Rozdział 21
Arvis
— Nie chwaliłeś się, że zrobiłeś postępy — powiedział nieco sfrustrowanym głosem Lucyfer. Słyszałem go jak przez mgłę. Już czekałem, aż wyjdę z tego cholernego pałacu. Brak odzewu zachęcił go do kontynuacji: — Nie uważasz, że mam prawo wiedzieć? Mieliśmy umowę. Miałeś mi mówić o wszystkim.
Wziąłem głęboki wdech.
— Inaczej pamiętam tę rozmowę — odparłem, unosząc wzrok. Lucyfer siedział z dumnie wypiętą piersią i nogą założoną na nogę. — Powiedziałeś, że mam przychodzić tylko wtedy, gdy uznam, że nie zmarnuję twojego cennego czasu na słuchanie bzdur.
Cennego czasu na siedzeniu czy spacerze po pałacu — dodałem z ironią w myślach.
— Dobrze. A więc czemu nie uznałeś za istotne, że wiesz, gdzie jest Nāvi, znasz imię tego, kto właśnie ośmiesza całe Piekło, a nadal nie raczyłeś tu przyjść? — Wstał i założył ręce za plecami.
Byłem zbyt zmęczony, żeby znosić jego gadanie bez sensu i próby wzbudzania we mnie poczucia winy, które nie miało sensownego podłoża.
— Z całym szacunkiem, jaki do ciebie mam, gdybyś jeszcze planował cokolwiek zrobić, to miałoby to sens, żebym ci cokolwiek mówił. — Wzruszyłem ramionami i uśmiechnąłem się głupio do Lucyfera. — Powiedziałeś wyraźnie, że to ma być mój problem, więc uznałem, że poinformuję cię, dopiero gdy będę wychodzić z Piekła lub gdy Śmierć tu wróci. Tego mi nie zabroniłeś.
Lucyfer zacisnął wargi. Nie mógł się zbytnio przyczepić, bo w istocie miałem rację. Zaraz wymyśli coś jeszcze, bo nie odprawiłby mnie teraz, w ciszy przyznając, że nie pożegnał mnie z groźbą. Czekałem, głaskając Harpiesa po głowie.
— A więc na co czekasz? — spytał po chwili przez zaciśnięte zęby. — Wiesz, co musisz, więc jeśli nie oczekujesz mojej pomocy...
— I tak byś mi nie pomógł — przerwałem Lucyferowi, skupiając znów uwagę na nim. — Tak czy siak jestem skazany sam na siebie, więc pozwól mi wrócić na moje piętro i zająć się tym, czym muszę. Nie martw się. Powiem ci, gdy Nāvi wróci, o ile sam się nie zorientujesz.
— To go tu sprowadzaj. Nie wiem, na co ty jeszcze czekasz? Na oklaski? — Założył ręce. — Jeśli sądziłeś, że jakkolwiek pochwalę cię, że wreszcie robisz coś porządnego, to byłeś w błędzie.
— Nie sądziłem tak. Przypominam ci, że to ty mnie tu wezwałeś, odciągając mnie od moich obowiązków.
Powinienem w tym momencie wyjść, a nie cokolwiek mówić. Nawet Harpies spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
— Gdybym chciał, sprowadziłbym cię z drugiego końca świata i nie patrzył, że masz jakieś "obowiązki".
— Tak? Wysłałbyś wtedy swoje kochane psy na posyłki, które ludzkiego świata widziały mniej niż ja, zanim jeszcze tu przyszedłem? — Parsknąłem pod nosem. — Jeszcze po Okrutnikach spodziewałbym się zawierania paktów z ludźmi, ale nie po nich. Kogo byś wysłał? Lilith, która ma cię w głębokim poszanowaniu?
— Czemu schodzisz w ogóle na temat Okrutników?
— A, bo widzisz, obiło mi się o uszy, że nasi kochani bracia z dwóch najniższych pięter trochę się nudzą, gdy nie ma nowych ludzi. Doskonale wiesz, że mogą iść wyżej i zrobić tu bałagan. Lilith już jest na szóstym piętrze.
Lucyfer nie odpowiedział. Wydał się nawet zaintrygowany. Nie bałem się mówić o takich rzeczach, bo Lucyfer i tak nie zapuszczał się w tamte strony. Niegdyś jeszcze wykłócał się z Lilith, bo chciał mieć kontrolę nad każdym piętrem, ale wreszcie odpuścił. Nie przyznawał się do tego, ale styl bycia Lilith go przerażał, więc decyzja o przekazaniu praw do czeluści Piekła to dla Lucyfera jak ucieczka przed problemami.
— Dlatego daj mi zająć się moimi sprawami, chyba że chcesz mieć Lilith z jej wiernymi Okrutnikami na głowie — dodałem wymownie, spodziewając się, że Lucyfer zaraz wymyśli głupi komentarz, odwróci kota ogonem, a następnie odprawi mnie z wrzaskiem.
— Idź już — powiedział zrezygnowany. Machnął ręką, jakby odganiał wredną muchę, po czym znów swobodnie usiadł.
Ukłoniłem się w ciszy, po czym opuściłem pomieszczenie. Wszystko poszło wyjątkowo dobrze. Nie sądziłem, że obędzie się bez gróźb. To nie w stylu Lucyfera, jeśli patrzeć na fakt, że mnie nie znosił i wykorzystałby każdą sytuację, by pokazać, jak gardził demonami pochodzenia ludzkiego. Nie było takich wiele, ale wciąż byliśmy dla Lucyfera jak wredne wrzody na tyłku.
Uśmiechnąłem się w duchu. Lucyfer naprawdę wolał raz przyznać mi rację, niż ryzykować, że Lilith odwiedzi wyższe piętra. Chłop miał problemy, ale przynajmniej na tym korzystałem. Tylko pojawiał się delikatny problem. Lilith naprawdę byłaby zdolna do postawienia Okrutników przeciwko całemu Piekłu, wyrażając żal z powodu zbyt małej ilości osób do torturowania. W ten sposób zrobiłaby na złość mnie i Lucyferowi jednocześnie. Także musiałem przyspieszyć ruchy. Inaczej Lucyfer naprawdę wyrwie mi skrzydła. Niby pozostała mi jedna rzecz, żebym mógł wreszcie sprowadzić Śmierć, tylko to ta najgorsza część. Przekonywanie Kiliana do paktu. Traciłem pomysły. Minęło teraz trochę czasu, Eddy opowiadał, że coś zaczynało się w nim zmieniać. Tylko czy tyle wystarczyło? Oby. Chciałem zamknąć ten temat i wrócić do normalnego życia. Miałem ku temu najlepszą okazję.
Byłem tak blisko, a jednocześnie tak daleko.
Pakt, dobry plan i Śmierć wróci do domu.
Może w końcu powrót na drugie piętro nie będzie sprawiał mi aż takiego bólu w sercu. Może znów nie zostanę zmuszony bardzo często go opuszczać. Znów zająłbym się pracą i Lucyfer wróciłby do narzekania, że przebywałem zbyt rzadko w Piekle – oraz na moje pochodzenie, rzecz jasna, ale to już rzecz stała, przynajmniej dzięki niemu zapamiętam na wieki wieków, że byłem człowiekiem, którego zabili bracia, choć miał dar, który przyniósłby wiele korzyści dla grupy.
Tak, nadal mnie to cholernie bolało, a minęło tyle lat.
W domku powitał mnie Kilian i siedzący na jego głowie Eddy. Chłopak widocznie nie przejął się ptakiem na głowie albo go zignorował. Dostrzegłem, jak wydawał się zaniepokojony. Nawet tego nie krył, co wcześniej miał w zwyczaju. Miłe zaskoczenie. Ciekawe, jak Eddy zachęcił go, by tu przyszedł, bo pewnie chcieli mi coś przekazać.
Proszę, zmień zdanie, nie utrudniaj mi życia choć raz.
Kilian odwrócił głowę w moją stronę. Westchnął. Powoli wstał, jakby pilnował, żeby Eddy nie spadł lub nie wbił mu pazurów – tam, to faktycznie mogło zaboleć.
— Wiem o Davidzie, ale nigdy człowieka na oczy nie spotkałem — zaczął bez zbędnych przywitań. — Wiem tylko, że ma córkę, która się za mną kręciła ostatnio jakoś często jak na nią, ale nic więcej.
— W sensie? Długo ją znasz?
— Kilka lat. Zawsze się trzymała blisko mnie, ale ostatnio... Sam nie wiem. Niby znam ją na tyle, że gdyby coś kryła, to bym to raczej zobaczył, ale jakoś w to wątpię. Pogadałbym z nią. Przekonałbym, żeby stanęła po naszej stronie i to na pewno by nam pomogło. Nie uważasz?
On naprawdę ze mną dyskutował, a nie wpajał swoje zdanie od razu bez większych refleksji. Może naprawdę się coś zmieniło na lepsze i kolejna rozmowa o pakcie skończy się sukcesem?
— Lepiej nie — odparłem, podchodząc bliżej. — Nie wiesz, ile ona wie. Skoro jeszcze żyjesz, to pewnie ani ona, ani David nie wiedzą, że Śmierć cię wybrał. Jeśli ona pozna prawdę, to możesz być skończony.
Kilian pogładził się po czole i założył ręce.
— Nie będę aż tak ryzykować, kiedy jesteśmy tak blisko — dodałem jeszcze sugestywnie.
Kilian wywrócił oczami. I tyle z moich marzeń o szybkim przekonywaniu do paktu.
— Kilian, zrozum, że to nie są przelewki. David to ktoś, kto przyczynił się do całego syfu na świecie i, o czym pewnie Eddy ci mówił, nie miał nawet skrupułów, żeby pozbyć się własnego syna, nawet jeśli twoimi rękoma.
— Nie, do niego to dalej KRA nie dociera.
Przez moment dostrzegłem ruch w dalszej części domku. Wziąłem głęboki wdech. Znów Psy. Przed chwilą byłem u Lucyfera, nie widziało mi się znów tam spacerować, żeby słuchać litanii żalu i boleści zadufanego w sobie władcy Piekła. Dałem znak ręką, by Eddy cicho czaił się w pobliżu, żeby zatrzymać nieproszonego gościa przed odleceniem stąd. Ostrzegłem wcześniej, że jeśli dokładnie ten sam kruk przekroczy próg mojego domku, to poleje się krew.
— Powiedz mi, co ci tak bardzo nie pasuje w pakcie, który będzie zobowiązywał cię może parę dni i do którego możesz postawić warunek, jaki sobie tylko zażyczysz? Tak cię boli, że ktoś musi ci pomóc, żebyś przeżył, czy o co ci wreszcie chodzi?
Kilian nie odpowiedział.
— A może boli cię, że twoja cudowna kariera zabójcy legnie w gruzach, bo staniesz przeciwko ludziom, którzy dawali ci za to pieniądze?
— Masz zamiar mi dogryzać? Przecież będzie pilnował mnie Eddy, który może w każdej chwili zrobić z siebie jakieś groźne zwierzątko.
— Owszem, ale po tym pewnie długo nie pożyjesz — powiedziałem, choć było to absolutnie oczywiste. — Zresztą. Beze mnie tam nie uwolnisz Śmierci. Proszę cię. Mam ci obiecać, że będziesz mógł sobie spokojnie żyć, pomogę ci wyrzucić cię nawet do innego kraju, żebyś tam też w spokoju mordował? Nie wiem już, czego ty oczekujesz. Szukasz bezsensownych powodów, zamiast zwyczajnie przyznać mi rację.
— Oh, owszem, już. Masz rację. Chcę tylko mordować ludzi, to mój cel życiowy, wcale nie mam tego coraz bardziej dosyć. Ale jak mam ci wierzyć, że pakt mnie cudownie uratuje, skoro dotychczasowym dwóm osobom nawet go nie proponowałeś i spieprzyłeś sprawę? Nie ufam ci. Proszę. Masz kolejny bezsensowny powód.
Wziąłem głęboki wdech. Wciąż unikał prawdy i było to aż za dobrze słychać
— Uczę się na własnych błędach. Nic ponadto. Poza tym, zauważ, że David w końcu cię znajdzie. Pomożesz mi, Śmierć wróci, David będzie gryźć glebę i będziesz bezpieczny. Nie pasuje ci taka opcja, naprawdę?
Kilian znów milczał. Widocznie nie wiedział, co powiedzieć i uznał, że siedzenie w ciszy to najlepsza opcja. Nie rozumiałem go kompletnie. Był debilem, ale nie aż takim, by nie zrozumieć, że jeśli nie zrobi niczego teraz, to skończy martwy. Szukałem już najbardziej absurdalnych wyjaśnień i próbowałem przypisać je Kilianowi. Tylko sunąłem po domysłach. Choć znałem sporą część przeszłości Kiliana, to nie umiałem wytłumaczyć jego obecnego zachowania.
Kilian odszedł kawałek ode mnie i skupił wzrok na pobliskiej, gołej ścianie.
— Dowolny warunek? — spytał. — Wszystko, czego bym sobie zażyczył?
— Prawie wszystko, ale generalnie to tak.
— Nawet gdybyś chciał całą biografię. — Eddy podskoczył na belce. — Łącznie z życiem seksualnym.
— W przeciwieństwie do ciebie, nie miałem go — odparłem wymownie, nawet nie zwracając wzroku na kruka.
— KRA! Nie było tematu!
Przyjrzałem się Kilianowi. Ściana pochłonęła wszystkie jego myśli. Czyżby naprawdę wreszcie rozważał nad paktem? Nie, to byłoby zbyt piękne. Możliwe, że szukał kolejnych wymówek, bylebym tylko zamknął ten temat. Założył ręce i widocznie zaciskał palce na ramionach.
— Czego ty się tak boisz? — zapytałem całkiem troskliwie, widząc, że Kiliana zżerały go nerwy.
— Ponoć znasz mnie na wylot.
Chciałbym. Nie byłem jak Śmierć.
— Mogę znać twoją przeszłość, dowiadywać się o tym, co jest teraz, ale mogę tylko domyślać się, co możesz czuć i jakie masz lęki, dopóki sam mi o nich nie powiesz.
Kilian znów milczał. Unikał patrzenia na mnie.
— Zrozum, że nie chcę dla ciebie źle. — Podszedłem, by stanąć przed Kilianem i śledzić ekspresję jego twarzy. — Nie chcę ci nic zrobić. Naprawdę chcę cię ochronić, choć jesteś, kim jesteś. Za każdym razem, gdy stąd wychodzisz, boję się, że nie wrócisz, że Eddy przyleci i powie mi, że ktoś ci właśnie wyrwie serce.
Chłopak odwrócił wzrok. Widziałem zamieszanie, które widocznie coraz bardziej go zżerało. Musiał wreszcie ze mną poważnie porozmawiać, bo mógłbym się jeszcze uprzeć, że będę go męczyć z tym paktem tak długo, aż wreszcie się zgodzi. To ostatnia prosta do przywrócenia porządku i wbiję to Kilianowi do głowy, czy tego chciał czy nie. Teraz postanowiłem nie naciskać, a cierpliwie poczekać, aż Kilian przypomni sobie, jak się mówiło. Założyłem ręce. Przyglądałem się też, jak Eddy radził sobie z intruzem. Długo siedział, a to nie wróżyło niczego dobrego. Jeśli za moment nie wydarzy się nic niezwykłego, to zechce odlecieć i oby wtedy Eddy go złapał. Wolałem dać nauczkę Psu, który nasłał szpiega. Owszem, wyspowiadam się przed Lucyferem, ale na jakiś czas na tym piętrze nie postanie noga obcego kruka.
A przynajmniej miałem taką nadzieję.
— Raz twierdzisz, że jestem mordercą, masz mnie gdzieś, a raz mówisz zupełnie co innego — rzucił pod nosem Kilian, kryjąc sztuczne rozbawienie. — Jak to wreszcie jest? Może dlatego przez dwa lata nic ci się nie udało zrobić?
— Nie sądzę, że to przez to. Może zdarzyło mi się powiedzieć ci parę ciepłych słówek, ale wszystko sprowadza się do jednego. I tak cię potrzebuję. Na pewno to rozumiesz. Może gdy dojdzie do paktu, to zrozumiem, dlaczego właśnie ty zostałeś wybrany. Zawsze może się okazać, że to akt desperacji i nic więcej.
Znów zamilkł, jakby po raz kolejny układał wymijającą odpowiedź. Za którymś razem wreszcie da za wygraną i zgodzi się na pomoc. Nie będzie mieć innego wyjścia. Wymyśli tylko, jak wygrać na tym w korzyściach. Niech robi, co zechce, byleby całe to durne docinanie się skończyło.
— Ej! A wiecie, że Hiob nie nosił majtek? — wyskoczył nagle Eddy.
Wziąłem głęboki wdech. Spojrzałem z mordem na kruka i już chciałem go besztać, jednak zrozumiałem, że nie mówił do mnie.
Nie mieliśmy tylko jednego intruza w domu.
Eddy zdołał złapać pierwszego kruka, który nie zdążył uciec. W kociej formie wystarczył dobry skok i wbite pazury w kark, by wraz z natrętnym ptakiem spaść na podłogę. Niestety, drugi zdołał się ulotnić. Zacisnąłem zęby. Podszedłem bliżej i przyjrzałem się krukowi pod łapkami Eddy'ego. Ten sam. Do Aloizsa nie dotarło ostrzeżenie. Zwyczajnie dogadał się z innym demonem, żeby był do pomocy, gdybym naprawdę skrzywdził jego pupila. Cóż, zapomniałem, że Psy miały zupełnie gdzieś, jaki los spotka ich zwierzątka. Przecież wypłaczą się Lucyferowi, ponarzekają, jacy byli poszkodowani i on kiwnie palcem, by dostali kolejnego kruka do śledzenia poczynań w Piekle.
Postawiłem nogę na skrzydle intruza, dzięki czemu Eddy mógł odskoczyć na bok. Przykucnąłem i patrzyłem, jak przerażony kruk próbował się wyrwać.
— Czy nie wyraziłem się dostatecznie jasno, że macie trzymać się z daleka od mojego piętra? — wysyczałem, dociskając but do podłogi.
Eddy przyniósł mi w pyszczku ostry, zakrzywiony nóż. Kruk wciąż się szarpał, dziobał, jednak wciąż nie zdołał wyciągnąć skrzydła. Przystawiłem ostrze.
— Nie rzucam słów na wiatr.
Wbiłem nóż. Zaledwie chwilę później nie pozostał nawet ślad po intruzie. Chmara magii rozlała się po podłodze i uciekła między szparami. Jeszcze ku górze uniósł się mgielny, niemal przeźroczysty kontur kruka, który wydał głośny odgłos, po czym rozpłynął się w powietrzu. Odsunąłem się i odłożyłem nóż na poprzednie miejsce. Wziąłem głęboki wdech. Spojrzałem kątem oka na Kiliana. Miał szeroko otwarte oczy, jakby nie dowierzał, czego właśnie był świadkiem. Cokolwiek przebijało mu się teraz w myślach, musiało robić niezły młyn.
— Cóż, chyba sam się zgłoszę do Lucyfera. Na pewno się bardzo za mną stęsknił. — Skwitowałem to krótkim śmiechem.
Posłałem krótki uśmiech Kilianowi. W międzyczasie Eddy wskoczył na pobliską szafkę.
— Dokończymy tę rozmowę później. Eddy, przypilnuj go, żeby nie zrobił nic głupiego, aż wrócę.
Eddy pokiwał główką i machnął radośnie ogonem. Kilian nadal niczego z siebie nie wydusił. Pozostawił całą sytuację bez werbalnego komentarza, ale wystarczyła jego mina wyrażająca więcej niż tysiąc słów.
Harpies wleciał przez otwarte okno. Brał wdech, by oznajmić coś oczywistego, ale zdążyłem mu przerwać.
— Tak, wiem. — Pozwoliłem, żeby kruk wskoczył mi na ramię. — Trzeba złożyć mu kolejną wizytę.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top