Rozdział 3

Kilian

Było mi ciepło.

Za ciepło.

Miałem wrażenie, jakby czaszka roztrzaskała mi się na milion kawałków, a każda z nich raniła oddzielnie. Ledwie dałem radę uchylić powieki. Nade mną widniało tylko blade światło. Dźwignąłem się na łokciach, żeby rozeznać się w terenie. Zorientowałem się, że spadłem na dywan z czerwonych kwiatów. Wyglądały dość... dobrze, biorąc pod uwagę, że rosły na skałach i w marnym oświetleniu.

Usłyszałem trzepotanie skrzydeł. Po chwili pojawił się zlewający się z tłem kruk. Usiadł na mojej nodze. Przyglądał mi się wnikliwie. Przekręcał łeb raz w jedną, raz w drugą stronę. Wyciągnąłem niepewnie rękę. Myślałem, czy go nie przepłoszyć, ale zdałem sobie sprawę, że mógłby mnie podziobać w odwecie. Pogłaskałem go delikatnie. Przysunął się bliżej, zbierając jak najwięcej pieszczot. Gdy przestałem, spojrzał z wyrzutem, ale niewiele sobie z tego zrobiłem. Błagam, byłem zawodowym zabójcą, a nie głaskaczem kruków.

Rozległ się dźwięk kroków. Spokojny, odbijający się echem chód, który zmroził mi krew w żyłach. Kruk spojrzał w mrok. Wydał z siebie głośne Kra!, po czym zeskoczył z moich nóg. Z ciemności wyłoniła się ludzka postura. Gdyby nie bladoróżowe skrzydła, rogi wystające z głowy czy miejscami czerwona, szorstka skóra, to powiedziałbym, że stanął przede mną zwykły człowiek. Patrzyłem na niego z lekkim przestrachem. Był wielki i wciąż merdał ostro zakończonym ogonem. Miałem ochotę uszczypnąć się w ramię, by upewnić się, że to tylko durny sen. Jeden z wielu pojawiających się po rzekomej śmierci. Jednak uporczywy ból pleców przekonał mnie, że tym razem wszystko, co miałem przed oczami, było prawdziwe.

Dziwny typ podszedł bliżej i wyciągnął rękę. Dostrzegłem pazury – ostre jak brzytwy. Nieznajomy powiedział niskim, basowym głosem:

— Witamy w Piekle.

Zamarłem. To żart? Prawda? To niemożliwe. Śmierć nie mogła wrócić. Nie teraz. Dopiero co miałem na koncie znakomity zysk. Nie mogłem umrzeć. Nie mogłem stracić owocu mojej ciężkiej pracy. Nie mogłem oddać tych pieniędzy innym. Nie po to narażałem się, żeby przez durną nieuwagę... Cholera! To musi być durny żart.

Uśmiechnąłem się głupio.

— Dobry żart, Erhardt... — Zaśmiałem się niepewnie. — Chyba długo nad nim myślałeś...

Nieznajomy się skrzywił. Kruk usiadł na jego ramieniu.

— Kuźwa! — wykrzyczał ptak. — Panie, czemu ty wiecznie masz rację?!

— Mam to w genach.

Moment.

Czy ten kruk... Właśnie się odezwał? Na dodatek nazwał nieznajomego "panem". O co tu chodziło? Choćbym chciał, to teraz nie wyglądało to na głupi żart. Czy ja jakimś cholernym cudem odkryłem wejście do Piekła? Albo umarłem na dobre.

Poderwałem się na równe nogi, ignorując wszelki ból. Spojrzałem ku górze na źródło bladego światła. Było widocznie bardzo wysoko, a naokoło nie dostrzegałem nawierzchni odpowiedniej do wspinaczki. Zakląłem pod nosem. Wszechświat najwyraźniej skazał mnie na towarzystwo gadającego kruka i człowieka pomieszanego z baranem i smokiem.

Ptak podleciał do mnie wyraźnie z zamysłem zatrzymaniu się na moim ramieniu, ale natychmiast go odepchnąłem.

— Ej! Więcej szacunku! — krzyknął oburzony. — Czy ty myślisz, że te skrzydła są ze stali?!

— Eddy, grzeczniej... — burknął nieznajomy.

— Ja do niego z miłością! A on co?! — Kruk stanął na ziemi tuż obok kwiatków. — Z całym szacunkiem, panie — zwrócił się do mężczyzny — ale sam sobie radź. — Machnął skrzydłem. — To obraza dla mojego majestatu.

— Majestatu kruka podglądającego Ewę w rajskim ogrodzie.

— Miałeś mi tego nie wypominać!

Westchnąłem załamany. Odsunąłem się, gdy tamta dwójka wariatów była zajęta sobą. Napotkałem jedynie skalną ścianę. Ostrą. Rozciąłem sobie nadgarstek, przez co cicho syknąłem. Zwróciłem uwagę nieznajomego barana. Uniósł brew i cicho westchnął.

— Jeśli cię to interesuje, to nie, nie umarłeś na dobre. — Założył ręce za plecami. Wciąż merdał ogonem, co doprowadzało mnie powoli do mentalnego szału. — Jednak nie jesteś tu z przypadku.

Zacisnąłem na moment zęby.

— Bądź tak łaskaw i wnieś mnie z powrotem... — syknąłem. — Nie spieszy mi się do Piekła.

— Kilian, wiem, że jesteś w szoku...

— Skąd wiesz, kim jestem? — Pogładziłem krwawiący nadgarstek.

— Wiem o tobie wszystko. — Poprawił kosmyk ciemnych włosów, który opadł mu na twarz. Zobaczyłem błyszczące, złote oczy. Uśmiechnął się delikatnie. Podszedł krok bliżej. — Jestem Arvis. Główny Żniwiarz Piekła. Prościej mówiąc, jeden z demonów.

Demonów?

Włoski na ciele stanęły dęba. Starałem się nie dać po sobie poznać krótkiego przerażenia, które przeszło od stóp do głów, jednakże Arvis wydawał się doskonale odczytywać moje emocje na każdym kroku.

Faktycznie, jak tak teraz o tym pomyślałem, to Arvis wyglądał na demona. W opowieściach opisywano je znacznie straszniej i krwawiej. Chyba. Dotychczas nie zwracałem na to uwagi, bo zupełnie mnie to nie interesowało. Jednak... Czy przede mną stał prawdziwy demon? Naprawdę istniały? To absurd... Nie chciałem w to wierzyć. To wciąż może być sen... Tylko bardzo realistyczny. Musiałem nieźle roztrzaskać sobie głowę w takim układzie.

Nie zwróciłem uwagi, kiedy Arvis podszedł jeszcze bliżej. Wzdrygnąłem się. Przewyższał mnie o głowę. Co najmniej.

— Wrócisz do normalnego świata, ale najpierw chcę ci wszystko wytłumaczyć. — Nadal merdał ogonem.

Nie wytrzymałem.

— Mógłbyś przynajmniej przestać merdać tym cholernym szpikulcem? — rzuciłem, odchodząc o krok od Arvisa, który spojrzał nieco zaskoczony.

— Bo?

— Wkurwia mnie to... — Ruszyłem nieco dalej, żeby znów znaleźć się w świetle. Prawie potknąłem się o kruka na ziemi.

— Patrz, jak łazisz! — wrzasnął Eddy. — Do KRA jasnej!

Popatrzyłem na rozzłoszczonego ptaka.

— Nie przejmuj się — powiedział spokojnie Arvis. — Eddy ma tylko wściekliznę.

— Wcale nie! — Stanął tyłem obrażony.

Miałem ich już serdecznie dość. Szczególnie Eddy'ego. Był głośny i wciąż się denerwował o byle co. Natomiast Arvis... Cały czas zachowywał spokój. Twierdził, że wiedział o mnie wszystko. Nie dochodziłem skąd. Jednakże nie wydawał się przejęty faktem, że rozmawiał z mordercą.

— Chodź do lepszego miejsca, Kilian — powiedział nagle Arvis. — Tam wyjaśnię ci wszystko.

Znów wyciągnął do mnie rękę. Nie wiedziałem, w jakim celu. Niezależnie od tego i tak nie przyjąłem gestu. Nawet cofnąłem się o krok, wciąż spoglądając nieufnie. Niech sobie nie myśli, że pójdę za nim z uśmiechem na ustach. Nie mogłem zapomnieć, że znajdowałem się w Piekle.

Eddy ponownie usiadł na ramieniu Arvisa. Chyba się nieco uspokoił. Podskakiwał lekko, machając przy tym łbem. Otrzepał pióra z piachu i powiedział:

— Śmiało, Kilianek! W razie co podziobię Arvisa.

— I za karę będziesz musiał myć mi skrzydła przez następny piekielny tydzień.

— Jesteś, panie, okrutny...

Arvis czekał na jakikolwiek odzew z mojej strony. Spotkał się jedynie z nienawistnym spojrzeniem.

— Na chwilę obecną i tak nie masz lepszego wyjścia. Możesz iść sam, ale gwarantuję ci, że się zgubisz. A Okrutnicy z chęcią cię wezmą pod skrzydła, wyjmą ci wszystkie flaki, zgwałcą, wsadzą z powrotem i tak w kółko. — Wzruszył ramionami. — Twój wybór.

Wywróciłem oczami, po czym ruszyłem za demonem. Niezbyt mi to odpowiadało, ale faktycznie wolałem to, niż wizję... Nawet nie chciałem tego opisywać. Aż rozbolał mnie brzuch. Przeszedł mnie dreszcz, gdy Arvis wkroczył do zupełnego mroku. Przełknąłem ślinę. Pojawiło się niebieskie światło. Dopiero gdy wzrok przywykł do niespodziewanego blasku, zauważyłem, że źródłem był Eddy. Jaskrawe promyki odchodziły od piór kruka – główny ze skrzydeł. Przez chwilowy szok stanąłem jak wryty, ale prędko się otrząsnąłem.

Arvis kroczył spokojnym tempem przez mroczne jaskinie. Nie zatrzymywał się na rozwidleniach. Pewnie obracał ścieżki. Słyszałem szum wody. Choć wątpiłem, czy woda wytrwałaby w takich warunkach. Im dalej byliśmy, tym wzrastała temperatura. Dziwiło mnie, że nie pociłem się, choć miałem czasami wrażenie, jakby po czole ściekały kropelki.

Nadal nie mogłem uwierzyć, że trafiłem do Piekła, rozmawiałem z prawdziwym demonem i musiałem uważać na gadającego kruka ze wścieklizną. Mało tego widziałem, że ta chodząca, agresywna kupa piór korzystała z magii. To były dokładnie te same płomyki, które miałem na ręku. Potrzebowałem wyjaśnień, a nie spacerku po pieprzonych jaskiniach.

Stanąłem w miejscu. Arvis zwrócił na to uwagę, gdy Eddy został przy mnie. Jego złote oczy błyszczały w mroku.

— Skoro wiesz o mnie wszystko — zacząłem — to wytłumacz mi, skąd mam tę cholerną magię.

Arvis pozostał niewzruszony.

— Porozmawiamy o tym na drugim piętrze, bo tutaj to nie jest zbyt dobry pomysł. — Gwizdnął, a Eddy posłusznie wskoczył mu na rękę. — Nie będę się powtarzał.

Ruszył w dalszą drogę i siłą rzeczy podążałem za nim.

— To mów cokolwiek. Chyba nie masz zamiaru iść cały ten czas w ciszy.

— Nie jestem Eddy'm, który nie potrafi przymknąć dzioba.

— Wypraszam sobie! — krzyknął, aż rozległo się echo.

— Eddy, drzyj się gdzie indziej, bo jak Lucyfer to znów usłyszy, to każe cię wymyć we krwi dziewic. Znów.

KRA mać... — ściszył ton.

Arvis spojrzał na mnie przez ramię.

— Ale jeśli tak bardzo chcesz, żebym coś mówił, to mogę ci trochę powiedzieć o Piekle — zasugerował, uśmiechając się lekko. — To dość wyjątkowe miejsce, w którym pewnie spędzisz trochę czasu.

— Przynajmniej będzie idealny klimat... — Westchnąłem. — Niech już będzie.

— Co byś chciał wiedzieć? Uznaję tylko bezpieczne pytania.

— Jak stąd wyjść?

— Uparłeś się... Tak ci się spieszy?

— Żebyś wiedział.

Arvis założył ręce i zaczął stukać pazurami o ramiona.

— Da się stąd wyjść, owszem. Jednak niemagiczne wyjście jest jedno. To jest to światło, które miałeś nad sobą. Wychodzi ono w zupełnie innym miejscu, niż mieszkasz, więc niewiele by ci dało wdrapanie się. Jest ukryte na wyspie, na której człowiek nie postawił nogi, a nawet jeśliby to zrobił, to nigdy by go nie znalazł, bo jest strzeżone przez wiele niebezpiecznych zwierząt, które z łatwością by takiego człowieka rozszarpały. Zdarzało się nawet, że Śmierć wynosił jakieś ukochane zwierzątka z Piekła, żeby na pewno nikomu nie strzeliło do głowy, by szukać wejścia do Piekła.

— Dobra... — mruknąłem, mając wrażenie, że już mi się mieszało od nadmiaru informacji. — Czyli mam rozumieć, że wszedłem tu jakimś magicznym cudem?

Co brzmi po prostu absurdalnie...

— Tak. Po śmierci ludzie trafiają w dokładnie to samo miejsce. Przynajmniej trafiali. Sam wiesz, jakie nastały czasy.

— Śmierć zrobiła sobie wolne?

— Mówiłem. Tylko bezpieczne tematy.

— Jezu, to jakieś tabu Piekła?

KRA! Nie będziesz brał imienia Pana Boga swego nadaremno! — wrzasnął oburzony Eddy.

— Ale to Piekło...

— Eddy na to nie patrzy — wyjaśnił Arvis. — Jest krukiem zarówno piekielnym jak i boskim. Prościej mówiąc, po prostu krukiem Śmierci. Na razie ja się nim opiekuję.

— Świetnie...

— Poza tym, kto powiedział, że nie można tu przestrzegać kilku przykazań? — Arvis wzruszył ramionami. — Bądź co bądź, ostatnimi czasy mamy wiele wspólnego z domniemanym Niebem.

— W sensie?

— Niebo nie jest na niebie. Święci nie biegają po chmurkach i nie zabierają tęczy. Niebem nazywamy po prostu pierwsze piętro Piekła. Jest piękne, ale bywam tam rzadko. Mogę tylko zaglądać jako demon. Pełnoprawne Piekło zaczyna się od piętra drugiego, przeznaczonego dla tych, którzy trochę nabroili, ale mają szansę iść wyżej. W sensie, praktycznie każdy ma szansę iść wyżej, ale im niżej się jest, tym ciężej to osiągnąć. Nie liczę najniższych partii Piekła. Jak tam się trafi, to choćby nie wiem, co się stało, nie otrzyma się rozgrzeszenia i nie wyjdzie.

— Ile tu jest pięter? — spytałem nieco zainteresowany. Wiedziałem, że na następny dzień zapamiętam zaledwie garstkę, a później zapomnę zupełnie, ale na tę chwilę i tak nie miałem nic lepszego do roboty. Przynajmniej droga mijała szybciej – lub zwyczajnie to tylko moje przeczucie.

— Siedem. Pierwsze, jak mówiłem, to Niebo, drugie i trzecie przeznaczone jest dla grzeszników lekkich, czwarte i piąte – pośrednich – szóste i siódme – ciężkich.

Kiwnąłem głową, chcąc pokazać Arvisowi, że w miarę rozumiałem.

— Wracając do samego wychodzenia stąd — kontynuował — to teoretycznie zwykli ludzie nie mają takiej możliwości. Z tobą sytuacja będzie inna, ale to już później. Samo dotarcie do Piekła umożliwiała Śmierć, która transportowała dusze do wejścia, najczęściej je zrzucała, nadając im pseudofizyczną formę. Nadążasz?

— Nie...

— Kwestia przyzwyczajenia. To i tak najprostsze rzeczy.

— Panie! Zbliżamy się do Strefy Zapomnienia!

Arvis zatrzymał się gwałtownie, przez co na niego wpadłem. Miał wyjątkowo twarde skrzydła. Pogładziłem się po obolałym czole.

— Szybko minęła nam droga — stwierdził Arvis, stając do mnie bokiem. Omal nie dostałem skrzydłem. Znów. — Strefa Zapomnienia, zanim zapytasz, to takie miejsce, gdzie ludziom odbiera się pamięć, żeby przypadkiem samoistnie nie przechodzili między piętrami.

— Trochę logiczne.

— Ponieważ też jesteś człowiekiem, to Eddy musi ci pomóc, żebyś nie stracił pamięci. Bez Eddy'ego lepiej, żebyś się nie zbliżał do takich stref. Jest ich tu dość sporo.

Eddy usiadł mi na ramieniu. Arvis kazał mi się trzymać blisko niego. Gdy przekroczyliśmy próg jaskini, zacząłem odczuwać dziwne, nieprzyjemne wibracje, ale starałem się iść za demonem. Przeszkadzały mi szpony, które Eddy wbijał coraz mocniej, jednakże powstrzymywałem się przed zrzuceniem ptaka. Wolałem nie ryzykować zupełną utratą pamięci. Co prawda to wszystko wciąż brzmiało absurdalnie, jednakże... profilaktycznie uwierzyłem, że to nie był wyjątkowo debilny sen.

Gdy przeszedłem z Arvisem przez ciernisty mur, mogłem odetchnąć z ulgą. Eddy wrócił do demona, a ja pogładziłem ramię. Kruk poprzez mocne trzymanie się na ramieniu, przebił skórę i ciekło trochę krwi. Syknąłem i potarłem obolałe miejsce. Rozejrzałem się wokół. Przestrzeń była ogromna. Przez średnią mgłę nie zdołałem dostrzec wiele. Mimo to rysowały się pojedyncze kształty – takie jak martwe drzewa, most czy proste budowle.

Arvis skręcił w stronę średniej, pokrytej strzechą chatki. Gdy stanął w progu, nadleciał inny kruk. Wylądował na rozpadającym się parapecie. Fragment gruzu osunął się spod szponów, ale ptak zdołał utrzymać równowagę.

— Mój panie, donoszę z czwartego piętra — orzekł donośnym tonem.

— O co chodzi?

— Tłuką się wciąż, nic nowego. Żniwiarze tylko czekają, aż rozkażesz zrzucenie ich na piąte piętro.

Arvis westchnął.

— Skoro znów to samo, to zrzućcie ich na piąte piętro, poślijcie po Okrutnika. Jeśli dalej się nie uspokoją, oddajcie ich na łaskę Okrutników. Mam ich serdecznie dość.

Kruk się ukłonił.

— Rozkaz, panie.

Ptak odleciał, naruszając jeszcze bardziej strukturę parapetu. Arvis obejrzał się, poczekał, aż kruk zniknie we mgle. Dopiero wtedy otworzył drewniane, wyraźnie przypalone drzwi. Wkroczył pierwszy, a ja tuż za nim. Podczas gdy z zewnątrz chata wyglądała, jakby miała się lada chwila rozpaść; to wewnątrz czułem się jak w pięknej, bogatej willi. Arvis urządził się wyjątkowo dostojnie. Miał gust, musiałem przyznać. Czerwony ze złotem w odpowiedniej proporcji.

Arvis zauważył, że dokładnie przyglądałem się aranżacji, a moja twarz pewnie perfekcyjnie odzwierciedlała pytanie kłębiące się gdzieś wewnątrz mnie. Powiedział:

— Magia nie ma tylko destrukcyjnego wydźwięku. Jeśli się zechce, można też stworzyć idealny miraż, czyli to, co widzisz z zewnątrz. Inaczej ciągle miałbym tutaj grupki demonów, które uwielbiają ładne rzeczy.

Usiadłem na pobliskim, skórzanym fotelu. Arvis miał ochotę skomentować moją samowolkę, ale się powstrzymał. Cóż, nawet gdyby zdecydował się na komentarz, to niezbyt bym się tym przejął.

— Teraz chyba możesz mówić o tych "niebezpiecznych tematach". — Zrobiłem cudzysłów w powietrzu. — Także proszę, nie marnuj czasu.

— Panie, pozwól mi go dziobnąć... — mruknął z niezadowoleniem Eddy.

— Pohamuj się, Eddy. — Arvis stanął przede mną i założył ręce za plecami. — Śmierć, a dokładniej Demon Śmierci, nie zrobił sobie wolnego, Kilian. Od dwóch lat nie wrócił do Piekła. Zaginął.

— A jaki to problem, że jeden Demon Śmierci zniknął? — spytałem, unosząc brew.

— Bo był jedyny.

Zamrugałem szybko.

— Więc chcesz mi powiedzieć, że to Piekło ma siedem pięter, pewnie masę demonów, ale macie tylko jednego Demona Śmierci? — Powstrzymałem się od parsknięcia ironicznym śmiechem.

— Zasadniczo tak. Dotychczas radził sobie ze zbieraniem powoli dusz. Miał swoje sposoby, Eddy coś o tym wie. Nie potrzebny był nam drugi, a Lucyfer nie wpadł na pomysł, że nagle zniknie.

— Cudownie... — Założyłem nogę na nogę. — Dobra, to co ja mam z tym wspólnego? Skąd mam tę magię? Tylko nie mów, że mam być wielkim bohaterem, który ma uratować świat. Inaczej to możesz mnie stąd wynieść.

— Więc tak... — Arvis wziął głęboki wdech. — Magia demonów wśród ludzi to żadna nowinka w świecie. Zapoczątkował to dawno temu pewien ulubieniec Śmierci. Trzyma się jednego drzewa genealogicznego i wszyscy potomkowie mogą odziedziczyć naturalną akceptację na magię, ale mogą być też zwykłymi ludźmi. Najwyraźniej twoi bardzo dalecy krewni także ją mieli. To zwykłe szczęście, że akurat ty jesteś kolejny.

— Wielkie mi szczęście... — warknąłem z ironią. — Jeśli ktokolwiek się dowie, że mam to cholerstwo, to skończę gdzieś w dziurze z wyrwanym sercem. Takie to jest szczęście.

— Cóż, gdybyś jakkolwiek się jej nauczył, to gwarantuję, że zmieniłbyś zdanie.

— Nie zmienię, jestem tego pewny. Ale nie schodź z tematu. Powiedz mi, co mam z tym wspólnego? — powtórzyłem z nutą agresji.

— Prawdę powiedziawszy... Nie wiem.

Zdębiałem.

— Jak to nie wiesz? — Zacisnąłem dłoń w piąstkę. — Prowadziłeś mnie tu taki szmat drogi, żeby powiedzieć, że nie wiesz, co tu właściwie robię? Twierdziłeś, że nie jestem tu bez przyczyny.

— Bo tyle wiem. Od dwóch lat takich jak ty przybywało tu kilku. Każdego starałem się chronić, próbując zrozumieć, jakim cudem ktokolwiek trafiał do Piekła bez udziału Śmierci. Jedyne, co na razie wywnioskowałem, to że możliwe, że w jakiś sposób Śmierć próbuje się skontaktować. Jakby chciał, żeby ktoś go w końcu znalazł.

— Ale... Eddy jest ponoć jego krukiem. Nie może on, nie wiem, zrobić czary mary i znaleźć, gdzie jego półgłówek siedzi?

— Czy sądzisz, że gdybym mógł tak zrobić, to bym tego nie zrobił, bałwanie... ? — wtrącił Eddy, spoglądając z zażenowaniem.

— Trafna uwaga — przyznałem. Jednocześnie zwróciłem uwagę na zachowanie Arvisa. Coś cisnęło mu się na usta. Był spięty, stukał palcami o przedramię. Moja cierpliwość i tak się kończyła, więc nie miałem ochoty czekać, aż się zdecyduje to coś przekazać. Rzuciłem od niechcenia: — Co ty chcesz powiedzieć?

— Po prostu dotychczas wszyscy ci, którzy tu trafiali, umierali, bo z zewnątrz ludzie zorientowali się, że mają magię. Chciałbym... Zaproponować ci pakt.

Miałem wrażenie, jakby krew odpłynęła z ciała.

— Co? — Zaśmiałem się gorzko. — Chcesz, żebym poszedł z tobą na pakt, choć sam nie wiesz, co tu robię.

— Przynajmniej będziesz bezpieczny.

— Nie potrzebuję ochrony.

— Kilian, tu chodzi o najważniejszego demona na całym świecie. Jeśli w jakiś sposób masz pomóc go znaleźć...

— Nie mam najmniejszej ochoty. Mi się bardzo dobrze tak żyje. — Wzruszyłem ramionami. — Pozwól mi wrócić do siebie i zapomnijmy o całej tej durnej sytuacji. I nie próbuj mnie przekonać, prawić mi morałów, bo tylko się nagadasz i nic więcej.

Arvis wywrócił oczami.

— Nie wyjdziesz stąd, dopóki nie obudzisz się w normalnym świecie.

Odszedł w stronę drzwi. Zatrzymał się w progu i spojrzał przez ramię.

— Możesz ten proces przyśpieszyć, ale musisz tu usnąć, a to nie należy do najprostszych czynności. Możesz tu zostać, nie będę cię wyganiać. — Na usta wkradł mu się ledwie zauważalny uśmiech. — Słodkich snów. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top