Rozdział 18

Arvis

Jeszcze chwilę dłużej spędziłbym na innym piętrze niż drugie, to wyszedłbym z siebie, stanął obok i byłoby mnie dwóch. Choć, patrząc na to z innej perspektywy, to wcale nie taki zły pomysł. Przydałby mi się klon, który biegałby do każdego zawołania z prośbą o zmianę piętra. Teraz kazałem Harpiesowi odpowiadać dokładnie tak samo – róbcie, co chcecie. Taki stan rzeczy nie utrzyma się zbyt długo, bo w końcu jakiś Pies zwróci na to uwagę i pobiegnie do Lucyfera zgłosić, że nie wywiązywałem się z obowiązków.

Obecnie machnąłem na to ręką. Potrzebowałem chwili spokoju. Na szczęście jedno miejsce pozwalało mi na porządne złapanie oddechu. Wietrzne Góry. Kręciły się tutaj praktycznie same pomniejsze demony ze względu na warunki oraz brak większych atrakcji. To zwyczajna ozdoba piętra. Nie prowadziły tu żadne ścieżki. Najlepsza droga prowadziła przez Martwy Las Jęków, którego przekroczenie nie stanowiło dla mnie większego problemu. Przywykłem do niego po godzinach trzymania mnie w nim na siłę. Dzięki temu, w przeciwieństwie do wielu innych demonów, umiałem bez drgnięcia mięśniem przejść pośród gęstwiny gnijących pni. To jakiś plus sytuacji.

Klimat był tu raczej... Wietrzny. Gorący powiew nadchodził z wielu stron, osiągając niekiedy ogromne prędkości. Pomimo iż okoliczne demony były przystosowane budową do okolicznej pogody, to niektóre z nich przegrywały w starciu z wiatrem. Dlatego ja nawet nie podejmowałem próby poderwania się do lotu. Ku górze wiodły specjalnie utarte ścieżki pośród skał. Na szczycie znajdowała się wyrwa skalna chroniąca przed porywami oraz pozwalająca na oglądanie krajobrazu drugiego piętra. To właśnie tu mogłem odpocząć. Tutejsze pomniejsze demony raczej mnie ignorowały, choć zdarzyło się, że nie zwróciłem uwagi, jak okoliczny Trusis przyczepił mi się nogi. Dostał darmową wycieczkę.

Akurat na szczycie nie spotkałem niczego szczególnego. Jedynie w oddali widziałem, jak po górach wspinał się pokaźnych rozmiarów demon rozpościerający masywne skrzydła – charakterystyczną cechę wszystkich bytów w Wietrznych Górach. Z tej odległości nie dostrzegałem szczegółów, które pozwoliłyby na rozróżnienie stworzeń. Zbyt wiele kręciło się podobnych. Niekiedy sam się w nich gubiłem.

Siedząc i spoglądając w dal w ciszy, straciłem poczucie czasu. Byłem wszystkim tak zmęczony, że najchętniej ułożyłbym się do snu tu i teraz, gdyby sprzyjały ku temu warunki. Przynajmniej miałbym pewność, że Harpies nie przyleci. Nie interesowało mnie na ten moment, co działo się w Piekle. Chciałbym już wyjść poza jego granice, zwiedzać różne rejony świata w poszukiwaniu martwych ludzi. Przestanę narzekać, że to się nudziło po jakimś czasie. Naprawdę. Tylko niech dostanę szansę, żeby coś zrobić, poza ciągłym, żmudnym przekonywaniu Kiliana.

Usłyszałem ciche drapanie. Obróciłem się. Jednak nie byłem tu sam. Przymrużyłem oczy, próbując dostrzec, co skrywało się w mroku. Hałas się nasilił. Nieprzyjemne chrobotanie pazurów po skałach zdawało się zbliżać. Zacisnąłem dłoń oraz przygotowałem się do biegu. Może i większość demonów stąd mnie ignorowała, ale wciąż któryś uznałby, że rzucenie się na kogoś wyższego sortu to dobry pomysł.

W końcu z mroku wyskoczył mały, uzbrojony w nieduże pazury, czarny z szarymi cętkami Leopards. Machnął jeszcze miękko zakończonymi skrzydełkami. Budową przypominał młodego lamparta. Uśmiechnąłem się. Przykucnąłem, żeby szczeniak mógł wskoczyć mi na ręce. Wlepił we mnie mgliste oczy.

Jednak chrobotanie nie ustało. Wtedy mnie olśniło. Kompletnie zapomniałem, kto kręcił się w tych stronach. Pozwoliłem, by młody wskoczył mi na ramię, zahaczając skrzydełkiem o policzek. Uniosłem głowę ku górze. W mroku pojawiły się dwa czerwone ślepia.

— Erma? — Odsunąłem się o krok, unikając strużki śliny.

Rozległ się cichy śmiech. Demon z gracją zeskoczył ze skalnego sufitu, lądując na czterech łapach. Był dokładnie taki sam kolorystycznie jak młody, jedynie przynajmniej pięciokrotnie większy oraz o znacznie ostrzej zakończonych skrzydłach. Przy prawym oku widniała bladoróżowa blizna, a na ciele niejednokrotnie brakowało fragmentów sierści.

Odetchnąłem z ulgą. Zaglądałem tu na tyle rzadko, że wyleciało mi z głowy istnienie Ermy. Pośród pomniejszych demonów zawsze znajdował się osobnik, który wyróżniał się intelektem i służył za przywódcę całego gatunku. Miałem okazję poznać tylko Ermę przez tyle lat. Reszta siedziała gdzieś skryta przed resztą. Prawdopodobnie Erma też kryłaby się przede mną, gdyby nie fakt, że niegdyś uratowałem jej życie, gdy zraniła skrzydło i spadła nieopodal Rzeki Krwi z wieloma złamaniami. Według reguł nie powinienem brać jej pod dach, gdyż to naturalna kolej rzeczy, że osobniki słabsze kończyły pożarte, jednak wiedziałem, że zadręczą mnie wyrzuty sumienia. Zresztą Nāvi nie miał nic przeciwko, nawet krył wszystko przed szpiegowskimi Psami. Tylko przez to, że miałem trochę za długi język, Erma znała najdrobniejsze szczegóły z mojego życia. Jednak patrząc na to świeżym okiem, to nie taka zła perspektywa, by móc rozmawiać nawet o tematach, których nie poruszałem przy Śmierci.

— Co cię tu sprowadza, Arvisie? — spytała Erma, odchodząc kawałek ode mnie. — Nie bywasz tu jakoś szczególnie często.

— Po prostu usiąść i odpocząć — odparłem i ponownie usiadłem ze spokojem. Młody Leopards zeskoczył mi z ramienia, po czym zajął miejsce obok. Niemal natychmiast zainteresował się własnym, puchatym ogonem i zaczął biegać w kółko, próbując go dopaść.

Erma parsknęła śmiechem, widząc poczynania szczeniaka.

— Słyszałam o zajściu w Piekle. Ponoć kazali ci radzić sobie z tym samemu.

— Jesteś wyjątkowo doinformowana — stwierdziłem sarkastycznie.

— Nieczęsto spotyka się takie poruszenie w Piekle, gdy pomniejsze nie próbują się wzajemnie zeżreć, tylko faktycznie się jednoczą. Sama byłam pod wrażeniem — mówiła z rozbawieniem, lecz ton nagle uległ zmianie. — Później dowiedziałam się o całej reszcie i aż szkoda, że nie jestem w stanie ci pomóc. Ewentualnie mogę nasłać jakieś wybryki, żeby narobiły Lucyferowi na jego przepiękny dywan.

— Obędzie się.

Szczeniak akurat dopadł zdobycz. Siedział, trzymając własny ogon w pysku.

— Jak sobie radzisz? — zapytała Erma ze zmartwieniem.

— Nie radzę sobie — przyznałem, przygryzając usta od środka. Westchnąłem. — Zrobiłem głupotę, najpierw przedłużyłem złożenie paktu z tym, który chciał pomóc, a teraz muszę użerać się z kimś, kogo nawet siłą nie namówi. A jestem tu uziemiony. Wiem tylko tyle, co mówi mi Eddy.

Poprawiłem włosy, nie wiedząc, co począć z rękoma. Spojrzałem przez ramię. Erma nie odrywała ode mnie wzroku. Widziałem w jej oczach przejęcie.

— Ciekawe mamy czasy, że ludzie muszą pomagać w piekielnych sprawach, bo Lucyferowi wciąż przeszkadza twoje pochodzenie — podsumowała nieco wymijająco.

— To moja wina.

— Proszę, nie zaczynajmy tego tematu znów. Moje zdanie znasz. Nie zmieniło się przez tyle lat.

— Gdyby mnie wtedy nie uratował... — kontynuowałem, jakbym nie słyszał warknięcia Ermy. — Gdyby nigdy więcej nie przyszedł, nie podarował mi magii...

— To co? Lucyfer nigdy go nie lubił. Przestań zwalać winę na siebie, bo cię stąd wygonię.

— Po prostu nie rozumiem, co on widział we mnie, gdy decydował się wyciągać mnie z przepaści. — Zacisnąłem zęby. — Patrz, co się teraz dzieje! Nigdy by do tego nie doszło! — Zacisnąłem dłoń na udzie, prawie wbijając pazury. — Teraz obaj jesteśmy pośmiewiskiem w całym Piekle. Nikt nie raczy pomóc. Wszystkim jest już tak obojętne, co się dzieje. Gdybym tylko był razem z nim... On by tu dalej był, nigdy nie musiałbym uganiać się za Kilianem...

Potrzebowałem wziąć kilka głębokich oddechów. Zrobiło mi się piekielnie sucho w gardle.

— Chciałbym udowodnić choć raz, że nadaję się do czegokolwiek w tym Piekle. Pokazać, że nie potrzebuję niczyjej ochrony. Nāvi zajmował się mną przez tyle lat, nie chcę, żeby musiał to robić cały czas.

Zacisnąłem wargi i próbowałem uspokoić oddech. Poczułem, jak Erma podeszła bliżej, zostawiając szczeniaka z ogonem w pysku. Przysunęła się bliżej, ocierając się miękką sierścią. Łaskotało. Trochę. Pogłaskałem ją z delikatnym uśmiechem.

— Lepiej ci już? — Erma się odsunęła i dokładnie przyjrzała.

— Trochę. — Przymknąłem oczy. Zacząłem mówić na głos myśli: — Niech ten koszmar się skończy. Niech pieprznie mnie piorun, żebym zrozumiał, dlaczego wybrał Kiliana. On nie jest debilem. Wszystko, co robi, jest przemyślane... Poza ratowaniem mnie.

— Arvis... — Erma pokazała zęby.

— A mądre to było?

— Jestem pewna, że gdybyś go spytał, czy gdyby wiedział, że za jakieś dziesięć tysięcy lat wydarzy się coś takiego, to czy nadal by cię uratował; odpowiedziałby, że z miłą chęcią — odparła z lekkim gniewem. — Byłeś dla niego kimś specjalnym. Kimś, kto naprawdę się go nie bał. Także, z łaski swojej, skończ ten temat, bo cię wypchnę na największy wiatr.

Głośno wypuściłem powietrze i ugryzłem się w język. Zdałem sobie sprawę, że znów zabrzmiałem, jakbym nie był wdzięczny za wszystko, co zrobił Śmierć. Wręcz przeciwnie. Wiele poświęcił, wyćwiczył anielską cierpliwość oraz zadbał, bym czuł się tu najlepiej jak to możliwe. Wypadałoby się jakoś w końcu odwdzięczyć, a tymczasem ślęczałem w Piekle i robiłem z siebie błazna.

— Arvis. — Erma stanęła przede mną i wlepiła czerwone ślepia. — Nie wiem, kim jest ten cały Kilian, ale usiądź i pomyśl, jak Nāvi.

— Próbowałem.

— Pieprzysz. Słuchaj. Siedzisz w obcym miejscu, pewnie niewiele możesz zrobić. Ile on podejmował decyzję?

— Jakiś miesiąc piekielny... Czyli jakieś cztery miesiące w normalnym świecie... Fakt, dużo.

— Coś więc musi wyróżniać tego dupka. Musi. Pomyśl. Nawet najgłupsza rzecz, jaka przyszłaby ci do głowy.

Zwilżyłem wargi. Momentalnie mnie olśniło.

— Magia — rzuciłem pospiesznie. — Nie potrafi jej stabilizować. Ale... To bez sensu.

Mocniejszy powiew dał o sobie znać. Wydawało mi się przez chwilę, że widziałem, jak wiatr wyrzucił mniejszego demona gdzieś w górę.

— I w tym momencie powinnam cię wyrzucić na to wietrzysko — docięła, dumnie wymachując ogonem.

— Co dałby mu człowiek, który nie panuje nad magią? Planuje wysadzić całe tamto miejsce w powietrze? Przecież to nie ma szansy na powodzenie... — Zaciąłem się. Przez moment miałem wrażenie, że wpadłem na genialny pomysł, ale go odrzuciłem.

Chyba że niestabilna magia przekraczała swoje naturalne granice i w jakiś sposób przewyższała moją i Śmierci włącznie?

Nigdy się nad tym nie rozwodziłem, bo już dawno temu pożegnałem się z tym problemem. Jeśli gdzieś w tym rozumowaniu istniała odpowiedź... to nie będę mieć pewności. Tylko Nāvi wiedział, w jakich znalazł się warunkach oraz co działo się dookoła. Mogłem tylko spekulować, ale i tak finalnie poznałbym prawdziwą wersję, gdy stanę obok niego.

— I co? Rozwiązanie zagadki ci coś dało? — spytała prześmiewczo Erma. — Nie skupiaj się na czymś, co nie ma większego sensu.

— Skończyły mi się pomysły na przekonywanie Kiliana, więc musiałem zająć się czymś innym. — Zgiąłem nogę i oparłem łokieć o kolano. — Przy okazji podjąłem pewną decyzję.

— Oświeć mnie.

— Jeśli znów się nie uda, Kilian skończy martwy, to nie będę czekać, aż Nāvi kogoś znajdzie. Pójdę na piąte piętro i będę błagać Lucyfera na kolanach, mówiąc, że miał rację w stosunku do mnie. To będzie ujma na honorze, ale przynajmniej będę wiedzieć, że Nāvi wróci do domu.

Erma spojrzała z szeroko otwartymi oczami.

— Wiem, co powiesz. On wymyśli coś, co jeszcze bardziej poplami mi honor. Tylko w tym momencie pozwoliłbym nawet odciąć sobie skrzydła, jeśli to zadowoliłoby Lucyfera na tyle, żeby ruszył Piekłem.

Erma wydała się zaniepokojona. Rzuciła okiem na moje skrzydła. Widocznie nie wyobrażała sobie mnie bez nich. Ja również. Nie sądziłem, że kiedykolwiek mógłbym się z nimi pożegnać. Cieszyłem się z nich, gdy tylko ujrzałem, jak rosły. Od pierwszych dni marzyłem, by lecieć z ich pomocą. Może z czasem zaczęły nieco przeszkadzać i utrudniały niektóre czynności, ale wciąż stanowiły część mnie.

— Nie — powiedziała stanowczo Erma. — Nawet jeśli znów się nie uda, nie rób tego. On nie zatrzyma się na skrzydłach. Pozbawi cię rogów, ogona i kto wie, czego jeszcze. Jesteś w stanie tyle poświęcić?

— Jeśli to miałoby uratować Nāviego, to jakoś bym to przeżył.

— Nie, nie, to nie jest wyjście, Arvis. Nie płaszcz się przed nim. To nic ci nie da. Jesteś pod opieką Nāviego, Lucyfer nie może cię tknąć, dopóki sam mu na to nie pozwolisz. Wystarczy, że raz mu na to pozwolisz i on to wykorzysta.

Odwróciłem wzrok od Ermy. Wiedziałem, że jeśli zaraz nie przyznam jej racji, to kontynuuje tłumaczenie, dlaczego wpadłem na fatalny pomysł. Zdawałem sobie z tego sprawę, ale też to przemyślana decyzja. Świat nie mógł być zbyt długo bez Śmierci, a zanim on znajdzie kolejną osobę, to minie kolejne kilka miesięcy. Już był bałagan, którego zbieranie zajmie masę czasu, a jeśli wszystko potrwa jeszcze dłużej, to nie chciałem myśleć, w jakim stanie zastaniemy rzeczywistość.

KRA wiatr! Wiej wszędzie tylko nie KRA na mnie!

Uniosłem głowę. Widziałem, jak Eddy zbliżał się z zawrotną prędkością. Minimalnie odsunąłem się na lewo. Erma schyliła się w ostatniej chwili. Kracząca kulka przeleciała tuż nad nią. Szczenię pobiegło w stronę hałasu.

— PSIK! KRA! Zostaw mnie! Skaranie boskie! Co cię zrodziło?! PSIK!

Obejrzałem się. Młody Leopards przybiegł w podskokach, trzymając Eddy'ego w pysku. Kruk zwisał do góry nogami. Złożył skrzydła i wydawał się wyjątkowo obrażony. Parsknąłem śmiechem, Erma zawtórowała chwilę po mnie.

— Ha, ha, bardzo KRA zabawne. Teraz z łaski swej, panie, niech ten przerośnięty kot mnie puści.

Rzuciłem wymowne spojrzenie Ermie, która od razu warknęła na szczeniaka. Momentalnie odłożył Eddy'ego na ziemię i skulił uszy. Kruk w międzyczasie dumnie wypiął kuper do demona, po czym zbliżył się, przerzucając nóżkami.

— Ten kruk znalazłby cię na drugim krańcu świata — stwierdziła Erma.

— Oczywiście! — krzyknął radośnie Eddy. Wskoczył mi na ramię. — On się przede mną tak łatwo nie ukryje.

— Czego chcesz? — Poklepałem go po głowie. — I skąd wiedziałeś, że tu jestem?

— Harpies powiedział, żeby cię tu szukać. Nie wiem, co cię tu przyciąga. Ten KRA wiatr jest okropny. Trzy razy wylądowałem na skałach, zanim tu trafiłem.

Wyobraziłem sobie, jak Eddy wojował z wiatrem, szukając tego miejsca. Ponieważ unikał Martwego Lasu Jęków jak ognia, wybierał najgorszą drogę.

— I posłuchaj — kontynuował, wbijając trochę mocniej pazury. — Ktoś nam Kiliana podmienił.

— W sensie? — Skrzywiłem się. — Co on znów zrobił?

— Zachowuje się dziwnie. Mówiłem ci przecież, jak niedawno chciał się uczyć magii. On ciągle się czegoś boi teraz. Przez sen spada ciągle z łóżka, budzi się co jakiś czas. W ogóle jest bez życia. Jak na początku szedł pełen energii, dobrze się bawił przy zabijaniu, to teraz... cholera go wie. Niby przy tym swoim... Jak mu było? KRA. Po prostu przy tym babochłopie. Przy nim wydaje się ciągle zainteresowany, zadowolony, ale znika mu z oczu, to wygląda inaczej.

Aż popatrzyłem na Ermę z widocznym zaskoczeniem w oczach, jakbym chciał niewerbalnie poprosić, żeby potwierdziła, że usłyszała dokładnie to samo co ja. Chyba w jej ślepiach dostrzegłem tę samą intencję. Dopiero co słuchała narzekań, a tu Eddy przychodził z zaskakującą wiadomością. Może miałem rację, że to zagubiony dzieciak, który wszedł na złą drogę, i dopiero docierało do niego, że nie wywinie się tak łatwo?

— Byłeś przy jakimś jego zleceniu ostatnio? — dopytałem, ponownie zwracając wzrok na Eddy'ego.

— Ostatnio musiał się włamać do domu jednej babki. Chciał udać, że złamał nogę i potrzebował lekarza. Trzy razy podchodził pod drzwi. Dopiero za czwartym razem odegrał całą scenkę. Zwykle go ignoruję, ale... Nie wiedziałem wiele, ale w środku też zachowywał się dziwnie. Nie wiem, czy to była część całej scenki. Straciłem go z oczu. Potem wyszedł z tego domu z tym, czym musiał, ale usiadł przy ścianie z tyłu i tak siedział przez jakiś czas.

Czyżby naprawdę zaczynały zżerać go wyrzuty sumienia? Nie zrobiłem przez ten czas niczego specjalnego. Nawet nie było go w Piekle. Sam użył myślenia? Jeśli coś męczyło go od środka, to istniała szansa, że łatwiej go namówimy.

— Może poświęcenie skrzydeł nie będzie konieczne, nie sądzisz, Arvisie? — dodała Erma, niemal jakby odczytywała moje myśli.

— Jest ku temu jakaś szansa.

Eddy zdębiał.

— Panie, coś ty znów KRA nawymyślał?

— Dowiesz się potem — odparłem wymijająco, wstając powoli.

— Ale, panie! Spowiadaj się! Co ty wymyśliłeś?! Chcę wiedzieć!

Złapałem go w ręce i pokazałem mu wymownie, że jeszcze jeden wrzask i poleci tak, jak narzuci mu wiatr. Przymknął się i odwrócił. Fuknął obrażony. Obejrzałem się jeszcze na Ermę, na którą wskoczył szczeniak i się wtulił.

— Dziękuję, że znalazłaś chwilę — powiedziałem wdzięcznie.

— W zamian mógłbyś wpadać częściej. Oczywiście, gdy już zamkniesz sprawę z Nāvim.

— Jak mi praca pozwoli, to z miłą chęcią. Sama mogłabyś zlecieć kiedyś z tej góry.

— Zaraz ty stąd zlecisz — dodała ze śmiechem. — Idź już.

Opuściłem wyrwę. Akurat wiatr zelżał, ale Eddy mimo to wolał mocniej wbijać pazury. Nigdy nie wiadomo, kiedy zaatakuje silniejszy poryw, który momentalnie zmiótłby go z mojego ramienia. Rozglądał się wokół. Z nudów nazywał wszystkie demony, które tylko dostrzegł. Był w tym znacznie lepszy niż ja. Świetnie się bawił, dopóki nie stanąłem przy wejściu do Martwego Lasu Jęków. Wtedy Eddy zadrżał.

— Nie mów, że znów będziesz szedł piechotą... — wydukał z lękiem. — Po coś masz skrzydła.

— Nie musisz iść ze mną. Możesz przelecieć górą.

— Ty też możesz... W tym lesie nie ma niczego ciekawego.

— Potrzebuję pomyśleć. — Podrapałem go po łbie. — To twój wybór, nie zmuszam cię, jeśli nie chcesz wejść do środka.

Eddy się skulił. Od pewnego czasu on też nie wchodził do środka. Wcześniej nie miał z tym problemu, jednak ostatnio unikał go jak ognia. Nie dopytywałem, co konkretnego słyszał, gdy przekraczał bezpieczną granicę. Wystarczyła jego reakcja. Obiecał, że się przełamie, ale nie zamierzałem go zmuszać.

— To ja... Poczekam w chatce... — powiedział w pośpiechu, po czym wzbił się w powietrze. Po chwili zniknął mi z zasięgu wzroku.

Bez zawahania przeszedłem koło pierwszych drzew. Odór zginilizny natychmiast uderzył do nozdrzy, a w uszach rozbrzmiało tysiące szeptów. Zignorowałem je. Zająłem myśli czym innym. W ten sposób nauczyłem się wytrzymywać w tym miejscu. Inaczej w młodości przepadłbym za każdym razem, gdy inne demony mnie tu zaciągały. Pamiętałem aż za dobrze, jak broniłem się rękoma i nogami, błagałem ze łzami w oczach i wołałem o pomoc, a to tylko bawiło oprawców. Oni zatkali uszy magią, a ja kuliłem się w krzakach i nieustannie próbowałem uciec, by koszmar się skończył. Aż przestało mnie to ruszać. Potem Nāvi zabierał mnie ze sobą. W ten sposób był pewny, że nikt się nade mną nie znęcał.

Od zawsze znosił moje humorki. Za dzieciaka ciągłe chodzenie po świecie od martwego do martwego nudziło mnie do tego stopnia, że zaczynałem rozrabiać. Wtedy moje zainteresowanie zdobyły wszystkie nowe części ciała. Raz Nāvi zajmował się pracą, a ja próbowałem zawisnąć na drzewie, czepiając się gałęzi tylko ogonem. Nie wyszło. Okazało się, że ważyłem trochę za dużo. Kawałek drzewa się ułamał, a ja spadłem wraz z nim. Hałas zaalarmował ludzi. Na nasze szczęście byliśmy niewidoczni, dopóki samoistnie się nie ujawniliśmy. Śmierć zastał ciekawą scenerię, gdy opuścił tamtejszy budynek. Wystraszony tłum oraz mnie tarzającego się ze śmiechu, z ogonem wciąż owiniętym wokół gałęzi. Początkowo wydawał się wściekły, ale wkrótce sam nie pohamował rozbawienia.

Aż szkoda, że wyrosłem z takich zachowań. Chętnie znów zrobiłbym coś podobnego. Ciekawe, czy skojarzyłby sobie te piękne czasy.

Może wcale nie było do tego tak daleko? Gdyby tylko przekonać teraz Kiliana... Widziałem najlepszą ku temu okazję. Tylko ją wykorzystać i wreszcie położyć kres nieśmiertelności rozlewającej się bez kontroli. Musiałem tylko pomyśleć, jak porozmawiać z Kilianem, żeby nie przegapić szansy, gdy zaczynał się wahać.

Tylko tego nie spieprzyć...

Podczas gdy szepty nie robiły na mnie większego wrażenia, to jeden głos wyrwał mnie z zamyślenia. Głośny dźwięk, który wyróżniał się od wszystkich docierających do moich uszu, a jednocześnie o spokojnym tonie. Wypowiedział tylko dwa słowa:

— Obiecałeś mi.

Odwróciłem się. Otworzyłem szerzej oczy. Kilkanaście kroków ode mnie stał chłopiec z dziurą w sercu, z której wyciekała czarna maź. Jego zniszczone ubrania wyglądały na wyblakłe, podobnie skóra. Przyjrzałem się jego twarzy. Choć miał puste oczy, w których próżno szukać źrenic, oraz włosy straciły swoje stare, brunatne ubarwienie, to rozpoznałem go.

Ralph?

Pokręciłem głową. Nie. To tylko halucynacja pojawiająca się, żeby namieszać w głowach demonów. To magia tego miejsca, której nikt nigdy nie zrozumie.

— Nie jesteś prawdziwy — rzuciłem, domyślając się, że tyle starczyło, żeby postać zniknęła.

Ruszyłem dalej. Założyłem ręce za plecami, starając się nie myśleć o zjawie. Przez moment wydawało mi się, że sprawa załatwiona i resztę lasu przejdę jak zawsze.

Wtedy dziecięcy głos ponownie rozbrzmiał:

— Obiecałeś, że będziesz mnie chronił...

Tym razem chłopiec był tuż obok mnie. Cofnąłem się o krok, dokładnie przyglądając się zjawie. Dziwne. Dlaczego nie zniknął? Jakim cudem w ogóle mógł mówić normalnie?

— Mówiłeś mi, że jestem ważny. Naprawdę chciałem ci pomóc... — kontynuował, tym razem korzystając z płaczliwego tonu.

Chyba właśnie zwątpiłem w całą swoją wiedzę o Piekle.

— Kłamałeś... — dodał agresywniej.

Ralph to był wyjątkowo spokojny chłopak. Czy wściekłby się aż do takiego stopnia?

— Czemu jego chcesz chronić? — Po ledwo widocznych policzkach pociekło więcej czarnej posoki. — Czemu wolisz jego?

I właśnie te dwa pytania pozwoliły mi zrozumieć, co działo się przed moimi oczami. Wziąłem głęboki wdech.

— Ralph, odejdź od demona, którego się uczepiłeś.

Wyraz twarzy chłopca złagodniał.

Ralph skorzystał z ostatniej deski ratunku oferowanej przez świat, gdy serce uległo zupełnemu zniszczeniu, a dusza powoli rozpadała się na kawałki, które leciały w różne strony. Niektóre demony, w tym też pomniejsze, potrafiły łapać takie okazje i dawać propozycję nie do odrzucenia. W teorii miały utrzymywać skrawki życiowej energii, by zmarły mógł trafić do którejś z krain. W rzeczywistości to proste oszustwo. Zjawy takie jak Ralph kończyły albo tu, w tym lesie, albo w innych partiach Piekła. To zwykłe wykańczanie duszy. Demony w rzeczywistości ją niszczyły, a po tym wszystkim ofiara stawała się Widmem – bytem zawieszonym między życiem a śmiercią.

— Ale... — wyjąkał, kierując na mnie puste oczy.

— Męczysz duszę. To nic ci nie da. Odejdź, póki jeszcze możesz.

— Nie chcę... — Skulił się. — Nie chcę odejść. Chcę do siostry.

— Ralph... — Podszedłem krok bliżej. — Wiem, że to trudne, ale nic nie zrobisz.

— Obiecałeś... — powtórzył z trudem, gdyż jeszcze więcej mazi wyciekło mu z oczu.

Gdybym tylko mógł go teraz przytulić, to chyba nigdy nie wypuściłbym go z ramion. Niestety, jako iż był zjawą, jedynie przeniknąłbym przez niego.

— Przepraszam. — To jedyne, co zdołałem od siebie dać. — Chciałem dobrze, wiesz o tym. Nie wierz w to, co mówi ci ten demon.

Ralph wydawał się zaskoczony.

— Skąd...

— Inaczej byś nie wiedział, że to właśnie Kilian jest teraz w Piekle. — Przykucnąłem, żeby nie musieć ciągle spoglądać w dół, by rozmawiać z chłopcem. — Nie myśl sobie, że wolę go od ciebie. Wkurza mnie jak nikt inny.

Ralph nie odpowiedział, jedynie się wycofał, napotykając po drodze martwy pień. Oplótł ramiona i trzymał zwieszoną głowę.

— Chcę do domu... — Usiadł przy konarze i schował twarz we dłoniach. — Chcę przytulić siostrę... Została tam całkiem sama...

Zacisnąłem wargi. Zdałem sobie sprawę, że Ralph nie bez powodu wybrał to piętro. Jakby nieświadomie spotkać mnie i przekazać, co odkrył przed śmiercią. Coś, czego nigdy bym nie sprawdził, gdyż w nieskończenie długiej bibliotece jego księga przestała istnieć, gdy tylko serce umarło.

Ponownie zmniejszyłem dystans między mną a Ralphem. Usiadłem przed nim.

— Ralph. Jeśli możesz, pomóż mi ten ostatni raz i odejdź, zanim zostaniesz Widmem.

Chłopiec podniósł wzrok.

— Co takiego odkryłeś, że Kilian po ciebie przyszedł?

Ralph zaczął się trząść. Przyciągnął kolana do siebie. Zacisnął palce na zniszczonym materiale.

— Spokojnie.

— Wiem, kto za tym wszystkim stoi... — przyznał szeptem. Obrócił się kilka razy, jakby bojąc się, że ta osoba nagle wyjdzie zza rogu i znów go skrzywdzi.

— Kto?

— Chciałem szybko pobiec, żeby ci powiedzieć — zaczął wpadać w chaotyczny słowotok. — To była taka idealna okazja, mogliśmy to zatrzymać, posłać go tam, gdzie jego miejsce...

— Ralph — przerwałem mu spokojnie. — Kto za tym stoi?

Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Dopiero po chwili zdołało mu przejść przez gardło:

— Mój ojciec... David. David Ludwig.

Zdębiałem. Spodziewałem się wszystkiego. Poza tym. Ojciec Ralpha... Śmierć wybierał tych blisko Podziemia. Pewnie myślał, że syn to idealna opcja. Kto podejrzewałby własne dziecko? Tylko... Że David podjął aż tak radykalne kroki? Mógł nastawić Ralpha przeciwko, sabotować Piekło, a wybrał... To.

Próbowałem łączyć kropki ze wszystkiego, co dowiedziałem się sam, co dopowiedział Eddy. Ralph musiał odkryć sekret ojca. W jakiś sposób się dowiedział. Zlecił Erhardtowi pozbycie się syna, by nie brudzić sobie rąk, a ten znalazł Kiliana i kazał mu jak najszybciej pozbyć się dziecka. Ciąg niefortunnych zdarzeń, który przekreślił idealną szansę na powstrzymanie Davida.

— Wiedziałem, że coś jest na rzeczy — wydukał Ralph. — Odkąd Śmierć zniknął, był strasznie nerwowy, rzadko wracał do domu... Ale myślałem, że chodzi o coś innego. Wystarczyło, że dorwałem jego notatnik. Wtedy miałem pewność...

Zaszlochał.

— Mogłem bardziej uważać. — Wplótł dłonie we włosy. — Gdyby mnie nie nakrył... Dalej bym żył. Mógłbym zostać przy siostrze...

— Ralph, naprawdę się spisałeś. Przeżyłeś za dużo. Proszę, odejdź od tego demona i pozwól sobie odpocząć. Zasługujesz.

— Nie chcę... — odparł przez zaciśnięte zęby z rozpaczy. — Nie chcę umierać...

— Jeśli zostaniesz Widmem, nigdy nie zaznasz spokoju — starałem się wytłumaczyć ze spokojem. — Tak będzie lepiej. Jestem z ciebie dumny. Nawet nie wiesz, jak właśnie mi pomogłeś. Gdybym tylko mógł cofnąć czas, lepiej bym zadbał, żeby nic ci się nie stało.

— Chcę tylko ostatni raz przytulić siostrę. Chcę się z nią pożegnać...

— Przykro mi... Nie możesz.

Ralph wyciągnął dłonie w moją stronę, prosząc o pocieszające przytulenie. Pokręciłem głową z trudem. Zrozumiał i posmutniał.

— Wiele bym oddał, żeby cię teraz przytulić — przyznałem. Położyłem dłoń w okolicy serca. — Powiedziałbym też, że współczuję ci z całego serca, ale... mam tylko pół.

Ralph się uśmiechnął. Nawet zdołał wydusić cichy śmiech.

Nawet nie zwróciłem uwagi, kiedy pociekły mi łzy po policzkach.

To wciąż dziecko. Ledwo zobaczył świat. Rozumiałem Ralpha aż zbyt dobrze. Stracił tak wiele w ciągu chwili. Tylko że ja nie mogłem nic zrobić, choćby, nie wiem, jak pragnął utrzymać go przy życiu.

— Arvis... Zrobisz coś dla mnie, zanim odejdę? — zagaił Ralph, siadając ze skrzyżowanymi nogami.

— Oczywiście. Co tylko zechcesz.

— Powiedz, jak zostałeś demonem. Zawsze chciałem to wiedzieć, gdy tylko odkryłem prawdę... Ale tego unikałeś... — Przechylił głowę. — Proszę...

Czasy, do których najrzadziej sięgałem pamięcią. Stało się to tak dawno temu, że niekiedy dziwiłem się, że nie zapomniałem o tym przez tak wiele lat. Nie lubiłem o tym mówić, ale też... Gdybym teraz odmówił Ralphowi, żałowałbym tego przez resztę istnienia.

Wziąłem głęboki wdech.

— Dobrze. Opowiem ci... — Posłałem mu lekki uśmiech. — Jak pewnie wiesz, naprawdę nie nazywam się Arvis, tylko Ari... 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top