Rozdział 17
Kilian
Erhardt był dziwnie cicho. Minęły cztery dni od mojego nieudanego zlecenia na Isabelle, a on nie wydawał się zaalarmowany. Nigdy dotąd nie zdarzyła mi się podobna sytuacja. Spodziewałem się, że dostanę po łbie i mentalnie się do tego przygotowałem, ale wątpiłem w trafność predykcji. Czy Erhardt naprawdę po tym jednym razie uzna, że nie nadawałem się do niczego i pozostało tylko czekać, aż ktoś odstrzeli mnie w nocy? W końcu niejednokrotnie mówił, jak dbał o swoje interesy – a co za tym szło, pewnie też tego, kto stał piedestał wyżej. Także mógł uznać, że się wypaliłem i nie będzie ze mnie najmniejszego użytku.
Zobaczyłem, że niespokojnie stukałem nogą o podłogę. Zacisnąłem zęby. Nie potrafiłem opanować drżenia. Potrzebowałem spaceru. Pieprzyć, że była piąta rano i padało. Inaczej oszaleję. Może przy okazji ktoś mnie zabije i wszystkie problemy znikną w cholerę?
Wyszedłem z impetem z pokoju. Gwizdnąłem. W mgnieniu oka Cerber wybiegł z kuchni i niewiele zabrakło, żebym się o niego wywrócił. Skakał przy drzwiach i merdał ogonem jak szalony.
— Zachowujesz się, jakbyś nie wychodził na spacer przez tydzień — zauważyłem, chwytając za płaszcz.
— Kilian? — Usłyszałem matkę z tyłu i aż zacisnąłem dłoń na materiale.
Czemu ona nie śpi o tej godzinie?
Nie odwróciłem wzroku w jej stronę.
— Co znów? — spytałem nieco uniesionym tonem. — Naprawdę będziesz za każdym razem, gdy będziesz w domu, wnikać, gdzie i po co wychodzę? Nie mam pięciu lat.
— Ciekawi mnie po prostu, czemu idziesz tak wcześnie — odpowiedziała spokojnie. — Nic więcej. Jeszcze pada. Przeziębisz się.
— Wielkie mi zmartwienie. — Narzuciłem odzienie. — Katar mnie nie zabije — prychnąłem. — Zresztą. Nic mnie nie zabije. A to moja sprawa, kiedy i o której idę.
Nie odpowiedziała, a ja nie zamierzałem czekać, aż wymyśli kolejny nieinteresujący argument. Opuściłem dom, puszczając Cerbera przodem. Narzuciłem kaptur, sprawdziłem, czy miałem klucze w kieszeni oraz zakrytą szyję, po czym ruszyłem przed siebie. O tej porze pojedyncze osoby maszerowały do pracy, więc brukowane ulice wyglądały na opustoszałe. Na dodatek deszcz powodował, że wszyscy czym prędzej szli, by nie zmoknąć. Prawdopodobnie w ich oczach przypominałem psychopatę, gdyż nie dbałem o przemoczony płaszcz.
Nie miałem celu. Cerber prowadził skocznym krokiem, chlapiąc wodą z okolicznych kałuż. Skupiłem się na łapaniu spokojnych wdechów. Powstrzymywałem się od ciągłego spoglądania za siebie. Wmawiałem sobie, że nikt mnie nie śledził. Nikt nie spodziewałby się, że wyjdę tak wcześnie. Tego nie będzie w zapiskach rutyny, jeśli ktoś otrzymał takowe. Nic mi nie groziło.
Znów się obejrzałem.
Pusto.
Miałem ochotę strzelić sobie w łeb, żeby wyciszyć durne myśli. Erhardt mówił, jakie obierał metody. A jeśli blefował? Okłamał mnie, żebym trwał w przekonaniu, że byłem krok przed nim? Może dlatego zwlekał z zabiciem mnie? Jeśli to jego wyraźny znak, że na mnie polował? Cholera... Chyba lepiej było zostać w domu. Choć nie. Z doświadczenia wiedziałem, że włamanie się do domu i ciche zabójstwo wcale nie stanowiły większego problemu.
Z myśli wyrwało mnie szczekanie Cerbera. Pogonił jakiegoś przypadkowego kota.
Ułożyłem ręce na biodrach. Trochę za bardzo odpłynąłem. Definitywnie przesadziłem. Może istniała szansa, że skoro ja wzorowo wykonywałem zlecenia, to pomyśli, że ktoś inny go oszukał. Gorzej, jeśli im bezgranicznie ufał.
Kilian, dosyć.
Erhardt cię dziś nie zabije – powtarzałem niczym mantrę. Odciągnąłem Cerbera od czarnego kota. Pokazałem, żeby prowadził dalej. Zdołałem powstrzymać się przed ciągłym oglądaniem się, co wreszcie poskutkowało. Trochę uspokoiłem bicie serca czy drżenie kończyn. Nadal tkwiło gdzieś ziarenko niepewności, ale zapanowałem nad nim na tyle, żeby je zignorować.
Cerber dziwnie biegł w jednym kierunku. Zazwyczaj nie potrafił utrzymać prostej linii. Przez to w ciągu dnia w mieście trzymałem go przy nodze, żeby przypadkiem nie zabił człowieka po drodze. Zachowywał się dziwnie. Dogoniłem go, żeby się zatrzymał, ale nie posłuchał. Jedynie się obejrzał, zaszczekał radośnie, po czym ruszył dalej. Zmarszczyłem brwi. Próbowałem nadążyć za psem i jednocześnie skojarzyć sobie, dokąd mógł zmierzać. W tamtej części miasta nie było niczego szczególnego.
Gdy minęliśmy pobieżnie par, akurat przestało padać, a niebo stało się wyrazistsze. Później Cerber przekroczył otwartą bramę. Cmentarz. Zamrugałem kilkukrotnie. W pierwszej chwili pomyślałem, że obrana droga wiodła przez niego. Myliłem się. Zamarłem. Cerber ułożył się przy jednym z grobów. Podszedłem wolniej. Dobrze wiedziałem, do kogo należał. Cerber zaskomlał i pokazał pyszczkiem na prosty krzyż. Przygryzłem dolną wargę. Zapomniałem, że Cerber przychodził tu co rok. Dziś oficjalnie minęły trzy lata od śmierci mojego ojca. Trzeciego czerwca.
— Dalej nie wiem, dlaczego za nim tęsknisz — powiedziałem, głaszcząc zwierzaka po karku. — Naprawdę nie ma za czym.
Przysiadłem na ławeczce obok, nie zwracając uwagi, że była cała mokra. Cerber uniósł łeb, po czym zmienił miejsce leżakowania. Teraz ułożył mi się przy nogach.
— W sumie fakt, ciebie traktował lepiej — dokończyłem myśl, zwieszając głowę.
Nie chciałem zabierać Cerbera na siłę. Pozwoliłem mu spędzić tu trochę czasu. Dla mnie to drobne marnotrawstwo czasu.
Naszła mnie myśl. Na które piętro trafił ojciec? Nie znałem się na przypisywaniu wagi grzechów, więc równie dobrze mógł cierpieć gdzieś w najniższych partiach Piekła. Chyba że padło magiczne "żałuję" i wszystko zostało mu darowane. Aż zacisnąłem dłoń na oparciu ławki. To byłoby żałosne, jeśli cały system win i kar działał na tej zasadzie. Zrobiłby bajzel w trakcie życia, ale później zrobiłby rachunek sumienia, który uratowałby go od potępienia. Tylko że to absurd. Czego on mógł żałować? Celowo rujnował mi życie, przypominając, jak bardzo przeszkadzała moja obecność w domu. Jeśli miał nad czym ubolewać, to nad tym, że nie bił mocniej. Może wtedy by mnie zabił i pozbyłby się kolejnego problemu.
Cerber uniósł łeb. Zamerdał szybciej ogonem. Podniósł się i zaczął radośnie szczekać. Zrozumiałem po chwili. Katja.
Ona naprawdę mnie śledzi ostatnimi czasy.
Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie.
— Ta ławka jest mokra — zauważyła, podchodząc, żeby dać Cerberowi porcję głaskania.
— Wiem. Mam to gdzieś. — Zarzuciłem ramię na oparcie. — A ty mnie chyba śledzisz.
— Czemu? — Popatrzyła z niezrozumieniem. — Po prostu mieszkam zaraz obok i zobaczyłam, że tu siedzisz. Na pewno ci kiedyś wspominałam, że mam cmentarz zaraz obok.
Nie potrafiłem sobie skojarzyć, czy kiedykolwiek mówiła, gdzie mieszkała. Jakoś miałem za duży mętlik w głowie, żeby pamiętać o takich pierdołach. Może faktycznie mieszkała niedaleko.
— Twój ojciec? — spytała, patrząc na napis na tabliczce.
— Niestety.
— Nie umarł jakoś dawno temu. Nic nie mówiłeś. — Spojrzała znów na mnie. Chyba zobaczyła po mojej twarzy, że nawet nie pojawił się na niej cień tęsknoty. — Pewnie jakoś wielce za nim nie przepadałeś.
— To moja rodzina i moja sprawa — stwierdziłem, żeby zamknąć ten temat.
Katja stanęła obok. Gdyby nie woda na ławce, pewnie by się dosiadła.
— Może to marne pocieszenie, ale też nie mam jakiegoś wspaniałego ojca. — Westchnęła. — Od śmierci mamy jest zupełnie inny. A na dodatek całkiem niedawno ktoś zamordował mi brata. Teraz ojca praktycznie w domu nie ma, a jeśli jest to albo pijany, albo zmęczony. Nie wchodzę mu w drogę.
Aż otworzyłem szerzej oczy.
— Jezu... Aż tak się tym przejął? — zapytałem ze współczuciem w głowie.
Kiwnęła głową.
— Gdy mama była chora, codziennie chodził i się modlił, żeby mu jej nie odbierali. Do ostatniej sekundy wierzył, że ktoś wysłucha jego próśb. — Zwiesiła głowę. — Winił lekarzy, że nie potrafią wykonywać swojej pracy. Pamiętam nawet, jak po jej śmierci, zniknął na kilka dni.
Nie wiedziałem, czemu dzieliła się tym wszystkim. Nigdy nie interesowało mnie, co działo się w cudzym domu. Niezależnie od tego, jaka rozkwitała tam patologia.
— Może się gdzieś przejdziemy? — zaproponowała nagle Katja. — To nie jest najlepsze miejsce na takie tematy.
W sumie minęło trochę czasu, odkąd szedłem gdzieś z Katją. Jednocześnie gdy będę razem z nią, raczej Erhardt nie zdecyduje się na mnie napaść. Chyba że weźmie Katję za dodatkowy zarobek. Odpadła więc jakakolwiek przejażdżka po lesie. Lepiej trzymać się cywilizowanego miejsca.
— Jest wczesny ranek, wszystko jest pozamykane. — Założyłem ręce. — Gdzie ty chcesz iść?
Dziewczyna była widocznie zdziwiona, że nie odmówiłem od razu.
— W mojej dzielnicy jest nieduży park. To na pewno lepsze miejsce.
Spojrzałem na Cerbera.
— Idziemy, psiaku?
Zaszczekał radośnie. Katja się uśmiechnęła. Podniosłem się i machnąłem płaszczem, żeby zrzucić z niego przynajmniej trochę nadmiaru wody.
— Nie chcesz zajść do domu i go zmienić? — zaproponowała, stając przede mną.
— Nie chce mi się. — Wskazałem ręką w stronę wyjścia. — Prowadź.
Ruszyliśmy w miarę żwawym krokiem. Początkowo Katja była kompletnie cicho. Widocznie szukała sposobu na zaczęcie rozmowy oraz powrót do poprzedniego tematu. Jednocześnie patrzyła pod nogi, czy Cerber nie przeskoczy tuż przed nią dla żartu. Gdy byliśmy bliżej parku, Katja uniosła głowę ku górze i rzuciła z pretensją w głosie:
— Mogłoby wreszcie się wypogodzić. Szału można dostać przez ten mróz.
No tak, pogoda zawsze jest najlepszym wyjściem – pomyślałem z ironią.
— Przywykłem już na tyle, że nie będę umiał wyjść bez płaszcza, gdy wszystko wróci do normy. — Włożyłem lekko ręce do kieszeni, ale natychmiast je wyjąłem. Jednak płaszcz był porządnie przemoczony.
Naprawdę to przechoruję.
— Ojciec raz uznał, że dopóki Śmierć nie wróci, to nic nie wróci do normy — dodała, gładko wracając do tematu ojca. — Sam zresztą woli, żeby świat pozostał taki, jaki jest teraz.
— Pewnie jak większość osób. Ludzie się czują bezkarni, więc z tego korzystają. Tak długo jak dbają o serca lub pilnują się przed mordercami, tak długo mogą umierać do woli.
— I trochę tego nie rozumiem... — powiedziała, przechodząc na zdobioną kamieniami ścieżkę oplecioną drzewami. Cerber od razu pobiegł, by wytarzać się w mokrej trawie.
A potem będę cię myć przez godzinę...
— Czemu? — kontynuowałem temat. — Tacy już są ludzie. Zabierz im jakieś ograniczenie, a im odpierdoli.
— Wiem, wiem... Tylko czy kogoś to przejęło? — Pogładziła się po ramieniu. — To przecież nie przypadek. Jakby coś sprawdzało ludzi i ich wiarę. Nie wiem. Takie miałam wrażenie od początku.
— Kościelni ciągle o tym gadają, więc nie jesteś jedyna.
— Tak, oni jedno gadają, a drugie robią — prychnęła w złości. — Jeden z księży tak głosił, żeby nie marnować życia, a sam się zabił przy pierwszej okazji. Taki z niego autorytet. Od dawna tam nie zaglądam i nie wierzę ludziom stamtąd. Wielu jest tam tylko na pokaz.
Katja przystanęła ozdobnym łuku z płaskorzeźbami rozzłoszczonych wilków oraz spokojnych, wypoczywających lwów na osobnych słupach.
— Szczerze? — Oparła się. — Chciałabym, żeby wszystko wróciło do normy. To jest już tak amoralne, co się wyprawia. Nie mówię tylko o ciągle namnażających się morderstwach. Śledzisz czasem wiadomości?
— Czasami.
— Jakoś ponad tydzień temu zmarł taki Detlef i jego córka Tamara. Znałam ich. Szczególnie córkę. Opiekowałam się nią czasem, gdy jej rodzice byli zajęci.
Przeszedł po mnie zimny dreszcz.
— Ktoś naprawdę zabił dzieciaka? — spytałem, starając się, by szok wybrzmiał jak najbardziej naturalnie.
— Nie wiem czemu, ale pocieszam się myślą, że może wcale nie była celem, tylko znalazła się w złym miejscu, o złej porze. — Zacisnęła powieki na moment, jakby powstrzymywała się od lamentu. — Ale nie o to mi chodzi. Rozmawiałam z jej matką, chciałyśmy wyprawić jej i ojcu symboliczny pogrzeb. Choć mamy w tym cholernym mieście dwa zakłady, to nic nam z tego nie wyszło. Wszyscy chcieli tak kosmiczne ceny, że aż żal mówić, bo nie mieli pracowników i inaczej im się to nie opłacało.
Nieco się zaciąłem. Naprawdę widziałem po jej oczach, że przejmowała się śmiercią tamtej dwójki. Poczułem dziwne ukłucie w sercu. Mimowolnie przypomniałem sobie tamtą przerażoną dziewczynkę tulącą się do misia. Zacisnąłem zęby. Musiałem ją wtedy zabić. Była świadkiem. Rozpoznałaby mnie. Nie miałem wyboru.
— Coś w końcu zrobiłyście, czy odpuściłyście?
— Odpuściłyśmy. Nie miałyśmy innego wyjścia — przyznała smutna. — Wspominałam o tym ojcu, ale ten tylko stwierdził, że nie ma się czym przejmować. Rozumiesz to? Nie ruszyło go to w ogóle. — Zacisnęła dłonie na udach. — A niby Detlef był jego kolegą z pracy. Naprawdę nie rozumiem tego człowieka.
Przerwała, gdyż głos zaczynał jej się załamywać. Uciekła wzrokiem. Westchnąłem. Naprawdę zrobiło mi się jej żal. Podszedłem bliżej i pozwoliłem, żeby się przytuliła. Jakoś przeczucie mówiło, że właśnie tego potrzebowała. Wydawała się uspokajać. Tak wnioskowałem po zwalniającym oddechu.
Nie pojmowałem. Dlaczego akurat mi mówiła to wszystko? Co we mnie sprawiło, że uznała, że wyrzuci żale właśnie teraz? Ledwo się znaliśmy, spędzaliśmy mało czasu, a jednak Katja nadal nie ustępowała. Wyglądało to tak, jakby chciała za wszelką cenę utrzymać kontakt między nami.
Czemu?
Katja się odsunęła o krok i uniosła wzrok, żeby spojrzeć mi w oczy.
— Dziękuję, że mnie wysłuchałeś. — Posłała delikatny uśmiech. — Od jakiegoś czasu leżało mi to na sercu.
Głupio przyznać, ale nie umiałem się zachować w takiej sytuacji. Chyba pierwszy raz w życiu ktoś mi zaufał na tyle, żeby wylać ból ciążący gdzieś wewnątrz.
— Cóż... — Podrapałem się z tyłu głowy i wzruszyłem ramionami. — Drobiazg?
Katja przetarła powieki.
— No nic. Muszę lecieć. Mam trochę rzeczy w domu do zrobienia, a potem robię za opiekunkę. — Znów się wtuliła na krótką chwilę. — Jeszcze raz ci dziękuję. Uważaj na siebie.
Ruszyła w stronę miasta. Obróciłem się i jeszcze przez chwilę nie rozumiałem, co tu się właściwie wydarzyło. Pocieszyłem ją? Jakkolwiek? Dziwne uczucie. Szczególnie że byłem ostatnią osobą, której powinna aż tak się trzymać. Nie miała świadomości, z kim się zadawała. W teorii wypadałoby wreszcie dać jej do zrozumienia, żeby trzymała się z daleka, ale... Nie wiedziałem jak i trochę głupio teraz ją odtrącać.
Poczułem, jak coś zaczęło wierzgać w kieszeni. Włożyłem tam dłoń, tym razem kompletnie ignorując irytującą wodę. Coś miękkiego otarło mi się o palce. Wyciągnąłem to z impetem. Czarny chomik. Eddy. Oczywiście. Zawsze on.
— Kiedy ty tu wlazłeś?!
— Możesz mną tak nie miotać?! — pisnął z pretensją.
— Możesz przestać naruszać moją przestrzeń intymną?!
— Do dupy ci jeszcze nie wlazłem!
— Jeszcze?!
Eddy wrócił do formy kruka i stanął przede mną. Otrząsnął się z wody. Jakim cudem ja wcześniej go nie poczułem, gdy wkładałem ręce do kieszeni? On się tak skulił, że nie zwróciłem na niego uwagi? Jak wiele słyszał? Niezależnie od wszystkiego, ruszyłem w stronę wyjścia. Eddy mnie dogonił i wskoczył mi na ramię.
— Za bardzo rzucasz się w oczy...
— O tej porze i tak nikogo tu nie ma — zauważył, radośnie się wtulając. — Zawsze możesz być zaklinaczem kruków.
Wywróciłem oczami. No tak. On dalej się mnie trzymał. Już dotarło, że Arvis wcale nie chciał mnie wygonić. Nadal byłem im potrzebny. W końcu Śmierć wybrał mnie. Nie odpuszczą, dopóki nie zrozumieją, jaki miałem w tym udział. Arvis mógł równać mnie z błotem, ale wciąż stanowiłem element zagadki. Tak długo jak jej nie rozwiążemy, tak też ta dwójka nie zostawi mnie w spokoju. Tylko że nawet gdybym chciał, to nie potrafiłem pomóc. Eddy chwalił się wielkim odkryciem, upewnił się, że Śmierć tkwił w Podziemiu. I co dalej? Nie wejdę tam. Erhardt w życiu się nie zgodzi.
O ile za moment na mnie nie napadnie.
Przydałoby się jakoś umieć obronić, skoro pakt z Arvisem dalej nie wchodził w grę.
Przypomniałem sobie o Ralphie broniącym się magią. Też ją miałem. Tylko niestabilną. Gdybym chciał się nią ochronić, to pewnie zniósłbym miasto z ziemią lub się zabił. Zacisnąłem wargi. Jeszcze Eddy siedział obok. Na pewno znał się lepiej. W końcu korzystał z niej cały czas.
Wziąłem głęboki wdech i się zatrzymałem.
— Eddy, byłbyś w stanie uczyć mnie magii? — spytałem od razu, zanim się rozmyśliłem.
Nastała krótka cisza.
— Kim jesteś i co zrobiłeś z Kilianem? — odparł z pełną powagą.
Spokojnie, Eddy, ja też nie wiem, dlaczego o to pytam.
Porwali mnie, gdy spałem, i robili na mnie eksperymenty. Tak mniej więcej brzmiałaby moja odpowiedź, gdybym nie bał się, że Erhardt wbije mi dziś nóż w zadek.
— Możesz czy nie?
— Co cię wzięło? — Eddy przysunął dziób. Odsunąłem go ręką.
— Ponoć cały czas przy mnie siedzisz.
— Czasem cię opuszczam. — Aż ciężko było mi w to uwierzyć. — Po prostu powiedz. Szkoda nam tracić czas, żeby Arvis to sprawdzał.
— Jeśli uważasz, że to takie istotne, to niech sprawdzi sam. Odpowiedz wreszcie na pytanie.
Eddy zeskoczył mi z ramienia i zmienił się w psa podobnego do Cerbera. Mój pupil patrzył przez moment zaskoczony i zaczął obwąchiwać nowego towarzysza. Eddy starał się tym nie przejmować. Raczej przyglądał mi się z uwagą tymi czarnymi ślepiami.
— W teorii mógłbym cię uczyć... — Odepchnął Cerbera łapą.
— Ale?
— Mówiłem ci wcześniej. Masz niestabilną magię. Jako dziedzic powinieneś umieć ją stabilizować, ale masz z tym problem. Trochę jak pierwszy dziedzic magii. Ten ulubieniec Śmierci, o którym na pewno też ci mówiłem.
— Jaki problem?
— Masz mentalny WUFF w duszy. Czasem to nie przeszkadza, bo można nad tym panować, a czasem powoduje, że dziedzic nie potrafi zapanować nad magią.
Oparłem dłonie na biodrach.
— Świetnie...
— A co? Myślałeś, że to takie proste? To demoniczna magia. Nie bez powodu ci, którzy nie są dziedzicami, w ogóle nie mogą jej bezpiecznie używać.
Cerber dalej dobierał się do Eddy'ego. Warknął na niego, strasząc go kapką magii. Psiak pisnął i się odsunął.
— Jest jakikolwiek sposób, żeby to ogarnąć? — dopytałem, pozwalając, żeby Cerber schował mi się między nogami.
— Medytacja.
— A na poważnie?
— Nie ma na to sposobu. Musisz opanować psychikę. Wtedy nauka magii stanie przed tobą otworem.
Warknąłem pod nosem. Zdecydowałem się iść dalej w stronę domu. Spacer trwał i tak zdecydowanie za długo. Cerber trzymał się nogi, a Eddy starał się dotrzymać kroku.
— Co cię nagle wzięło? — mówił, okropnie przy tym sapiąc. — Dziwnie się zachowujesz.
— Zależy, co masz na myśli przez "dziwnie".
— Coś się wczoraj stało?
— Nie — rzuciłem szybko.
— Kłamiesz.
— To po co pytasz? — wycedziłem, czując narastającą złość. — Chcę po prostu zabezpieczenie.
Nie zdążyłem ugryźć się w język. Wkopałem się. Dotychczas twierdziłem, że nie potrzebowałem pomocy i umiałem sobie radzić bez całej, pozaziemskiej reszty. Eddy widocznie to wyłapał, gdyż przypatrywał mi się przez moment w ciszy.
— Niezdecydowany jesteś — przyznał ze śmiechem. — Ale pakt jest twoją ochroną. Nie opanujesz magii. Nawet gdybyś magicznie ją jutro ustabilizował, to wymaga trochę pracy, żeby korzystać z niej umyślnie.
Zacisnąłem zęby. Wszystko i tak sprowadzało się do tego cholernego paktu. Jakbym mówił do ściany. Założyłbym się o wszystkie pieniądze tego świata, że gdyby nawet istniał sposób, bym uchronił się bez demona, to Eddy i tak by mi o nim nie powiedział, bylebym dogadał się z Arvisem.
— Co Arvis ma ci przyrzec? — wyskoczył Eddy. — Co ma ci obiecać, żebyś wreszcie się zgodził? Aż tak się boisz, że Śmierć cię weźmie?
Gdy spotkał się z kolejnym brakiem odpowiedzi, wrócił do swojej pierwotnej formy, po czym odleciał. Prawdopodobnie dla bezpieczeństwa, żeby nie rzucać się w oczy w mieście. Może i był wczesny ranek, ale nigdy nie wiadomo, kto się przypałęta o tej porze. Szczególnie że się wypogodziło i słońce wreszcie wyłaniało się zza chmur.
Teraz tylko wrócić do domu i zająć się czymś innym. Szczerze, trzęsłem się trochę mniej, pamiętając, że Eddy kręcił się obok. O ile zaraz nie opuści mnie, co, jak wspominał, miał w zwyczaju. Żałowałem trochę, że nie powiedziałem prawdy i nie przyznałem się do własnych obaw. Wtedy na pewno trzymałby się blisko, upewniając się, że nie groziło mi niebezpieczeństwo.
Kilian, ty debilu...
Raz wsadziłbym sobie swoją dumę między pośladki. Raz. To chyba nie bolało.
Cudza ręka na ramieniu mnie zatrzymała. Przeszły mnie ciarki. Nie musiałem się oglądać, żeby wiedzieć, kto za mną stał. Kiedy on się zakradł?
— Musimy porozmawiać — stwierdził Erhardt, wyprzedzając mnie o krok oraz zabierając dłoń. Wydawał się nadzwyczaj spokojny. Trzymał zwiniętą gazetę. Dodał jeszcze: — Chodź.
Chyba tak wiele razy myślałem o nim wcześniej, że finalnie go przyzwałem. Sam się o to prosiłem. I co teraz? Zaciągnie mnie gdzieś w ciche miejsce i zdzieli mnie tą gazetą na tyle mocno, że padnę na zawał? Niezależnie od tego, co chciał zrobić, nie miałem większego wyboru. Poszedłem za nim. Kroczył do najbiedniejszej dzielnicy w tym mieście, gdzie kręcili się głównie bezdomni, którym wszystko było obojętne. Nie zapuszczałem się tu zbyt często, bo od zniknięcia Śmierci miejsce zyskało chwalebną nazwę "dzielnicy trupów".
Czyżby Erhardt uznał, że to idealna strefa, żeby moje ciało wtopiło się w tłum?
Przystanęliśmy przy zniszczonym domu. Erhardt obrócił się do mnie i założył ręce. Powinienem zacząć? Przyznać się do błędu, dostać gazetą oraz błagać na kolanach o przebaczenie? Jego twarzy nie wyrażała żadnych emocji, ciężko stwierdzić, czy przypadkiem nie hamował przed skopaniem mi tyłka.
— To... O co chodzi? — spytałem niepewnie, pocierając ramię ze stresu.
Trochę jak przed ojcem...
— Spędziłem trochę czasu na dole i nie widziałem Isabelle — zaczął w końcu. — Pomyślałem, że dałeś radę, bo trochę utrudniłem ci zadanie. Nie wiem, czy się zorientowałeś.
— Że dojeżdża konno do pracy? Tak, zorientowałem się. Bardzo nieśmieszny żart.
Erhardt nie wyglądał na rozbawionego.
— Gdy wróciłem, dowiedziałem się, że nie było pieniędzy. Żadnych. Pytałem Klausa, nie było cię w karczmie, nie szukałeś mnie, a Nicolas był u Friedricha i ten też twierdził, że cię nie widział.
Przygryzłem dolną wargę i nieświadomie machałem nogą.
— A więc? — Uniósł brew. — Co się wydarzyło?
Zaschło mi w gardle. Co jak mi nie uwierzy? Prawda brzmiała głupio, jakbym wymyślił ją na poczekaniu. Ale nie wpadłem na nic innego. Zresztą, co innego mógłbym powiedzieć? Chyba że...
Jezu, jestem genialny!
— Przyznam, trochę bałem się do ciebie przyjść... — Stukałem palcami. — Tylko kiedy chciałem się na nią rzucić, to zaczęła się bronić. Miała broń, było naprawdę ciężko i trochę w pośpiechu... Wbiłem jej nóż w serce. Wiem. Zjebałem. Przepraszam.
Erhardt się skrzywił.
Proszę, łyknij to...
Uśmiechnął się po chwili i pokręcił głową.
— Z nią zawsze były problemy, więc jakoś mnie to nie dziwi. — Podszedł i położył mi rękę na ramieniu. — Dobrze, że tobie się nic nie stało.
Zmiotło mnie z planszy. Tyle? Uwierzył? Nie narzekałem, ale to dziwne. Spodziewałem się prawdziwego przesłuchania, szczegółów, a tu taka niespodzianka. Może niepotrzebnie się bałem?
— Nie jesteś zły?
— Czemu? Chciałem tylko wyjaśnień. — Wzruszył ramionami. — Będąc szczerym, spodziewałem się, że jej odwali. Ona taka była. Na dodatek straszna z niej gaduła. Temu chciałem ją odstrzelić. Dowiedziała się trochę za dużo i jakoś jej nie ufałem. Mówiła coś ogólnie?
— Tylko mówiła, że ten, kto mnie nasłał, jest sukinsynem bez jaj. Nic, co by cię interesowało.
Zaśmiałem się razem z nim. Atmosfera znacznie bardziej się rozluźniła. Zeszło ze mnie całe napięcie, skoro nikt nie czyhał na moje życie. Trochę nie rozumiałem, dlaczego Erhardtowi nie przeszkadzała strata dodatkowych finansów, ale najważniejsze, że nie winił mnie za nic. Uwierzył, że faktycznie walczyłem z Isabelle i zwyczajnie się ratowałem.
Albo tak mi się tylko wydawało, a Erhardt celowo chciał mnie zbić z tropu.
Nie, to głupie.
Erhardt dał mi gazetę do ręki. Popatrzyłem pytająco.
— Otwórz na trzeciej stronie.
Tak też zrobiłem. Zamrugałem kilkukrotnie. Spojrzałem na Erhardta, chcąc niewerbalnie spytać, czy aby na pewno wszystko przeczytałem poprawnie. Jednak jego mina wskazywała, że treść w gazecie była prawdziwa. Nie wymyśliłem tego sobie.
"Sztuczny dobór wśród ludzi" – tak brzmiał nagłówek. Już po przeczytaniu kilku pierwszych słów miałem dosyć. Niby chciałem wiedzieć, na jakiej zasadzie działałby ten wymysł, ale na samą myśl zbierało mnie na wymioty.
— Aż dziwne, że nie jest to na pierwszej stronie — mruknąłem pod nosem.
— Pewnie nie chcą siać paniki. Niewielki odsetek ludzi czyta tak daleko. Szczególnie że na pierwszych zazwyczaj jest ciągłe narzekanie na problem z mordercami i apel o rozwagę. — Kopnął przypadkowy kamień na ziemi. — Wiem tylko, że już funkcjonuje to w krajach obok. To tylko kwestia czasu, aż dojdzie do nas.
Zamknąłem gazetę i oddałem Erhardtowi.
— Nie mają, czego wymyślać? — skwitowałem z ironią.
— Świat się w końcu przeludni, skoro umiera może dwa procent tego, co umierało wcześniej. — Zwinął papier. — Czekałem tylko, aż coś z tego wyniknie. Tak już jest. Jeśli to wprowadzą, a raczej to zrobią, to pewnie będzie działać na tej samej zasadzie. Obowiązkowy rejestr, masa patroli i zabijanie określonej ilości osób, co jakiś czas. Głównie tych, którzy umrą najwięcej.
— Cudownie. — Oparłem ręce na biodrach.
Erhardt dziwnie mi się przyjrzał. Serce znów zaczęło wybijać niespokojny rytm, choć nie wiedziałem, z jakiego powodu.
— Materiał zsunął ci się z szyi — zauważył, a mi odebrało mowę. Ponownie.
Niespokojnie poprawiłem zakrycie, żeby nie było widać skazy. W ciszy modliłem się, żeby Erhardt nie drążył tematu. To ostatnia rzecz, którą chciałem przed nim tłumaczyć.
— W ogóle marnie wyglądasz — podsumował bez skruchy. — Coś się stało?
Uśmiechnąłem się niespokojnie.
— Nie. Zmęczony jestem. Średnio sypiam ostatnio. — Szukałem pierwszych lepszych wymówek, żeby Erhardt się odczepił.
— Może potrzebujesz jeszcze wolnego?
— Nie, bez przesady.
— Lepiej się wyśpij. — Stanął obok i poklepał mnie po plecach. — Lepiej, żebyś miał siły, gdyby ktoś znów się bronił. Szkoda byłoby cię tracić.
To było całkiem miłe.
— Możesz wpadać do karczmy wieczorami. Ostatnio nie mam z kim pić. Ale nie obiecuję, że zawsze będę, bo mam trochę na głowie.
— Zastanowię się... Dzięki za propozycję.
— Trzymaj się. Ja lecę do domu.
Odszedł, mijając kilka okolicznych ciał. Patrzyłem, jak się oddalał. Mój wzrok mimowolnie wylądował na niesionej gazecie. Nadal trzymał mnie szok po przeczytaniu zaledwie rąbka tekstu. Erhardt miał rację. Prędzej czy później swoboda umierania się zakończy. To naprawdę przez moment przypominało swego rodzaju raj na ziemi, jeśli pominąć przestępczość.
Zacisnąłem powieki.
Chyba rozumiałem już, o co chodziło Eddy'emu z chaosem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top