Rozdział 22 cz.I
Kilian
Naprawdę chętnie wróciłbym teraz do domu, bo jeszcze chwila w Piekle, a szlag mnie trafi i oszaleję. Przeczuwałem, że Arvis naprawdę nie da mi spokoju, dopóki nie dam mu sensownej odpowiedzi. Tylko rzecz w tym, że jakkolwiek nie próbowałbym odmawiać, to wciąż wyłapywał najdrobniejsze szczegóły i wracałem do punktu wyjścia. Nie chciałem składać paktu, ale też wizja zbliżającej się śmierci wcale mi się nie podobała. Mógłbym dać za wygraną. Tylko, jaki warunek postawić? Nie. Na samą myśl się zatrząsłem. Przywykłem przez dwa lata do braku Śmierci i nie wyobrażałem sobie innego życia. Wyjdzie na jaw, że spiskowałem przeciwko Erhardtowi, a ludzie, których miał za sobą, dopadliby mnie wszędzie. Chyba. Ciężko stwierdzić. Choć gdyby Arvis faktycznie wyrzucił mnie poza kraj? Ale nie chciałem opuszczać tych stron. Może miałem wiele nieprzyjemnych wspomnień, ale wciąż czułem się tu najbardziej pewnie. Nie poradziłbym sobie w innym miejscu. Bez wykształcenia, doświadczenia w normalnych zawodach to skończyłbym na ulicy. A gdyby do warunku dodać wspominkę o pomocy z finansami? Nie, to aż głupio brzmiało. W teorii mogłem zażyczyć sobie, czegokolwiek zapragnęła dusza, ale z jakimiś racjonalnymi granicami.
Musiałem trochę pochodzić, żeby odgonić myśli. Krążyłem w kółko z założonymi rękoma. Eddy przypatrywał mi się w ciszy. Momentami kusiło mnie, żeby spytać go o coś, ale nie miałem konkretnego pomysłu, więc nie zaczynałem rozmowy. Jeszcze wszystko zeszłoby na temat wydarzeń sprzed kilku chwil. Tylko one na moment uratowały mnie przed nieprzyjemną rozmową.
Intrygowało mnie kilka rzeczy, na które dotychczas nie zwróciłem uwagi. Chociażby gruba księga, na której widniały nieznane mi symbole. Nigdy wcześniej nie widziałem nic podobnego. Nie przypominało to żadnego znanego języka, więc wywnioskowałem, że to pismo, którym posługiwały się demony. Przynajmniej tak sądziłem, dopóki nie otworzyłem pierwszej strony. Pojawiły się kolejne znaczki sąsiadujące z poprzednim, jak mniemałem, alfabetem. Zaciąłem się. Skąd to? Po co to Arvisowi?
Jak na zawołanie Eddy wskoczył obok mnie już jako kruczek.
— Długa historia — rzucił krótko. — Wiedz, że Arvis miał trochę przeżyć i Śmierć jest dla niego kimś ważnym.
Zacisnąłem wargi i wciąż przypatrywałem się niezrozumiałym zapiskom.
— W sensie? — spytałem niepewnie.
— A to nieoczywiste? Opiekował się nim przez cały ten czas.
Zdziwiło mnie, że Eddy po prostu nie ignorował mojego pytania, tylko faktycznie mówił cokolwiek. Skrzywiłem się i rzuciłem mu pytające spojrzenie. Nie zareagował. Zamiast tego przypatrywał się księdze. Uniósł piórka na ogonie.
— Pamiętam, jak Śmierć nad tym pracował i głowił się, jak to robić, by Arvis nigdy nie miał problemów z językiem. — Pokazał dziobem na bazgroły w rogu jednej z kartek. — Tu Arvis się bawił. Miał może z jedenaście lat, nawet nie miał jeszcze skrzydeł. To była mała urocza kulka, która skakała nam wszędzie.
Zamrugałem kilkukrotnie. Nie dziwiło mnie, że Arvis musiał się uczyć jako dziecko, tylko czemu w ten sposób? Wyraźnie widać tu dwa alfabety – jeśli mogłem tak to nazwać. Tak jakby Arvis nie pochodził z Piekła. To chciał mi przekazać Eddy, faktycznie nie mówiąc tego wprost? Ale po co? To kolejna próba przekonywania mnie do paktu? Byli naprawdę uparci. Tylko może Eddy miał coś więcej do powiedzenia niż Arvis? Nie spodziewałbym się po nim tego.
Zamknąłem księgę i odetchnąłem. Wyjrzałem za okno. Zebrała się gęsta mgła i niewiele było widać. Nawet gdybym chciał, nie wyszedłbym teraz. Spacer mógłby zabić czas, choć ostatnie takie wyjście nie skończyło się zbyt dobrze. Tylko wtedy prowadził mnie Ivo.
— Wiesz, że gdy Śmierć został porwany, nie mogłem sobie darować, że nie mogłem niczego zrobić? — wyskoczył nagle Eddy. — Choć jestem tu od początku świata, to nigdy dotąd nie spotkałem kogoś, kto tak zaciekle chciałby zemsty.
Zacisnąłem wargi. Wolałem nie palnąć głupoty, skoro Eddy'ego nabrała chwila na wyznania. Musiałem naprawdę myśleć, co mówić.
— David chciał zemsty?
— A pomyśl logicznie. Kto nie chciałby, żeby ktoś mu bliski wrócił? Kto jest winiony jako pierwszy? Śmierć. Bo to on zabiera martwych. To nie choroby, wypadki odbierają ostatecznie, tylko on. Ludzie mieli na to dowód przez ostatnie dwa lata. Mogłeś umrzeć, ale dopóki Śmierć cię nie zabierze, to wrócisz pełni sił.
Gdy Eddy przedstawił to w takim świetle, to faktycznie stało to się logiczne. Tylko kogo mógł stracić David? Nie sądziłem, żeby jakkolwiek dbał o innych ludzi, patrząc na fakt, że chciał pozbyć się własnego syna. A jeśli zmienił się po śmierci tej jednej, konkretnej osoby? Chociażby żony?
Coś mi śmierdziało... I to nie byłem ja. Tylko nie potrafiłem zajrzeć tak głęboko w pamięć, by zrozumieć, co właśnie mi nie pasowało w całym epizodzie z Davidem.
— Śmierć od zawsze był przedstawiany jako bezduszny demon — ciągnął dalej Eddy. — Pomińmy już fakt, że w rzeczywistości demonem nie jest, dostał taką łatkę i każdy nazywa go tak z przyzwyczajenia. A wiadomo, rzeczywistość jest inna. Do takiej roboty został stworzony.
Dziwne, że kogoś takiego w ogóle dało się uwięzić.
— Tylko jakim cudem David umiałby go zatrzymać?
Eddy przez moment nie odpowiadał.
— Szczerze? Nie umiem sobie tego wyobrazić. Pewnie planował to przez kilka lat. Nie wiem, jak mógł dojść do nauk magii. Zwykli ludzie raczej sobie z nią nie radzą, a co dopiero z czymś tak silnym.
— A nie możecie tego sprawdzić?
— W teorii możemy. W praktyce nie mamy po co. Arvis mówił, że to nie jest konieczne. Wiemy, gdzie jest Śmierć, kto stoi za jego zniknięciem. Niczego więcej nie potrzebujemy do szczęścia. Nie musimy znać jego przeszłości.
— Mnie ciekawi, kogo konkretnie mógł stracić. Zresztą, skoro mam się z nim spotkać osobiście, to gdybym wiedział o nim coś więcej...
— Jeśli będziesz mieć przy sobie Arvisa, to nie będziesz musiał martwić się o takie rzeczy — przerwał pewnym i dumnym głosem.
I znów wracamy do paktu.
— Jak zatrzymał Śmierć...
— Nie zrobił tego sam. Miał od tego ludzi. Byłem przy tym. — Eddy wskoczył mi na ramię. — Ludzie, którzy użyli takiej magii, na pewno szybko umarli. Teraz nie ma raczej nikogo. Tylko pozornie stwarza zagrożenie. Jakkolwiek by nie trzymał Śmierci, to nie jest to na trwałe. Inaczej nigdy byś nie był tu z nami.
Westchnąłem.
— I po co ty mi w ogóle o tym mówisz? Dalej chcesz mi przemawiać do rozsądku?
— Chcę, żebyś zrozumiał, że chcemy, żeby Śmierć wrócił i tylko ty nam przeszkadzasz. Uparłeś się, nie wiedzieć KRA czemu. Nie chcesz nikomu o tym mówić. — Pokręcił łbem. — Może jeśli choć trochę nas zrozumiesz, to przebolejesz pakt na te kilka dni. Także... Pytaj, o co chcesz. Tylko pamiętaj, że nadal jesteś człowiekiem. Nie możesz wiedzieć o niektórych kwestiach.
Zamarłem. Naprawdę? Jak bardzo był zdesperowany, że dawał mi taką możliwość? Nie potrzebowałem tłumaczenia, jak bardzo chcieli Śmierć znów w Piekle.
— Mówiłeś mi kiedyś, że Lucyfer nie lubi Arvisa. Czemu? Bo Śmierć się nim opiekował?
To było pierwsze, co mi przyszło do głowy. To całkiem ciekawe, jakby nie patrzeć.
— O tym... Nie mogę ci powiedzieć.
W takim układzie idealnie wybrałem pytanie. To esencja mojego szczęścia.
— Ale z jakiegoś powodu też Lucyfer nie chce szukać Śmierci. Pewnie to ma coś wspólnego.
— Ma, owszem, ale Śmierć go też KRA.
— W sensie?
— Dobitnie mu przypominał, że to nie jemu służy i nie może wydawać mu ot tak poleceń.
— W sumie to ma sens — stwierdziłem pod nosem. — Miał go gdzieś, więc teraz nie chce mu się go szukać. A mimo to ktoś tu ciągle Arvisa podsłuchuje.
— Tak było od zawsze i nic z tym nie zrobimy. Narzeka sobie, że Arvis za wolno pracuje, bo jak tak dalej pójdzie, to Niebo też się zainteresuje tematem. Ale sam nie kiwnie palcem, żeby coś zrobić. To głupie i skomplikowane, musiałbyś porozmawiać o tym z samym Lucyferem, ale on pewnie sam by ci tego nie wytłumaczył.
Niby nie znosił Śmierci, ale dla świętego spokoju wolałby, żeby tu był. Całkiem logiczne. Pewnie też przez problemy z Niebem Arvis dostałby po uszach. To raczej ostatnie, z czym Lucyfer chciałby mieć do czynienia.
— Kilian, dlaczego nie chcesz tego paktu? Przynajmniej KRA ze mną bądź szczery. Czy naprawdę chodzi o twoją cudowną karierę z zabijaniem?
— Nie, nie o to chodzi. — Dodatkowo pokręciłem głową i ją opuściłem, zaciskając powieki.
— To o co?
Może powinienem to z siebie wyrzucić? Eddy to papla, więc Arvis i tak się dowie, ale... Też chciałbym świętego spokoju. Musieliby mnie tylko utwierdzić w przekonaniu, że nie wydarzy się ta jedna rzecz, której pragnąłem uniknąć za wszelką cenę. Wtedy Śmierć by wrócił, zmieniłbym wszystko... Jakoś. Radziłem sobie w cięższych momentach w życiu. Wybrnę też z tego. Tylko potrzebowałem jednej obietnicy, ale gdy o nią poproszę, wyda się, że to, czego tak bardzo się bałem, to czysta dziecinada.
— Po prostu... — zacząłem niepewnie, zaciskając dłonie w pięści.
Nie zdążyłem kontynuować, gdyż coś zastukało w szybę. Eddy podleciał, by to sprawdzić. Inny kruk. Pokazał mu, którędy wlecieć do środka. Gość wpadł do środka i zatrzymał się na pobliskim stoliku.
— Eddy, gdzie Arvis? — spytał od razu w pośpiechu.
— U Lucyfera. O co chodzi?
— Cholera... Jest problem na trzecim piętrze. Ponoć ktoś tam miał źle postawiony wyrok od tysiąca lat i dopiero te imbecyle się zorientowały.
— Słucham? To gdzie on powinien być?
— No... Na pierwszym piętrze...
Eddy zadrżał. Mnie też na samą myśl, że ktoś niesłuszne spędził tyle czasu w Piekle – nawet jeśli to zaledwie trzecie piętro – robiło się niedobrze. Widać, jak Żniwiarze dbali o robotę. Pewnie nie było przy tym Arvisa. Coś mi mówiło, że on nie przepuściłby takiego błędu.
— Lucyfer się wścieknie. Jak tylko te aniołkowate, pierzaste gaduły dowiedzą się, że takie cyrki się tu dzieją, to będziemy mieć tak przesrane... — dodał z przestrachem kruk. — Musimy to jakoś zatuszować. Przecież nie wniesiemy go teraz do Nieba z karteczką z przeprosinami. Musimy załatwić sprawę, zanim Psy coś wywęszą.
— Jak ty to chcesz zatuszować? Skoro to wyszło na jaw, to musimy domknąć sprawę.
— Eddy, wiesz, że Żniwiarze zaraz zwalą winę na Arvisa. Lucyfera nigdy nie było przy wydawaniu wyroków. Wiesz, jakie to wredne chuje. Zróbmy to po naszemu. Jesteś od Nāviego, uda nam się coś wymyślić. Czas nas goni, proszę!
Eddy widocznie się wahał. Nie mógł wziąć mnie ze sobą i sytuacja, która się wywiązała, była też zbyt poważna, by ją zbagatelizować. Na dodatek dotyczyło to Arvisa, który i tak miał wystarczająco problemów u Lucyfera. Eddy postukał pazurami o blat, po czym spojrzał na mnie.
— Kilian, nie... Albo wiesz co? Idź KRA, pobiegaj po Piekle, odwiedź KRA Lucyfera, ucałuj mu stópki, odwiedź Lilith i posmyraj ją KRA po skrzydełkach, ale za nic KRA nie zostawaj w domu! — Wszystko było tak przesiąknięte sarkazmem, że aż na moment wbiło mnie w ziemię. — Zrozumiałeś?!
Nim zdążyłem odpowiedzieć, Eddy wyleciał z gościem z domku. Zamrugałem kilkukrotnie.
— Tak, zrozumiałem przekaz... — rzuciłem do siebie pod nosem.
Wziąłem parę głębokich wdechów. Znów zostałem tu sam. Oparłem dłonie na biodrach i myślałem, co ze sobą zrobić. Ostatnio zwiedziłem to miejsce. Choć nie w pełni. Został jeden pokoik, którego nie sprawdziłem, gdyż wcześniej był zamknięty. Z ciekawości chwyciłem za klamkę. Popchnąłem lekko drzwi. Ku mojemu zdziwieniu, nie zatrzymał mnie zamek. Zajrzałem do środka. Początkowo nie zauważyłem niczego szczególnego. Duże łóżko, zwalona pościel, porozwalane ubrania o różnych rozmiarach zdobiły pokój. Dopiero gdy wszedłem do środka, zrozumiałem, dlaczego wcześniej ktoś zostawił to zamknięte.
Na ścianie wisiała kosa.
Wpatrywałem się na nią jak cielę na malowane wrota. Czy to... prawdziwa kosa Śmierci? Była wielka. Na czarnej rękojeści widniały złote, wygrawerowane symbole oraz napisy, których nie umiałem rozszyfrować. Wszystko zwieńczało zakrzywione, srebrne ostrze – tak czyste, że widziałem w nim swoje odbicie. Przejechałem palcami po słowach w nieznanym mi języku. To wydawało się takie nierealne. Faktycznie dotykałem broni, której używał Śmierć. Tylko co ona tu robiła? Zawsze myślałem, że mógł magicznie ją przywoływać, a nie że to faktycznie istniejąca rzecz. Na dodatek nie miałby jej przy sobie? Może ktoś ją tu zabrał – chociażby Eddy? To dziwne. Arvis i Eddy naprawdę pilnowali, żeby nikt jej nie tknął – w pokoiku brak jakichkolwiek okien. Tylko tym razem musieli zapomnieć o drzwiach. Czyżby to tak ważne, by nikt nie wpadł w jej posiadanie? Dawała jakieś cudowne moce, których można by tylko pozazdrościć?
Cokolwiek to nie było, zdecydowałem tego nie sprawdzać. Lepiej, żeby poczekała na właściciela. Nie chciałem wprowadzać więcej zamętu.
Podszedłem do wyjścia. Uchyliłem je na moment, by zaczerpnąć "świeżego", piekielnego powietrza. Mgła zdawała się gęstnieć z każdą chwilą, a bezpieczna ścieżka stawała się przez to coraz bardziej wyróżniać od reszty podłoża.
Coś też kryło się w krzaczkach.
— Ohoho... Kogo my tu mamy?
Mógłbym przysiąc, że nigdy z takim impetem nie trzasnąłem drzwiami. Złapałem kilka niespokojnych wdechów. Ivo. Czaił się w pobliżu. Czego on ode mnie znów chciał? Ostatnie nasze spotkanie nie skończyło się dobrze i wolałem trzymać się z daleka od tej abominacji.
Odwróciłem się i omal nie padłem na zawał. Otworzyłem szerzej oczy, patrząc na kwiatka wyrastającego spod paneli. Uśmiechał się wrednie.
— Jestem jedynym, który może tak swobodnie zmieniać materialność. Jesteś na mnie skazany. — Przechylił się na bok i zmrużył oczy.
Zmarszczyłem brwi.
— Czego chcesz? Uczepiłeś się jak rzep psiego ogona.
— Czemu jesteś taki niemiły? Chcę się tylko zaprzyjaźnić. — Machnął listkami.
— Wsadź sobie swoje korzonki gdzie indziej...
— Oj, no nie bądź taki... — dodał udawanym, smutnym głosikiem. — Może chcesz się gdzieś przejść? Teraz samemu jest niebezpiecznie. Myślę, że znam miejsce, do którego z chęcią pójdziesz.
— Jeśli jest tam ogrodnik, który cię zetnie na dobre, to chętnie... — rzuciłem i przeszedłem obok tego chwasta.
Ivo cicho się zaśmiał.
— Może twój ojciec jest tym ogrodnikiem?
Zamarłem. Zgrzytnąłem zębami i poczułem, jak mimowolnie zaczęła mi się trząść ręka. Jakoś do tej pory wypierałem z myśli, że ojciec gdzieś przebywał w tym Piekle.
— Dietmar Ellmenreich, prawda?
Nie znosiłem tego imienia.
— Ktoś, kogo szczerze nienawidzisz za to, co ci zrobił i za to, jak cię traktował – ciągnął dalej wrednym tonem.
Obejrzałem się.
— Skąd o tym wiesz? — wycedziłem w złości.
— W przeciwieństwie do wszystkich w tym Piekle umiem czytać emocje. Widziałem wszystko i wyczułem, jak czułeś się za każdym razem, gdy ojciec cię bił.
Zacisnąłem dłoń w pięść. Wiedziałem, że nie powinienem się odzywać, bo to wcale nie polepszy mojej sytuacji, ale słowa jakoś wyszły same.
— Skończ.
Ivo parsknął.
— Najpierw byłeś smutny. Mały Kilian nie wiedział, co robi źle, że ojciec go tak traktuje.
Brałem głębsze wdechy i próbowałem odgonić myśli od wspomnień mnie kryjącego się już wszędzie, byleby tylko ojciec nie odkrył kryjówki i wyżył się na czymś innym.
— Później bałeś się za każdym razem, gdy coś sknociłeś.
Pamiętałem. Zbiłem coś w kuchni i od razu wpadłem w histeryczny płacz. Sprzątałem w nieludzkim tempie, byleby tylko zdążyć przed powrotem ojca. Patrzyłem z przestrachem na drzwi i nawet nie zwracałem uwagi, że szkło wbijało mi się w ręce.
— Aż wreszcie zacząłeś go nienawidzić. Tylko strach został. Czyż nie?
Mała łza zebrała mi się w kąciku oka. Nieopisane mrowienie przebiegło mi między palcami.
— I przez to cieszyłeś się, jak ojciec utonął. Byłeś jedynym, który się wtedy uśmiechał.
Mimowolnie w złości pasmo magii poleciało w stronę Ivo. Uniknął ciosu, a ja patrzyłem na rękę z niedowierzaniem. Małe, błękitne pasma spokojnie przelatywały między palcami i po chwili zniknęły. Osłupiałem. Próbowałem zrobić to samo, ale pojawiały się tylko skwierczące płomyki. Niemożliwe. Użyłem magii i niczego nie spaliłem, mimo iż... Jak? Nigdy mi się to nie udało. Nie umiałem tak na zawołanie.
Ivo wyrósł obok mnie i jego uśmiech tylko się poszerzył. Znów się zaśmiał.
— Właśnie tego potrzebujesz, Kilian. Umiesz używać magii, ale emocje cię blokują — powiedział zachęcająco. — Pozwól, że zaprowadzę cię do ojca, żebyś mógł wyrzucić wszystkie żale, pokazać, jak bardzo go nienawidzisz, jak zniszczył ci życie. Będziesz mógł się na nim wyżyć. To sprawi, że magia, która w tobie drzemie, w końcu ukaże się w pełni.
Zadrżały mi wargi. Miałem nigdzie nie wychodzić. Mogłem poczekać na Arvisa i Eddy'ego, poprosić ich o to samo... Tylko pewnie by mi nie uwierzyli, a gdyby tylko odkryli w domyśle, że był tu Ivo, to tym bardziej straciłbym szansę. Jakoś nie czułem się bezpiecznie w towarzystwie Ivo, ale... Widziałem na własne oczy, że coś umiałem. Jeśli to faktycznie miało mi pomóc, to chyba zaryzykuję. Przynajmniej przestałbym być bezużyteczny i bezbronny.
— Zgoda — odparłem wreszcie.
Ivo zachichotał.
— Bardzo dobry wybór.
Coś mi mówiło, że tego pożałuję.
Ivo polecił, żebym się schylił. Udało mu się owinąć wokół mojego przedramienia. Dzięki temu mógł trzymać się blisko. Ruszyliśmy. Ivo wskazywał drogę, a ja pilnowałem ścieżki. Wciąż targał mną niepokój. Minęło tyle czasu, starałem się nie wracać wspomnieniami do ojca i jego wątpliwych metod wychowawczych. Tymczasem okazywało się to kluczem do zmian na lepsze. Gdy tylko zbliżyliśmy się do Strefy Zapomnienia, zatrzymałem się i głośno przełknąłem ślinę.
— Jesteś strasznie niespokojny — zauważył Ivo. — Co cię trapi?
— Trochę minęło, odkąd ostatni raz widziałem ojca...
— Pociesz się myślą, że jest we właściwym miejscu. — Poklepał mnie liściem dla otuchy. Jakkolwiek dziwnie i nierealnie to brzmiało.
— Czyli gdzie konkretnie? — dopytałem z nadzieją, że padł gdzieś w najniższe partie Piekła.
— Piąte piętro.
Mogło być lepiej...
— To trochę... Nisko. Im niżej, tym gorzej przecież.
— Nikt cię nie tknie — zapewnił spokojnie, posyłając nawet miły uśmiech. — Jesteś ze mną. Na dodatek nie jesteś człowiekiem należącym do Piekła. Tak długo, jak jesteś w partiach rządzonych przez Lucyfera, tak długo nic ci nie grozi. Bo takich jak ty, demony nie mogą tykać.
Nie było to jakoś wielce pocieszające, ale lepsze to niż nic. Wziąłem głęboki oddech i z pomocą Ivo przekroczyłem Strefę Zapomnienia. Znaleźliśmy się w jaskiniach. Tu już Ivo musiał dokładnie pilnować trasy. Zapewniał, że widział bezproblemowo w mroku, więc ufałem, że poprawnie mnie prowadził. Słyszałem odbijające się echem wrzaski ludzi. Jak to możliwe, że wcześniej, idąc z Arvisem, się nie pojawiły?
— Czym znów cię myśli pochłonęły? — Ivo wbił się między krzyki. — Myślisz nad tym, co mówił Arvis?
Akurat nie, ale nie mam zamiaru wyprowadzać cię z błędu.
— Podsłuchiwałeś?
— Oczywiście! — Dumnie wskazał na siebie liściem i zatrzepotał płatkami. — Chciałem cię mieć na oku i czekałem tylko na moment, aż będziesz sam.
Nastała chwila ciszy – nie licząc nieprzyjemnych wrzasków w tle.
— Ale możesz mu zaufać — dodał Ivo. Nie słyszałem, by wypowiedź była jakkolwiek ironiczna.
— Wydawało mi się, że nie przepadacie za sobą — powiedziałem wyraźnie zdziwiony.
— Słonko, tu nikt za mną nie przepada, bo znam wszystkie ich brudne sekrety. Gdyby Lucio o nich usłyszał, spadłby z tronu. Już raz spadł z nieba, więc spadania to on ma dosyć na pewno. Jeszcze by sobie siniaka nabił na tym aniołowatym dupsku.
Olśniło mnie.
— Czyli...
— Tak, wiem dużo o Arvisie — odpowiedział, jakby czytał mi w myślach. — A co? Zakochałeś się?
— Co? — Skrzywiłem się zdegustowany. — Nie.
— To czemu ci tak zależy? Od zawsze jesteś taki ciekawy wszystkiego? — Znów się cicho zaśmiał. — Może i Arvis jest ciekawy, ale nawet ja umiem dochowywać niektórych tajemnic.
Umilkłem na moment. No oczywiście. Nikt nie chciał w tym Piekle mówić o Arvisie, jakby był ewenementem, którego historia sprowadzała same nieszczęścia. Skąd pochodził w takim układzie? Czy to w ogóle możliwe, by żył wcześniej jako człowiek? Przecież to bez sensu.
Przed nami wyskoczyło małe stworzenie. Takiego demona jeszcze nie spotkałem. Jakby fretka, tylko z garbem i ostrymi pazurkami. Stanęła na dwóch łapkach i wlepiła w naszą dwójkę oczy. Po chwili odbiegła, głośno pisząc, aż zakryłem uszy.
— To nic strasznego — wytłumaczył Ivo. — Zazwyczaj tak reagują, gdy mnie widzą.
Zabrałem dłonie, gdy tylko piski stały się nieco cichsze. Bez słowa ruszyłem dalej, obierając ścieżkę narzuconą przed Ivo. Miałem wrażenie, jakby z każdym krokiem stres wgryzał mi się w nogi z większym natężeniem. Naprawdę za moment spotkam ojca. Co jeśli stanę przed nim i nie dam rady niczego wydusić? Jeśli dalej będę się go bać i zamiast pokazać, jak bardzo go nienawidziłem, to popłaczę się jak małe dziecko? Nie. Kilian, to dla lepszej magii i kolejnego, już nie bezsensownego, argumentu, by Arvis wsadził sobie swój pakt głęboko między pośladkami.
Tylko musiałem teraz odgonić myśli, żeby nie wycofać się w ostatniej chwili.
— Mogę wiedzieć, czym tak właściwie jesteś? — spytałem bez większego celu.
— Kwiatkiem. Nie widać?
— Tak po prostu? — Parsknąłem. — Wyrosłeś z przeklętego nasionka, które Lucyfer obsikał?
— To nie brzmi głupio i byłoby całkiem możliwe, ale nie tym razem. Zrodziłem się, gdy doszło do cudnego bratobójstwa. Krew Abla spadła na jeden kwiat i tak oto pojawiłem się ja. Cała historia. Nie jest piękna, prawda? Twoja wersja jest lepsza.
Rzeczywiście. Spodziewałem się czegoś bardziej skomplikowanego, skoro sam Ivo był dosyć nietypowym stworzeniem. Gdyby tylko przyziemni duchowni w sukienkach go zobaczyli, to w nocy dręczyłyby ich koszmary. Sam nadal jakoś nie przywykłem do kwiatka z mordą. Choć szczerze, w tym miejscu już nic mnie nie zdziwi. Mordercze króliki, żywe roślinki, pół serca... Jakkolwiek dziwnie to nie brzmiało.
— Coś nie daje mi spokoju — przyznałem pod nosem, ale tak, by Ivo na pewno to usłyszał.
— Co takiego?
— Wspomniałeś coś, że Arvis ma pół serca... Skąd?
— Naprawdę myślisz, że ci powiem? — Pokręcił łebkiem i się zaśmiał.
Czyli to prawda...
— Przynajmniej wytłumacz mi, jak to jest możliwe. O co z tym chodzi?
Ivo westchnął. Widocznie bardzo chciało mu się tłumaczyć coś, co dla niego było codziennością.
— Demony i anioły mogą się dzielić sercem. Ono nie jest takie fizyczne, jak u ludzi, także to żaden problem. To cholernie niekorzystne, ale czasem się z tego korzysta. Niekiedy też przez więzi z ludźmi. Tak, istnieją tacy debile. W sercach jest cała magia i moc, którą demon czy anioł ma od zawsze. Gdy ktoś ma pół serca, jest niezwykle słaby, chyba że jest ze swoją "drugą połówką". A przy okazji, jeśli jedno zginie, to drugie też. Proste i logiczne.
Jeśli Arvis faktycznie miał pół serca i żył, to oznaczało tylko jedno. Druga persona też gdzieś była. I przeczucie wciąż podrzucało mi Śmierć. Choć czy to możliwe? Eddy wspominał, że Śmierć to nie demon, jak popularnie go nazywano. Aniołem też bym go nie mianował. W takim układzie czy mógłby dzielić serce z nim? Tylko to tłumaczyło, dlaczego ktokolwiek zdołał zatrzymać kogoś tak potężnego oraz czemu Arvis twierdził, że bez niego niewiele zdziałam.
Może Arvis faktycznie był człowiekiem? To by wyjaśniło jeszcze więcej. Nie miałem na to większych dowodów, ale coś czułem, że to chciał przekazać mi Eddy bez faktycznego mówienia prawdy wprost.
Czy coś zmieniało to w moim życiu?
Absolutnie nie.
Doszliśmy do większej wyrwy skalnej. Zobaczyłem masywną bramę. Przed nimi stały dwie statuy rozwścieczonych wilków. Ciarki przebiegły mi po plecach. Podszedłem bliżej. Zobaczyłem, jak zadbano o detale rzeźb. Wyglądały, jakby faktycznie miały rozwianą od wiatru sierść. Nawet zęby wydały się niespodziewanie realistyczne.
Uniosłem wzrok na bramę. Widniał na niej napis:
Atmetiet visas cerības, jūs, kas šeit ieejat*
Cokolwiek to znaczyło, to pewnie nie było to miłe przywitanie. Postarałem się uspokoić szalejące serce, jednak zrozumiałem po chwili, że to niemożliwe. Niespokojnie zastukałem palcami o udo.
Dasz radę, cokolwiek cię tam nie spotka.
Pchnąłem masywne kraty. Otworzyły się z nieprzyjemnym dla uszu skrzypieniem. Parę kroków za nimi widniały krzywe, kamienne schody wiodące głęboko w dół. Ginęły gdzieś w mroku. Jak to mawiano? Ciekawość to pierwszy stopień do Piekła? Cóż, tutaj mogłem przyjąć to za dosłowne znaczenie.
Wreszcie postawiłem nogę na schodku. Powoli zacząłem schodzić. Musiałem pilnować, żeby przypadkiem nie stanąć źle na krzywiznach. Jakoś nie chciałem wpadać na piętro z wejściem smoka, gdyż wyglądałbym śmiesznie i żałośnie jednocześnie. Tamtejsze demony zapamiętałyby mnie jako ofermę, która nie potrafiła poprawnie zejść po schodach.
Niepokój narastał wraz z kolejnymi stopniami. Momentami się zatrzymywałem, żeby złapać następną partię wdechów i wydechów, po czym ruszałem w dalszą drogę. Miałem wrażenie, jakby nigdy się nie kończyło. Jakbym utknął w nieskończonej pętli, z której już nigdy nie wyjdę. Na dodatek zwróciłem uwagę, że zaginął mój kompan. Nie wiedziałem, w którym momencie Ivo zniknął, ale wydało mi się to podejrzane. Miał trzymać się blisko mnie. Chyba że znalazł inne, szybsze zejście? Cóż, był kwiatkiem, który łamał wszelkie prawa fizyki, więc mógł znudzić się moim żmudnym chodem. Oby tylko czekał na dole...
Wreszcie dotarłem do końca. Przywitał mnie nieprzyjemny gorąc oraz zadziwiająca cisza. Czy to sławne piąte piętro, na którym urzędował sam Lucyfer? Cóż, wolałem go nie spotkać, więc gdziekolwiek siedział, niech się stamtąd nie rusza.
Nadal nigdzie nie widziałem Ivo. Czy on ze mną pogrywał? Dla żartu zniknął, żeby zobaczyć, jak zaczynałem się trząść ze strachu, że byłem tu zupełnie sam. Choć to naprawdę dziwne... Arvis mówił na początku, że przed KAŻDYM piętrem była Strefa Zapomnienia, żeby ludzie nie mogli swobodnie się przemieszczać. Tutaj nie wyczułem niczego podobnego? Czyżby same schody wystarczyły? Patrząc na ich długość, jakoś mnie to nie dziwiło.
Rozległ się kobiecy śpiew. Przysiągłbym, że wszystkie włoski na moim ciele stanęły jak na baczność, gdy tylko delikatny sopran rozbrzmiał w tle. Słowa były w języku demonów, więc nie zdołałem niczego zrozumieć, ale coś wewnętrznie kazało mi zawracać, póki miałem ku temu okazję. Zacisnąłem zęby.
Nie. Nie po to szedłem tu taki kawał drogi, by teraz zawrócić się ze strachu. To tylko głupie zagrywki tego miejsca. Na pewno.
Postawiłem kolejny krok przed siebie. Patrzyłem pod nogi. Nie dostrzegałem żadnej ścieżki. Jednak też nic mnie nie atakowało. Minąłem nawet małe stadko Trusisów i jedynie spoglądały z zaciekawieniem. Nawet skuliły uszy i się wycofały. Piszczały przeraźliwie. To tak ujmowało ich demonicznemu wyglądowi. Pytanie tylko: dlaczego się tak zachowywały? To niemożliwe, żeby bały się akurat mnie.
Nie widziałem wiele przed sobą. Towarzyszyły mi mrok, piski demonów oraz tajemniczy śpiew, który wydawał się coraz głośniejszy z każdym moim krokiem. Nogi wciąż kazały mi uciekać, ale uparcie szedłem przed siebie. Oby Ivo wreszcie wyszedł ze swojej kryjówki i pokazał, w którą stronę powinienem iść. To przestawało się robić zabawne.
Śpiew nagle ucichł. Przez moment odetchnąłem z ulgą. Kroczyłem dalej pośród ciszy. Przystanąłem na moment, żeby sięgnąć po intuicję, w którą stronę iść.
Lecz odgłos kroków nie ustał.
Na domiar złego, wydawał się być niebezpiecznie blisko. Tuż za mną.
Odwróciłem się gwałtownie.
Dźwięk ustał. To tylko moja wyobraźnia. Aż się uśmiechnąłem z własnej głupoty.
Ponownie rozległ się śpiew. Brzmiał tak, jakby ktoś był tuż za moimi plecami. Niepewnie obróciłem głowę, a po chwili stanąłem tak, by widzieć, czy ktoś się nie zbliżał.
Znów nic. Już chciałem wierzyć, że to kolejny głupi wymysł imaginacji.
— A co my tu mamy? — Usłyszałem za sobą kobiecy głos.
Odbiegłem kawałek i znów się obróciłem. Dyszałem ze strachu. Nie. To znów mój umysł. Igrał ze mną. Tylko to wymyśliłem. Musiałem się uspokoić. Inaczej nigdy nie pójdę dalej.
W mroku zalśniły czerwone oczy. Z przerażenia chciałem się cofnąć o krok, ale potknąłem się o własne nogi. Szybko uniosłem się na łokciach i z dygoczącymi zębami wlepiłem wzrok w ślepia. Zza czarnej pokrywy wyszła ludzka postura.
Demon.
*Atmetiet visas cerības, jūs, kas šeit ieejat - Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie.
Cytat z Boskiej Komedii Dantego Alighieri.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top