dziwniej...
— Cóż, Arvis jest ciekawy, ale nie lubi mówić o swojej przeszłości. Pełną zna niewielu i oni też mają bezwzględny zakaz wspominania o tym komukolwiek niepożądanemu. Jednak mogę ci coś opowiedzieć do bezpiecznych granic. Wolałbym nie rozgniewać Arvisa.
Niewiele mnie to obchodziło, ale jedynie wywróciłem oczami i zająłem się szukaniem czegokolwiek pomocnego. Niestety, okazało się, że jaskinia była znacznie mniejsza, niż początkowo się wydawało. Zacisnąłem zęby. Wróciłem intuicyjnie do potencjalnego wyjścia. Światło ledwo wpadało i pojawiła się trudność przy przyglądaniu się ścianom.
— Przyświecisz mi? — spytałem Eddy'ego.
Spodziewałem się głupiego komentarza ze strony kruka, ale ten podleciał ku górze z magicznym błyskiem. Dostrzegłem, że przy odrobinie szczęścia udałoby mi się wspiąć po pnączach i przy opieraniu się o ściany. Wziąłem głęboki wdech.
— Jak długo możesz trzymać tak światło?
— Aż mi się znudzi. Mogę ci przyświecić, żebyś się znów nie zabił.
Kiwnąłem głową. Złapałem za pnącze, sprawdzając, czy nie porwie się przy działaniu większej siły. Już na początku drogi zdałem sobie sprawę, że to będzie trudne wyzwanie. Miejscami się przytrzymywałem, gdy mogłem bezpiecznie się oprzeć. Nie zwlekałem zbyt długo. Chciałem mieć tę wspinaczkę jak najszybciej za sobą. Pod koniec doskwierały poobcierane ręce, ale zaparłem się i w końcu dotarłem na szczyt. Wypuściłem gwałtownie powietrze. Odszedłem na bezpieczną odległość od dziury, by przypadkiem ponownie tam nie wpaść.
Pogładziłem obolałe dłonie. Rozejrzałem się, by zorientować się w terenie i szukać drogi powrotnej. Kojarzyłem okolicę, ale potrzebowałem chwili, żeby poprawnie obrać kierunek. W czasie tego Eddy przyglądał mi się, jak wciąż się obracałem i niekiedy wpatrywałem przez kilkanaście sekund w jeden punkt. Nie potrafiłem powiedzieć, czy w ogóle rozważał jakąkolwiek pomoc, ale wiedziałem, że umiałem poradzić sobie bez pomocy kruka z Piekła. Nie pierwszy raz gubiłem się w lesie.
W końcu obrałem ścieżkę i byłem niemal pewny, że szedłem w dobrą stronę. Nie umknęło uwadze, że promienie padały praktycznie identycznie jak przed moim upadkiem. Przynajmniej tak mi się wydawało. To niemożliwe, żeby minęło tak mało czasu między śmiercią a wybudzeniem.
— Widzę po twojej twarzy, Kilian, że jesteś wyraźnie zaskoczony — powiedział nagle Eddy, siadając na moim ramieniu.
Skrzywiłem się.
— Co ty tu jeszcze robisz? — spytałem zgryźliwie. — Nie powinieneś wracać do tamtego skrzydlatego dupka?
— Po pierwsze: trochę szacunku, bo to nie jest pierwszy, lepszy, prymitywny demon. — Wypiął dumnie pierś. — Po drugie: Mam rozkaz i jak go złamię, to mogę na tym źle skończyć. Arvis pod tym względem jest gorszy od samej Śmierci.
— Uwziął się na mnie — skwitowałem, przyspieszając kroku. Chciałem jak najszybciej znaleźć się blisko miasta, bo istniała nadzieja, że Eddy wtedy zamknie swój majestatyczny dziób.
— Nie uwziął się, tylko pragnie zrozumienia.
— Jeśli raczycie mi powiedzieć, o co chodzi w całym tym pierdolniku, to byłoby miło. — Parsknąłem pod nosem z siarczystą ironią. — Jak do tej pory dowiedziałem się, że gówno wiecie.
— Racja, nie wiemy, co próbuje przekazać nam Śmierć, ale wiedz, że Arvisowi zależy nie bez powodu. Od zawsze trzymają się razem. Tworzą duo. Przez to Arvis jest odpowiedzialny za Śmierć, stąd obowiązek odnalezienia go spadł na niego.
— Oj, jasne, bo uwierzę, że demony nie chcą mieć więcej przydupasów w Piekle, którym mogłyby wydzierać dzień w dzień flaki.
— Mało wiesz o Piekle — zauważył, kręcąc łbem. — Cała idea demonów polegała na zupełnie czym innym. Świat jest pełen ich dobrodziejstw, w ich mniemaniu, oczywiście. Łatwo tu się pokusić, ładnie nagrzeszyć i tym samym zarezerwować bilet w jedną stronę. Jednakże stoi nad nimi Lucyfer. To od jego słowa zależy, jak reszta Piekła powinna się zachować. Gdy on wyda rozkaz, nikt nie waży się go złamać.
— Pan Piekła nie chce Śmierci z powrotem? — Uniosłem brew, próbując logicznie zinterpretować wypowiedź Eddy'ego.
— Ciężko powiedzieć. Tu są inne powody, czemu tak zarządził, ale nie mogę ci o nich powiedzieć.
— I tak oto wracamy do punktu wyjścia... — skwitowałem z wrednym uśmiechem.
— Wiedz, że Lucyfer nie przepada za Arvisem. Więcej ci nie powiem.
Wtedy przestał mówić. Musiałem przyznać, że ciężko było zainteresować mnie jakimkolwiek innym tematem, który nie dotyczył zarobków na wysoką skalę. Tymczasem Eddy mówił o Piekle w dość dziwny sposób. Wyraził się jasno, że trzymał go bezwzględny zakaz mówienia wprost, ale starał się tłumaczyć inaczej. Widocznie tworzył układankę, która pewnie nie raz straci ład i skład, ale która, w teorii, miała pomóc mi w zrozumieniu obecnych sytuacji Piekła.
Lubiłem zagadki, więc to pewnie z tego powodu zaciekawiła mnie gadanina Eddy'ego.
Co wiedziałem do tej pory? Miałem magię. Dziedziczną. Nie umiałem jej stabilizować. Coś nietypowego. Byłem jednym z wybrańców Śmierci. W jakiś sposób moce przywiodły go na mój trop. Czyżby wiedział, jak Lucyfer nie tolerował Arvisa i że ten nie ruszy z armią Piekła na pomoc? Możliwe. Jeśli faktycznie Śmierć tworzył duo z Arvisem, to ciężko pominąć coś tak istotnego. Tylko co chciał osiągnąć pan Piekła, robiąc na złość jednemu z demonów? Raczej cierpiało przez to całe Piekło.
Na ten moment zostało teoretyzowanie.
Cholera, nie sądziłem, że piekielna polityka mogła być tak kurewsko ciekawa.
Mógłbym nawet dowiedzieć się więcej, żeby bardziej wniknąć w tamto społeczeństwo, ale to oznaczałoby, że musiałbym trzymać się z Eddy'm i Arvisem. Czy zainteresowanie Piekłem było na tyle silne, żeby zgodzić się na ten głupi pakt i znosić nadętego, głośnego kruka nad łbem? Wypadałoby się nad tym zastanowić. Nie potrzebowałem denerwującej kompanii. Z drugiej strony tylko dzięki nim mogłem dowiedzieć się czegoś więcej.
Że też coś takiego przytrafiło się mnie...
Człowiek żył spokojnie z dnia na dzień i nagle spotkał demona z jego popierdolonym krukiem.
Cudownie.
Erhardt w życiu by mi nie uwierzył, gdybym miał prawo do powiedzenia mu czegokolwiek.
— Eddy, ile mogło minąć w tym świecie? — spytałem, zatrzymując się nieopodal miasta.
— Bo ja wiem... Słaby jestem w matmę. Godzina maksymalnie. Więcej bym nie zakładał.
Zamurowało mnie.
— Naprawdę?
— Tak. Wybudziłeś się szybciej, więc czas też minął inaczej. Czas w Piekle płynie wolniej. Minuta w Piekle tu może ciągnie się ze cztery. Niby niewielka różnica, ale jakaś jest.
Przeliczyłem to szybko
— Czyli spędziłem w twoim świecie... z piętnaście minut.
— Może. Może też minęło tu więcej. Nie wiem. Wnioskuję po tym, jak się zregenerowałeś. — Eddy wydziobywał coś spod piór. — Dalej jest źle. Może chodzisz, ale wewnątrz masz kisiel. Powinieneś się położyć.
— Na chwilę, bo wieczorem będę na spotkaniu w barze.
— Pewnie, wrzuć do tego alkohol. To dobry pomysł. Będziesz potem się regenerować wieki. Alkohol wyniszczy ci organizm.
— Chryste, zawsze się tak mądrzysz? Nie umarłem pierwszy raz.
— Ale raczej pierwszy raz wybudziłeś się w takim stanie. Ale dobrze, twoja sprawa. Tylko dobra rada. Nie wygadaj się, że wybudziłeś się tak szybko.
— Nie miałem zamiaru. — Pokręciłem zirytowany głową. — Wiem, jak o siebie zadbać, nie musisz mi gdakać nad uchem. Mógłbyś być nawet chodzącą lalą z wielkimi cyckami i tak bym się ciebie nie posłuchał.
Eddy nie zamierzał tego komentować. Umilkł. Wzbił się. Wtedy spokojnie wkroczyłem do miasta. Życie toczyło się jak zawsze. Dzieci, które skończyły dzisiejsze lekcje, biegały po ulicach i darły się wniebogłosy. Patrzyłem się morderczym wzrokiem na wszystkie przebiegające nieopodal. Lepiej dla nich, by nie wpadli na mnie.
Wykrakałem.
Jedno z nich wbiegło z rozpędem. Nie zdążyło się cofnąć. Złapałem je za kołnierz i przyciągnąłem do siebie, uniemożliwiając ucieczkę. Dzieciak był przez moment zdezorientowany, jednak na jego twarzy zagościł strach, gdy dostrzegł, jak się wpatrywałem. Skulił się. Próbował wyrwać.
— Patrz, jak łazisz — rzuciłem oschle, po czym puściłem wrzód. Odbiegł czym prędzej.
Już nie jednego trzymałem krabim chwytem. Miło się patrzyło, gdy któryś próbował się wyrwać z płaczem. Niestety, liczyło się to także ze znoszeniem natrętnych matek, które nie widziały niczego złego w zachowaniu swoich "szlachetnych" darmozjadów. Jedyny minus, który mogłem przetrawić.
Dotarłem do domu. Najwyraźniej matka jeszcze nie wróciła. Dobrze. Nie będzie mnie wypytywać, gdzie zniknąłem. Cerber podbiegł, by się przywitać. Pogłaskałem go po łbie. Dorzuciłem mu jedzenia, by za moment nie wbiegał i nie drapał w drzwi. Niedługo zrobi tam dziurę. Matka się o to nie czepiała, o dziwo. Gdy ojciec żył, potrafiła się przyczepić do najmniejszej szkody wyrządzonej przez tego psa. Zmieniła się, co było dla mnie na korzyść.
Zamknąłem się w pokoju. Dopadł okropny ból brzucha. Usiadłem, trzymając się za niego. Wziąłem głęboki wdech. Z przykrością musiałem przyznać, że Eddy miał trochę racji. Godzina to zbyt mało, by się zregenerować.
Jak na zawołanie kruk zapukał w okno. Przypatrywał się, oczekując, aż wpuszczę go do środka. Nie chciałem, ale domyślałem się, że znalazłby inny, bardziej magiczny sposób, na dostanie się do środka. Pozwoliłem, by wleciał. Usiadł na biurku. Chyba zaskoczył go nietypowy wystrój wnętrza.
— Co za miejsce, nie do życia... — mruknął, kręcąc łbem.
— Mogę cię puścić na dół, żebyś poganiał się z psem — rzuciłem z uśmiechem. — Cerber bardzo chętnie zapoluje na natrętne ptactwo.
— Cerber? Genialne imię, tyle że zaklepane.
— A co? Macie tam milusiego, trzygłowego psa z mitologii?
— Cóż, powinieneś raczej zapytać, czego nie mamy. Prościej wyliczyć.
Złapałem za kalendarz, żeby dopisać udane zlecenie. Eddy przypatrywał się na ilość zakreślonych dni. Krzywił się. Nie zdziwiłbym się, gdyby kalkulował szanse na moje trafienie do Piekła. Śmiałem sądzić, że należało mi się specjalne lokum za ilość zła dokonanego na tym świecie.
Och, zapomniałem. Śmierci nie było. Mogłem co najwyżej skończyć z wyrwanym sercem.
— Nie nudzi ci się to? — spytał znikąd.
— Zabijanie? — Parsknąłem. — Oczywiście, że nie. To świetne zajęcie. Miło być tym, od którego zależy los jakiegoś przypadkowego człowieka.
— Wierzysz, że to przypadkowi ludzie?
— Może źle się wyraziłem. Dla mnie są przypadkowi. Dla tego, który daje mi zlecenia to ci, którzy jakoś zaszli mu za skórę albo komuś, kto jest nad nim. Nawet się tym nie interesuję. Liczy się dla mnie tylko zlecenie, a potem pewny procent z zapłaty.
— Naprawdę? — burknął niezadowolony. — Nawet jeśli nie dzięki tobie, to śmierć wróci. Co wtedy? Narobisz sobie wrogów, skończysz z poderżniętym gardłem, a potem będziesz następną zabawką Okrutników.
— Przynajmniej mam jakąś radość z życia — odparłem wymijająco.
— Przecież jest tyle innych zajęć.
— Przepraszam bardzo, ale czy ty przypadkiem nie jesteś krukiem Śmierci? — Posłałem prześmiewcze spojrzenie. — Powinieneś raczej mnie namawiać, żeby twój jaśnie pan miał robotę.
— Tak, jestem, ale to nie stawia mnie na równi z demonami. Zresztą, wiem, jak to wygląda w praktyce. — Podleciał i usiadł tuż przede mną, depcząc wszystkie zapiski. — Możesz sobie gadać z wielką odwagą, że tobie to jest obojętne, ale przekonasz się, że gdy już tam trafisz, pożałujesz, ale nie będzie już odwrotu. Do niektórych dociera to na czas, ale... Może do tego dorośniesz.
— Mówiłem ci coś na temat morałów. — Odepchnąłem go ręką. — Twoja gadanina nie sprawi, że nagle zmienię całe swoje życie.
— A szkoda...
— A teraz mógłbyś zabrać swoje ptasie dupsko z powrotem do Piekła i powiedzieć Arvisowi, żeby się wypchał.
Eddy westchnął. Faktycznie odwróciłem wzrok i już go nie było. Jak myślałem, nie potrzebował okna. Potrafił pojawiać się i znikać. Nietrudno się domyślić, że to nie ostatni raz, gdy się napatoczy, tworząc wielkie opowieści o tych, którzy trafili do Piekła. Zawsze to samo. Nawet ci napaleńcy z Kościoła twierdzili podobnie. Tak ciężko wymyślić coś wyjątkowo przerażającego, żebym nawet i ja zaczął napełniać portki przez czyny? Trzyletnie dzieci były bardziej kreatywne. Co z tego, że postraszy się tysiąc razy tą samą historyjką, skoro podziała na pojedyncze osoby.
Dopóki nie usłyszę, jak naprawdę wyglądał proces piekielnej selekcji, to nie uwierzę, że tak łatwo tam błagać na kolanach o przebaczenie.
~ ~ ~
O umówionej porze znalazłem się w barze. Muzyka rozbrzmiewała od tutejszych grajków i napędzała dziesiątki ludzi do zabawy. Nie było nawet małej przestrzeni, by stanąć przy ladzie, więc ruszyłem od razu w stronę Erhardta. Siedział, gawędził radośnie z kompanami. Akurat spojrzał na bok. Zawołał mnie gestem.
— Jednak raczyłeś się zjawić — rzucił głośno, gdy tylko podszedłem.
— I tak nie miałem nic do roboty. — Wzruszyłem ramionami. — Już myślałeś, że skończyłem gdzieś z roztrzaskanym łbem?
Gdy o tym wspomniałem, poczułem, że potrzebowałem więcej czasu, by mój organizm wrócił do normalnego funkcjonowania. Starałem się nie pokazać po sobie, że coś mnie bolało.
— A nie padłeś na zawał, gdy zobaczyłeś, jaką sumkę dał ci kolekcjoner? — zapytał ze śmiechem.
Kompani mu nie przeszkadzają, więc muszą być w to zamieszani.
Aż dziwiłem się, że zaufał mi na tyle, bym mógł zobaczyć, kto jeszcze brał udział w nielegalnych interesach.
— Widziałeś już?
— Tak. — Wskazał na miejsce przed sobą. Usiadłem. — Skąd tyle dostałeś? Przecież to był tylko plebs z Podziemia.
— Był i jego mi dobrze wycenił — wytłumaczyłem spokojnie. — Tylko przy zabawie napatoczyła się jego córka. A nie zostawiam świadków.
Jeden mężczyzna z boku zaśmiał się, klepiąc mnie po plecach.
— Jednak ten twój dzieciak nie jest taki zły — rzucił pochlebczo. — Zna się na robocie.
Poczułem się doceniony.
Tylko mógłby klepać lżej.
Plecy po upadku dalej dawały o sobie znać.
— Nie biorę byle kogo, Nicolas — dodał Erhardt. Podsunął mi pełny kufel piwa. Z daleka czułem gorzki zapach. Popatrzyłem pytająco. — Co? Za dobrze wykonaną robotę.
Uśmiechnąłem się półgębkiem. Złapałem za uchwyt. Musiałem przyznać ze wstydem, że wcześniej nie zdarzyło mi się wypić. Część młodzieży upijała się na obrzeżach, a mnie nigdy do tego nie ciągnęło. Teraz głupio było mi odmówić w towarzystwie ludzi, z którymi pracowałem. Wziąłem łyk. Smak odrzucił, jednak nie odsunąłem od siebie reszty. Kulturalnie odstawiłem. Erhardt parsknął, widząc moją minę.
— Gratuluję. Chyba dotychczas nie piłeś. Nawet nie upewniłeś się, czy czegoś ci tam nie dorzuciłem. — Zabrał kufel, żeby się z niego napić.
— Gdybyś coś tam wrzucił, nie piłbyś z tego samego kufla — zauważyłem, pokazując środkowy palec i zakładając nogę na nogę.
— Mądre. — Przekręcił głowę na bok. — Może zamówić ci twój osobisty kufelek? Nie będziesz wtedy kraść mi.
— Jasne. Utnij mi to z wypłaty.
— Tak, bo na pewno cię to bardzo zaboli. — Machnął ręką, po czym wstał od stołu.
Choć dokuczał mi ból we wszystkich partiach ciała, to czułem się tu wyjątkowo dobrze. Byłem z ludźmi, którzy rozumieli ten fach i nie mieli zamiaru dawać rad o życiu jak Eddy. Prawdę powiedziawszy, mógłbym tu przychodzić częściej, o ile Erhardt mi na to pozwoli.
Spoglądałem na szefa wracającego z moim trunkiem. Zapowiadał się świetny wieczór.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top