Rozdział 27

Kilian

Chodzenie po mieście ze świadomością, że dla wszystkich ludzi Davida gryzłem piach, wiązało się z dziwnym uczuciem. Nie mogłem ani siedzieć nawet we własnym domu, ani wyjaśnić matce, dlaczego zniknąłem. Ostatnie pięć dni spędziłem na ulicy pod czujnym okiem Eddy'ego. Miałem nadzieję, że nikt mnie nie rozpoznał i że wszystko, co zaplanowałem wraz z Arvisem, się uda. Musiałem tylko pilnować, żeby przez cały czas panować nad sobą. Inaczej przepadnie szansa na zatrzymanie człowieka odpowiedzialnego za zniknięcie Śmierci.

Postanowiłem przejść do drugiego etapu. Pierwszy polegał na jednym – śledzeniu pewnej osoby, pozostając w ukryciu. Teraz byłem gotowy, by rozpocząć ciąg zdarzeń, których nie umiałem przewidzieć.

Wyjrzałem zza rogu budynku. Czekałem tylko, aż Katja wyjdzie. Dowiedziałem się, że o tej porze będzie zajmować się opieką nad cudzym dzieckiem właśnie pod tym adresem. Sądząc po jej zachowaniach, które zdążyłem zauważyć, to nie bała się samotnie wracać do domu po zmroku. Nie wydawało się to jakoś szczególnie dziwne. Nie podpadła ojcu, więc teoretycznie nikt nie czyhał na jej życie, jednak David raczej nie rządził całym miastem. Wciąż mógł przyjść oblech, który nie przepuściłby tak idealnej okazji na zaspokojenie chorych potrzeb.

Czym ja się tak przejmuję? – skarciłem siebie w myślach, zaciskając dłoń w pięść. Katja mnie oszukała. Znała prawdę, ale zamiast poprosić, żebym jej pomógł, postanowiła pozwolić, żeby David realizował plan. Choć jak mogłaby mi zaufać? Nigdy nie dałem jej poczucia bezpieczeństwa. Wciąż trzymałem ją na uboczu. Starała się do mnie dotrzeć, a ja nadal ją odpychałem na bok, uważając za zupełnie niepotrzebną, niekiedy denerwującą. Zostawiłem ją samą jak palec.

Trzymałem dystans, żeby Katja przypadkiem mnie nie usłyszała. Jednocześnie rozglądałem się, czy w okolicy nie było przypadkowych przechodniów. Momentami zatrzymywałem się na dłużej, gdyż przejeżdżały patrole policji. Wtedy Eddy pilnował, gdzie szła dziewczyna, żeby określić, czy miałem jeszcze szansę, żeby ją dogonić i zatrzymać. Oczywiście, gdybym wciąż kroczył dokładnie tak, jak ona, to całe śledzenie straciłoby sens. Niejednokrotnie wykonywałem zlecenia w środku miasta. Znałem trasy między budynkami, a nawet część miejsc, w których patrole zdarzały się znacznie częściej. Dzięki temu jeśli by się oddaliło, wystarczyło, by Eddy wskazał mi mniej więcej, którędy się udać. Dzięki temu wyczułem moment działania.

Przegoniłem Katję na krótką chwilę. Sugerowałem się jej poprzednimi ścieżkami, które obierała. W ciszy prosiłem, żeby nagle nie zdecydowała, że skręci inaczej, bo miała taką ochotę. Inaczej musiałbym spróbować jeszcze raz. Nie był to wielki problem, ale jednocześnie chciałem, by wszystko zakończyłoby się jak najszybciej. Po chwili wrócił do mnie Eddy. Usiadł mi na ramieniu i machnął skrzydełkami. To znak, że wszystko jak do tej pory szło zgodnie z planem. Wziąłem niespokojny wdech. Nerwowo zastukałem palcami. Wciąż z tyłu głowy nachodziła mnie myśl, że znów dam złapać się w pułapkę Davida. Że tak naprawdę wciąż mnie obserwował, wiedział o wszystkim. Odrzuciłem to na bok. Musiałem wierzyć w błąd Davida i nie dać się omamić jego przekonaniu o byciu nowym bogiem tego świata.

Eddy ostatni raz mnie ostrzegł, że Katja się zbliżała, a w okolicy nie kręcili się inni ludzie. Ostrożnie wyjąłem nóż. Nie był zbyt ostry, bo nie dbałem o niego, ale wystarczył do tej części planu. Szybkim ruchem złapałem dziewczynę, zakrywając przy tym usta, by nie mogła zaalarmować nikogo krzykiem. Zaciągnąłem ją w mniej oświetloną część. Ciężko było ją trzymać, gdy szaleńczo się szarpała. Opanowała się dopiero z nożem przy szyi. Zalewała się łzami. Przez chwilowy szok nie zdołałem odnaleźć języka w gardle.

— Bądź cicho, a nic ci się nie stanie — zapewniłem niskim tonem.

Proszę, nie zmuszaj mnie do niczego...

Katja widocznie się zakłopotała. Zabrałem rękę z ust na krótki dystans, by w razie potrzeby użyć jej ponownie. Nie krzyczała.

— Kilian? — spytała z drżącym i jednocześnie pełnym radości głosem. — Ty żyjesz? — Nie musiałem na nią patrzeć, żeby wiedzieć, że delikatnie się uśmiechnęła. — Boże, nawet nie wiesz, jak...

Umilkła. Niespokojnie przełknęła ślinę. Chwyciła za rękę z nożem i zacisnęła palce, jakby prosząc, bym zabrał ostrze. Nie zrobiłem tego. Katja z paniką szukała sposobu, żeby się wydostać.

— Przepraszam... — wydukała między łzami. — Tak strasznie przepraszam... Naprawdę nie chciałam, żeby to się tak skończyło, ale nie miałam innego wyjścia. Proszę... — Zacięła się, mocniej ściskając za moje przedramię. — Proszę, nie rób mi krzywdy... Nie powiem ojcu, że żyjesz, przysięgam.

— Powiedz mu — odparłem krótko, by nie pokazywać dziewczynie, że trzymanie jej w takim stanie było dla mnie równie ciężkie.

Katja zamarła.

— Ale...

— Powiedz, że będę czekał w karczmie — dodałem szybko, wciąż trzymając niezmienny ton. — Niech wie, że chcę z nim tylko porozmawiać.

Po tych słowach puściłem Katję. Dziewczyna prędko się odwróciła. Zacisnąłem zęby. Docierało tu niewiele światła, ale wystarczyło go na tyle, żebym wyraźnie widział wymalowane przerażenie na zapłakanej twarzy. Starałem się zachować zimną postawę, ale im dłużej spoglądałem na Katję, tym stawało się to cięższe. Dlatego obróciłem się na pięcie i powoli odszedłem.

— On cię zabije... — powiedziała cicho Katja. — Nie będzie chciał z tobą rozmawiać. Proszę, daruj sobie.

Wziąłem głęboki wdech. Nie powinienem mówić nic więcej. Nie zakładałem, żeby rozmowa toczyła się nawet sekundę dłużej, niż zaplanowałem. Spojrzałem przez ramię i wymusiłem wredny uśmiech.

— Będzie chciał, gdy dowie się, że zbyt pochopnie mnie ocenił, sądząc, że kiedykolwiek działałem po stronie Śmierci.

Nie czekałem, aż Katja odpowie. Szybkim krokiem ruszyłem w kierunku kolejnego miejsca docelowego. Wpierw tylko się zatrzymałem, żeby złapać oddech. Wiedziałem, że to nie będzie proste, ale nie sądziłem, że ledwo się wstrzymam przed prawdziwymi emocjami. Czułem, że gdybym tylko wydusił z siebie więcej słów, to również nie powstrzymałbym łez. w międzyczasie Eddy pojawił się w pobliżu. Przysiadł na moim ramieniu i się wtulił.

— Jak ja mam udawać przy Davidzie, kiedy ledwo mi to wyszło przy niej? — spytałem sam siebie pod nosem. Poprawiłem włosy. — To się nie uda.

— Bo zaraz wykraczesz — rzucił Eddy. — Ja tu jestem od krakania. Nie zabieraj mi roli.

Mimowolnie się uśmiechnąłem. Pogłaskałem kruka. Poradzę sobie. Musiałem. To tylko David. Na nim ani trochę mi nie zależało.

Ruszyłem dalej. W myślach powtarzałem sobie wszystko, co chciałem powiedzieć Davidowi, gdy tylko stanę z nim twarzą w twarz. Każde słowo miało wielką wagę w takich sytuacjach. Najmniejsze potknięcie, przejęzyczenie mogło kosztować mnie życie – i tym razem David na pewno upewniłby się, że mnie zabił. Nie popełniłby tego samego błędu dwukrotnie.

Wcale siebie nie pocieszyłem.

Otoczenie karczmy nie zmieniło się ani trochę, odkąd byłem tu ostatni raz. Nawet dziura w drzwiach pozostała niezmienne, choć słyszałem plotki, że Klaus zechce w końcu ją zabić dechami. Środek tętnił życiem. Na zegarach prawie wybiła północ, pora, o której Klaus chciał zamykać przytułek, jednak sądząc po jego zrezygnowanej minie, nie planował wyganiać nikogo, żeby nie doszło do awantur. Nie wydawał się nawet zaintrygowany moim przybyciem. Przynajmniej tak myślałem początkowo. Ledwo dostrzegłem, jak patrząc na kogoś w tłumie, kiwnął głową w moją stronę. Niespokojnie przełknąłem ślinę. Widocznie nie byłem tu mile widziany.

Bez słowa przecisnąłem się między ludźmi do dobrze znanego mi miejsca. Najbardziej oddalony stolik. Jak gdyby nigdy nic usiadłem ze swobodą, uważając, by nie zgnieść siedzącego obecnie w kieszeni Eddy'ego chomiczka. Kątem oka spoglądałem, czy nikt nie mierzył do mnie z broni czy nie zagadywał, by siłą wyprowadzić z przytułku. Raz po raz zerkałem na zegar. Minuty mijały, a David się nie zjawiał. Zamiast niego dosiadł się ktoś inny. Nicolas. Uśmiechał się głupio i bawił się nożem w ręku. Zmarszczyłem brwi. Poprawił swoje blond włosy, chwaląc się, od jak dawna nie widziały nawet kropli wody, po czym oparł łokieć o blat i wskazał ostrzem na mnie.

— Od kiedy to martwi do żywych powracają, co? — spytał kpiąco, nie odrywając ode mnie wzroku. — Czyżby nasz drogi Davidek nie upewnił się, że jego niedoszła marionetka gryzie glebę? To do niego niepodobne. — Opuścił nóż i umiejscowił drugi łokieć równolegle do poprzedniego. — Umieranie wcale nie jest takie trudne, ale jeśli potrzebujesz wsparcia, to służę pomocą. — Zacisnął dłoń na rękojeści. — Bardzo chętnie zgarnę sobie lepsze imię. Tylko pomyśl... — Ściszył ton. — To ja pozbędę się kolejnego zagrożenia Podziemia. A przy okazji w końcu udowodnię mu, że sam nigdy nic nie osiągnął. Zobacz, nawet zabicie ciebie sprawiło mu dużo problemu.

Podrzuciłem brwią i założyłem ręce. Nicolas wydawał się nie przepadać za pracodawcą. Cóż, zdziwiłbym się, gdyby ktokolwiek pałał do niego sympatią.

— Mowę ci odebrało? — Zaśmiał się cicho. — Co? Sądziłeś, że nikt cię nie pozna? Było stąd spieprzać, póki każdy myślał, że David przywłaszczył sobie twoje czarne serduszko.

— Gdybyś bardzo chciał mnie zabić, to byś nawet ze mną nie rozmawiał — stwierdziłem sucho, przypatrując się własnym palcom, gdyż wydały się bardziej interesujące. — A tak, cóż... — Parsknąłem krótko. — Widocznie jesteś od niego bardzo zależny. Nie robisz nic, czego ci nie powie, żeby przypadkiem się nie odgryzł i nie zdradził twoich brudnych sekretów?

Nicolas jeszcze mocniej objął nóż, jakby lada moment miał nim rzucić. Dostrzegłem, jak jego dłoń zadrżała.

— Czy ten sukin...

— Nie. Ale cóż, miałem rację.

Nicolas pokręcił głową z ironicznym uśmiechem.

— Każdy dobrze wie, że nie werbuje inaczej. — Usiadł swobodniej. — Tobie też musiał złożyć propozycję nie do odrzucenia. Inaczej nigdy byś nie wiedział, że istnieje Podziemie. Szkoda tylko, że nie miał do ciebie tyle zaufania, by zdradzić ci swojego prawdziwego imienia. Sam sobie jesteś winien.

Faktycznie. David przyszedł do mnie nagle. Opowiadał, jak byłem jego celem, ale gdy tylko zabójca miał wykonać zlecenie, to zdołałem go powstrzymać. Tym samym "urosłem" w jego oczach. Gdy myślałem o tym teraz, wiedząc nieco więcej, domyślałem się, skąd David mógł zainteresować się kimś takim jak ja – nigdy nie byłem w konflikcie z prawem. Chodziło o Katję. Na pewno. To zbyt odległa przeszłość, żebym pamiętał, czy wcześniej się z nią widziałem i czy jakkolwiek mógłbym sprawić jej przykrość, ale przeczucie mówiło mi, że David wtedy dbał o dzieci na tyle, by dla nich zabić, jeśli uznałby to za słuszne. Dopiero później wydarzyła się sytuacja z Ralphem, a Katję wykorzystywał, żeby mnie śledzić.

Pomyśleć, że rozwinęło się to w tym kierunku z moim udziałem.

W końcu to ja zabiłem Ralpha. Nigdy nie przywiązywałem większej wagi do zleceń. Liczyła się tylko godna zapłata. Może gdybym trochę się zainteresował...

Kilian, nie rozpraszaj myśli... Wziąłem głęboki wdech nosem. Nie to jest teraz istotne.

— Nie pisałem się na taki los — podsumowałem neutralnie. Delikatnie uniosłem wzrok na towarzysza.

— Oj, oczywiście. — Wywrócił oczami. — Każdy tak mówi.

— A co innego chciałeś usłyszeć? Moje wielkie przyznanie się do winy, wzięcie twojego noża i przebicie sobie serca na oczach wszystkich? Przykro mi, nie doczekasz się.

— Zawsze mogę ci pomóc.

Wtedy do stolika podeszła zakapturzona postać. Mimowolnie zatrząsłem się w środku. Od tej rozmowy zależało, czy wyjdę z karczmy żywy.

— O, szefie — zaczął z charyzmą Nicolas. — Jeśli chcesz, mogę...

— Won stąd — burknął gniewnie David, zrzucając kaptur. Bardzo dobrze widziałem, jak w gniewie zaostrzyły mu się rysy twarzy.

— Ale...

— Nie będę się powtarzał — wycedził.

Nicolas momentalnie wstał i odszedł na bezpieczną odległość. Wtedy David przysiadł naprzeciwko mnie. Początkowo marszczył brwi w moim kierunku, ale po chwili złagodniał i raczej spoglądał na mnie z ironią i politowaniem. Nie zamierzałem czekać, aż zacznie rozmowę.

— Coś długo ci zajęło dojście tutaj. — Wymownie spojrzałem na zegarek. Było dziesięć minut po północy. — Czyżby choróbsko nie pozwalało ci na szybszy chód?

David zignorował docinek.

— Jesteś albo bardzo głupi, albo coś wykombinowałeś i sądzisz, że tak po prostu, jak ostatni głupek, dam się nabrać. Co w sumie sprowadza się do tego, że możesz być bardzo głupi.

— Cóż, może i jestem, nie zaprzeczę. Ale chyba jesteś ciekawy, co mam do powiedzenia, prawda? — Zarzuciłem nogę na nogę, żeby móc swobodnie machać jedną. — Inaczej nie marnowałbyś na mnie czasu. W końcu według ciebie ludzie wybrani przez Śmierć to wielkie zagrożenie. Tak jakbyś nie umiał wyciągnąć od syna niczego, co by ci się przydało. Jak z Katji.

— Mów, co wymyśliłeś za bajki, żebyśmy szybciej przeszli do momentu, w którym zastrzelę cię drugi raz — powiedział znudzony. — Naprawdę mam dużo na głowie.

— O, widzisz. Chyba wiem coś, co może ci się spodobać.

— Do konkretów.

— Nie zastanawiało cię, dlaczego Śmierci zajmowało tyle czasu, żeby znajdywać odpowiednich ludzi na swoje usługi? — rzuciłem domysłem. Domyślałem się, że David nie zechce bawić się w zgadywanki, dlatego od razu kontynuowałem: — Bo widzisz... Tak to jest, jak nie daje się komuś dojść do słowa. Prawie straciłeś okazję, żeby przyśpieszyć swoje wielkie zostanie nowym bogiem.

Zauważyłem, że cholernie ciężko operowało się językiem, gdy jednocześnie żołądek przekręcał się na wszystkie strony ze stresu.

— Masz na myśli? — Uniósł brew.

Minimalnie się zainteresował. Utrzymałem z nim kontakt wzrokowy.

— Bo wiem, jak się go pozbyć.

David zaniósł się śmiechem, aż na krótką chwilę złapał go duszący kaszel. Gdy tylko uspokoił napad choroby, znów spojrzał na mnie z rozbawieniem.

— Dobra, dobra, to mnie rozbawiło, dobrze ci wyszło. — Przetarł czoło. — Naprawdę, dzieciaku, nie marnuj mojego czasu. Pogódź się, że dałeś ciała i dałeś omamić się Śmierci.

Powstrzymałem się od nerwowego przełknięcia śliny.

— Faktycznie wiesz więcej o mnie, niż ja o sobie. — Usiadłem prosto. — Bo nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek chciał mu pomóc.

— Mam ci przypomnieć, jak bardzo robiłeś pod siebie, gdy wycelowałem ci w serce? — spytał zgryźliwie i bacznie obserwował moją reakcję.

Nie spierdol tego...

— Jak to ty kiedyś mówiłeś? — Podrapałem się po żuchwie. — A, no tak, chcesz wiedzieć, z kim pracujesz. A więc pozwól, że ci coś uświadomię. Fakt, Śmierć mnie wybrał. I przez uczepiło się jego zwierzątko. Ma mnie pilnować. W końcu chodzę z naprawdę niebezpieczną wiedzą. Od początku szukałem tego, kto stał za zniknięciem Śmierci. Chciałem pomóc. — Złączyłem dłonie. — A to, co widziałeś, to tylko kolejny pokaz mojej gry. Wiedziałem, że tamto ptaszysko było obok i nie zamierzało mi pomóc. Jak zwykle.

David na moment się zaciął, jakby dokładnie analizował tamtą chwilę. Moje wytłumaczenie brzmiało w miarę logicznie. Emocjonalny wybuch przed samym wystrzałem mógł okazać się wielkim wyznaniem prawdy. Tylko teraz najważniejsze, żeby David uwierzył w tę bajeczkę. To zawsze mały krok.

— Serio? To niby dlaczego nadal tu jesteś? Jeśli faktycznie mówisz prawdę, to po twoich słowach mogliby uznać cię za zagrożenie. Już pominąwszy fakt, że teraz jakoś się wielce tym nie przejmujesz.

Połknął haczyk.

— Bo teraz go tu nie ma. Jestem w stanie go wyczuć dzięki magii. — Wzruszyłem ramionami. — Na szczęście nie pilnuje mnie cały czas. A poza tym, on myślał właśnie źle. Na odwrót. Dotychczas udawałem przy nim wielkiego bohatera i próbowałem go nakierować na dobry tor, stąd zdobyłem jego zaufanie. Stanął w mojej obronie. Wtedy po strzale, pewnie doskonale wiesz, o czym mówię.

David kiwnął głową.

— On myśli, że zrobił coś wielkiego, bo uratował kogoś naprawdę godnego zaufania. — Wymusiłem ironiczny śmiech. — A w rzeczywistości nie wie, jak bardzo spierdolił robotę. David, pomyśl, jaką miałbyś cudowną okazję. — Ułożyłem usta w krzywy uśmiech. — Znam sposób. Mógłbym łatwo go szantażować. Uświadomiłbym mu, jaki błąd popełnił, wybierając mnie. Czyż to nie wspaniałe? Nie chcesz zobaczyć, jak Śmierć boi się śmiertelnika? To musi być przecudowny widok.

Dostrzegłem ledwo widoczny błysk zadowolenia i euforii w oczach Davida.

— A wiesz, co jeszcze mógłby dla ciebie zrobić? — Oparłem głowę na dłoni. — Przecież chcesz, żeby twoja żona wróciła. Jak jej było? Natalie? Mam rację?

David nie odpowiedział. Wyglądał, jakby właśnie poważnie myślał nad sprawą i szukał podstępu. Domyślałem się, że zaraz padnie kolejne pytanie, które w teorii miało mnie wybić z rytmu i wyjawić prawdziwe zamiary, ale na ten moment czułem wyjątkowy przypływ energii przez wrzącą pewność siebie. Jednak starałem się nie popadać w nadmierną ekscytację. Dobrze mi szło i oby tak pozostało.

— Śmierć twierdził, że nie mógłby jej zabrać znów tu — powiedział suchym tonem, choć słyszałem, że ledwo powstrzymywał drżenie głosu.

— Naprawdę? Wierzysz mu? Przecież niedawno mówiłeś, że sam wdarłbyś się do Piekła, byleby ją stamtąd wyciągnąć. I mógłbyś to zrobić. Tylko on teraz na pewno nie powie ci jak. Zresztą, dla niego nie ma rzeczy niemożliwych. Mógłbym nawet zmusić go, żeby zabrał od ciebie chorobę. W końcu wiesz, że jest dla ciebie wyjątkowo niebezpieczna. — Wiedziałem, że wchodziłem na grząski grunt. — Na twoje nieszczęście, tamto ptaszysko wie o świecie magii i o tym, ile masz jej w Podziemiu.

Eddy wspominał, jak go śledził, więc mogłem pokazać Davidowi, jak wiele było mi mówione. Postanowiłem mówić niemal szeptem:

— I na twoje nieszczęście wiem też, że prędzej czy później cię to zabije. Na stałe. Bo serce nie wytrzyma takiej ilości magii, choćbyś nie wiem, jak bardzo się starał. A raczej bogów nie da się tak łatwo zabić, nie sądzisz?

David znów zmarszczył brwi.

— Mógłbyś dostać to samo, co ja. Zwykłą, naturalną odporność na nią. Wtedy byłbyś bezpieczny.

— Gdzieś ściemniasz — skwitował krótko.

Powstrzymałem się od euforycznego uśmiechu. David nie wydawał się dostrzegać nieścisłości w konkretnych fragmentach, ale zwyczajnie nie potrafił uwierzyć, żeby spadło na niego podobne szczęście.

— A przypadkiem nie lubisz udowadniać, że nie ma rzeczy niemożliwych?

— Chcesz czegoś w zamian.

Czyżby chciał mnie podpuścić?

— Ja? A co niby mógłbym chcieć? Obaj wiemy, że tak czy siak, gdy tylko przestanę być ci potrzebny, to mnie zabijesz. Po co masz składać obietnicę, której nie dotrzymasz? David, tyle ci pomagałem, sam uznałeś, że byłem użyteczny. Będę mógł ci udowodnić, że nie mam złych zamiarów. — Wcale, skądże. — Jakkolwiek tylko zechcesz.

Nie czekałem, aż David cokolwiek powie. Zamiast tego gwałtownie spojrzałem w jednym kierunku ze zgrabnie udawaną paniką. Kątem oka dostrzegłem zaniepokojenie Davida. Zakląłem pod nosem i szybko wstałem od stolika.

— Muszę spadać. Ten wredny chuj jest gdzieś blisko. — Zacisnąłem dłonie w pięści. — Jakoś mnie znajdziesz. Przemyśl to. Inaczej będę zmuszony dalej udawać, że im pomagam, a jakoś nie widzi mi się to.

Żwawym krokiem wyszedłem z karczmy. Eddy wyskoczył z mojej kieszeni, po czym wrócił do formy kruka. Stanął przede mną. Czułem na sobie wzrok Davida. Eddy gadał jakieś przypadkowe rzeczy, udając, że mnie ochrzaniał. Cieszyłem się, że David nie miał prawa usłyszeć ani słowa, bo część z nich doprowadzała mnie do szału.

— Noe to miał piękny i zgrabny tyłeczek, KRA naprawdę, nie dało się na niego napatrzeć, gdy pomagał ze zwierzakami na arce. O właśnie, a jak o tym mowa, to wiesz, ile musiał się nagimnastykować z żyrafami? Tak się pięknie to oglądało. Tylko nie wiem, dlaczego KRA uznał, że komary też nam się przydadzą albo takie KRA wróbelki. Już mógł wybrać użyteczne zwierzątka. Jak pszczółki. I tak, osy to też przypadek, bo KRA pomylił je z pszczołami.

— Eddy... Starczy... — Przeszedłem szybko obok kruka.

— Ty, ty, wracaj tu! — Podskakiwał za mną. — A wiedziałeś, ile Salomon żarł orzechów? Przecież nie ma większego dowodu, że od nich się mądrzeje.

— Eddy, dobra, naprawdę. Poradziłeś sobie aż za dobrze.

Eddy wskoczył mi na ramię. Zniknąłem wraz z nim za rogiem. Kontynuowałem jeszcze szalony chód, dopóki nie upewniłem się, że byłem wystarczająco daleko od Davida. Dopiero wtedy zatrzymałem się w alejce i oparłem czołem o ścianę. Żołądek momentalnie podszedł mi do gardła. Podparłem się dodatkowo ręką, żeby zaraz nie upaść. Miałem wrażenie, jakby opuściły mnie wszystkie siły. Cudem powstrzymałem się od wyrzucenia ostatniego posiłku. Przełknąłem ślinę. Po chwili szeroko się uśmiechnąłem i cicho zaśmiałem ze szczęścia. Nie wierzyłem. Czyżby udało mi się? David naprawdę uwierzył w tak banalny podstęp? Nie. Na pewno wymyśli coś mocnego, żeby sprawdzić, czy nie kłamałem. Nie wpuści mnie ot tak do Podziemia.

Eddy dziobnął mnie w ucho. Szybkim ruchem go z siebie zrzuciłem i złapałem za miejsce zranienia. Popatrzyłem skonfundowany na Eddy'ego.

— A to za co?

— Ja ci dam "tego wrednego chuja" i "ptaszysko"!

— A co niby miałem powiedzieć? "Cudny, piękny, majestatyczny, zboczony kruk"?

— Bez "zboczony".

— Kiedy lepszego określenia na ciebie nie ma.

— Grabisz sobie...

Machnąłem ręką i pokręciłem głową z rozbawieniem. Cóż, Eddy'emu udało się nieco rozluźnić atmosferę. Przynajmniej nie miałem już ochoty zwymiotować na niewinną ścianę. Złapałem głęboki wdech.

— Leć do Arvisa i mu powiedz, żeby się szykował. — Oparłem dłonie na biodrach. — Jeśli dalej nic nie spierdolę, to widzimy się potem w Podziemiu. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top