Rozdział 15

Arvis

Żniwiarze znów wezwali mnie na czwarte piętro. Ponoć ktoś się strasznie awanturował i miałem podjąć decyzję, czy zrzucić go na piąte piętro. Świetnie. Ulubione zajęcie... Zdecydowanie. Gdy tylko musiałem to robić, zastanawiałem się, dlaczego ludzie pogarszali swoją sytuację. Z czwartego poziomu szansa na wspięcie się wyżej była niewielka, ale nie zerowa i zamiast próbować pokutować, to sprawiali problemy i skazywali siebie na gorsze cierpienia. Jak tak dalej pójdzie, to ktoś trafi na szóste, gdzie właśnie przeniosła się Lilith. A stamtąd już nie wróci wyżej.

Ale ja mógłbym tłumaczyć setki razy, a do nikogo nie dotrze.

A już w szczególności do Kiliana.

Postanowiłem zwyczajnie wywiązać się z obowiązku i udałem się wraz z Harpiesem. Szedłem szybkim krokiem, żeby jak najszybciej mieć to z głowy. Jak zawsze minąłem miejsca bytowania demonów. Ostatnio chodziłem tam na tyle rzadko, że zdążyłem zapomnieć, czy znajdowało się tam coś szczególnego. Harpies prowadził. W końcu to on robił za łącznika, przez niego przekierowano wezwanie. Kątem oka widziałem bytujących nieopodal ludzi. Jeden z nich przytulał drugiego, który skończył bez kilku palców, a grupka obok zanosiła się wścibskim śmiechem. Nieopodal kręcił się demon o ciemnoczerwonej skórze. Miał założone ręce za plecami i wymachiwał ogonem ze zdecydowanie mniejszym szpikulcem na końcówce niż u pozostałych. Gdyby nie ten detal, pomyliłbym go z Psem – pominąwszy fakt, że spotkanie ich na innym piętrze niż piąte graniczyło z cudem, prędzej Kilian się nawróci. To tak zwany Opiekun. Nie zawdzięczał nazwy łagodnemu charakterowi. Jego zadaniem było pilnowanie porządku na piętrze, a w razie problemów mógł bez uzasadnienia użyć siły, żeby rozdzielić awanturników.

Uśmiechnąłem się, przypomniawszy sobie, jak ludzie zawsze śmieli się, że jak ktoś taki zdoła w mgnieniu oka zareagować, skoro przypadał jeden demon na średnio tysiąc ludzi. Mieli piękne miny, gdy Opiekun zjawiał się sekundę po awanturze. Nawet teraz stanął jak wryty, po czym rzucił magiczną zasłoną i zniknął. Ciekawe, co znów się działo na jego terenie.

Harpies zwolnił, po czym wskoczył mi na ramię. Niedaleko czekało kilku Żniwiarzy wraz z Opiekunem. Czasem jeszcze ściągali Okrutnika z szóstego piętra, żeby ludzie siedzieli grzecznie i spokojnie. Najwidoczniej tym razem starczył sam Opiekun. Spoglądał morderczym wzrokiem. Oj, ktoś musiał trafić idealnie na zły nastrój demona.

— O, Arvis, jesteś wreszcie — rzucił Dainis, jeden ze Żniwiarzy.

— Co tym razem się dzieje? — spytałem, rzucając okiem na dwóch nagich, pokrytych w większości krwią, awanturników. Któryś delikatnie uniósł wzrok, żeby przelecieć wzrokiem po skrzydłach. Wzdrygnął się.

— Ta dwójka bałwanów od piekielnego południa działa mi na nerwy — warknął wściekle Opiekun, zaciskając dłonie w piąstki. — To już z szósty raz w tym tygodniu, który ledwo co się, kurwa, zaczął!

— Wdech i wydech, Oskars. — Dainis poklepał go po ramieniu ze śmiechem. — Już zmienili twoją wartę, więc kończymy tu i idziemy się zabawić. Co ty na to?

— Z miłą chęcią...

Wywróciłem oczami. Jeszcze brakowało "motywującego" dopingu, żebym się streszczał – a najlepiej od razu uznał, że najwyższa pora dać Oskarsowi trochę spokoju, zanim jeszcze ktoś zagra mu na nerwach. Ponownie rzuciłem okiem na ludzi. Wyglądali na pogodzonych ze swoim losem. Zacisnąłem usta w wąską linię. Szkoda było mi zmniejszać ich szanse, ale też nie chciałem denerwować żadnego Opiekuna. Gdybym zostawił tę dwójkę tutaj, to maksymalnie po kilku dniach Oskars znów zacząłby narzekać i wróciłbym do punktu wyjścia.

— Zrzućcie ich i dajcie mi spokój. — Machnąłem ręką, po czym się obróciłem.

— A coś ty nie w humorze? — Dainis parsknął prześmiewczo.

— Mam ważniejsze sprawy na głowie.

Nāvi bawi się z tobą w kotka i myszkę? To urocze.

Wziąłem głęboki wdech.

— Ciesz się, że Lucyfer nie kazał zająć się tym innym Żniwiarzom. To nie jest takie proste.

— Gdyby ciebie tu nie było, nie byłoby tej sytuacji. — Dainis uśmiechnął się szyderczo i wzruszył ramionami. — Ale cóż. Przynajmniej wszyscy mamy świetną zabawę. Nāvi się w życiu tak nie upokorzył. — Powstrzymał falę śmiechu. — No już, już. Leć, bo jeszcze nasz hojny pan i władca będzie musiał wyrywać sobie więcej włosów z głowy.

— I tak zostały tam same, matowe druty, ciężko to włosami nazwać — rzuciłem jeszcze z pogardą, po czym ruszyłem przed siebie, ignorując inne docinki Dainisa.

Spojrzałem przez ramię. Złapał jednego człowieka za włosy i zaczął ciągnąć po szorstkiej, nierównej ziemi. Drugi natomiast się skulił i chyba planował uciec, ale Oskars zdążył go powalić. Docisnął go do podłoża, wykrzywiając usta w krzywym uśmiechu. Pokazał ostre pazury.

Pewnie już się modli, żeby tamten jak najszybciej wrócił.

Wróciłem na drugie piętro, co raz głaszcząc Harpiesa. Starałem się nie wspominać docinek Dainisa czy innych demonów, ale niezbyt wychodziło. Przekląłem pod nosem. To nie nowość, że nikt mnie tu nie chciał. Odkąd się zjawiłem, stanowiłem obiekt drwin. Nawet najwyższe stanowisko wśród Żniwiarzy nie zmieniło niczego. Dla zdecydowanej większości byłem tu niepotrzebny. Przyszedłem jakby znikąd i potraktowano mnie jak pospolitego człowieka, a Nāvi robił co w jego mocy, by to się zmieniło. Wiedział, że mu się nie uda. Lucyfer jak nie lubił mnie od początku, tak teraz nie mógł zdzierżyć mnie jeszcze bardziej.

Usiadłem na swoim fotelu, mając wrażenie, jakbym spędził ostatnie chwile na wycieńczającej fizycznej pracy, a nie spacerku. Pogładziłem się po czole. Ciekawe, co robił Kilian. Znów chodził i mordował, nie przejmując się konsekwencjami, bo moja gadanina zdała się na nic? Byłem przekonany, że udało mi się naruszyć jego ego i szybko wróci z chęcią pomocy.

Czy ja naprawdę jestem taki naiwny?

Czego ja oczekiwałem? Że zmieni się w ciągu dwóch godzin? Że zrozumie, w co został wpakowany i na ten moment miałem gdzieś, czym się zajmował? Czemu się upierał? Przecież mógł ułożyć taki warunek paktu, że choćby skały srały, to po powrocie Śmierci nikt go nie zabierze. Wtedy dalej trzymałby się swoich brudnych interesów i żył, jakby nic się nie wydarzyło. Z wyjątkiem bezkarnego umierania, ale kwestia przyzwyczaić się na nowo. Może tu leżał problem? Nie. To bez sensu.

— Nad czym tak dumasz, panie? — spytał nagle Harpies, powstrzymując mnie przed mocniejszym ściskaniem czoła.

— Myślałem trochę nad Kilianem.

Harpies przekrzywił łeb.

— Poważnie? Myślałem, że wyzywasz Dainisa. Czemu on? — Przeskoczył mi na kolano. — Z całym szacunkiem, ale co takiego w nim zaprząta ci myśli?

Wpierw upewniłem się, że do domostwa nie zawitał żaden nieproszony kruk. Nie miałem ochoty i nastroju, by jeszcze znosić gadaninę Lucyfera.

— Chciałbym go zrozumieć. Może i jest mordercą, dupkiem i dzieciakiem szukającym atencji w nieodpowiednich miejscach, ale dalej może pomóc.

— Na razie zdał się na niewiele. Chyba że mówimy o graniu na nerwach. W tym jest genialny — skwitował Harpies, machając skrzydłem z zadowoleniem.

— Ale wciąż Nāvi nie wybrał go bez powodu. Próbuję ten powód zrozumieć. Co jest w nim takiego specjalnego?

— Jego wkurwiający charakter na pewno.

Parsknąłem i się uśmiechnąłem. Założyłem nogę na nogę, przez co Harpies przeskoczył na stolik obok.

— Nie przejmuj się Kilianem — rzucił Harpies, zrzucając kilka paprochów nóżkami. — Może oczekujesz za wiele po tym, jak wiele zrobił Ralph?

Zacisnąłem dłoń na oparciu. Ilekroć słyszałem jego imię, przechodziły mnie dreszcze.

— Nie wspominaj o nim. — Odwróciłem wzrok.

— Dalej siebie winisz? — Najwidoczniej cisza z mojej strony była wystarczającą odpowiedzią, gdyż kontynuował: — Miałeś powód, żeby nie proponować paktu. Nie mogłeś wiedzieć, że wpadnie.

— A powinienem... — Zacisnąłem zęby.

Harpies opuścił pióra na ogonie. Stanął na brzegu stolika.

— Ale wiesz, że to i tak by niewiele dało? — stwierdził ze smutkiem, opuszczając łeb. — Doskonale wiesz, o czym mówię...

Głośno wypuściłem powietrze. Owszem, Harpies miał rację. Pakt wcale nie zapewniał cudownej ochrony, którą obiecywałem Kilianowi. On pozwalał mi tylko przejść do świata ludzi bez pomocy Śmierci. Nie dawał gwarancji, że zdążę zjawić się na czas, gdy nadejdzie zagrożenie. Tylko wiadomo, nie powiem prawdy Kilianowi, bo tym bardziej by się nie zgodził.

Tylko nawet jeśli pakt nie dawałby Ralphowi zupełnej ochrony, to przynajmniej pozwalałby mi czuwać, gdy wiedziałem, że robił coś poważniejszego. Może wyczułbym, że Kilian planował go zabić? W ten sposób chłopak nie odszedłby na zawsze, prawdopodobnie też finalnie doprowadziłby nas do Nāviego.

Nigdy nie podaruję sobie, że zaprzepaściłem idealną szansę.

— Panie — zaczął znów Harpies — dobrze ci radzę, nie ryzykuj życia dla kogoś, kto nie umie tego uszanować. Daruj sobie ten pakt z Kilianem.

— Harpies. To moja decyzja. Skoro Nāvi go wybrał, to będę traktować go tak jak Ralpha. Ma jakiś cel poza graniem mi na wszystkich miliardach nerwów. A ja w końcu dowiem się, co jest w nim specjalnego.

— Żebyś tylko się na tym nie przejechał...

— Ufam Nāviemu. Nigdy mnie nie zawiódł.

I mam nadzieję, że tak samo jest tym razem.

Rozległ się głośny huk, a szyba w oknie została wybita. Spojrzałem kątem oka na kruka, który wyhamował na ścianie i zakryłem z zażenowania twarz.

— Eddy... Nie wiem, czy wiesz, ale ISTNIEJĄ DRZWI.

— Kra... Okno było bliżej...

Harpies zaczął się śmiać i przez to omal nie spadł ze stolika. Eddy w końcu się podniósł i otrzepał ze szkła. Nie mógł wyjąć jednego ze skrzydła, dlatego spojrzał na mnie z prośbą w tych durnych, czarnych oczach.

— Ile razy mam ci przypominać, że nie jesteś niematerialny w Piekle? — spytałem wścibsko, wstając i łapiąc za odłamek.

— Tylko delikatnie!

Zrobiłem gwałtowny ruch.

— KRA! Mówiłem: delikatnie!

— Tak samo delikatnie jak ty delikatnie rozbiłeś okno. — Odrzuciłem szkło za siebie.

— Myślałem, że jest otwarte!

— Nie myśl. Nie wychodzi ci to najlepiej. — Rozprostowałem na moment skrzydła. — Mów, co tu robisz, bo skoro wpadłeś z takim impetem, to masz coś ważnego.

— Niosę złe wieści!

Zamarłem. Momentalnie złożyłem skrzydła i obróciłem się do Eddy'ego. Czy Killian leżał już martwy? Nie. Proszę. Nie mogłem znów spieprzyć. Śmierć się wkurzy. Po raz kolejny będzie wybierał człowieka, a ja nie zrozumiem, jak wykorzystać potencjał.

Eddy się skulił.

— Panie, ależ zbladłeś... Ja... Tylko żartowałem...

Miałem wrażenie, że cała krew odpłynęła mi z ciała. On prosił się o uduszenie. Zebrało mu się na żarty. Czasem umiał rozbawić, niekiedy przesadzał, ale teraz przeszedł samego siebie, co zrozumiał doskonale, gdyż widząc moją reakcję, cofnął się. Nawet Harpies ucichł.

Wziąłem głęboki wdech.

— Mów, o co chodzi i zejdź mi z oczu, zanim ci coś wyrwę — wycedziłem, patrząc krzywo.

Eddy wyglądał na niepewnego. Na pewno niósł wieści, które nie przypadną mi do gustu. Stukałem palcami o udo, starając się rozładować emocje, zanim stracę nad nimi panowanie.

— Może nie są to w pełni dobre wieści... Trochę się wkurzysz... — mówił drżącym głosem.

— Do rzeczy!

— Bo widzisz... — Odwrócił wzrok. — Trochę złamałem twój zakaz...

— Który konkretnie?

— A więc. — Wyprostował się, starając się patrzeć mi w oczy. — Postanowiłem zostawić na moment tamtego idiotę...

Cudownie się zaczyna. Posyłałem Eddy'emu wymowne spojrzenie, żeby wreszcie wydusił z siebie, co miał do powiedzenia.

— Postanowiłem śledzić Erhardta.

Zacząłem energiczniej stukać palcami.

— I coś odkryłem, ale... — Eddy rozprostował skrzydła, jakby szykując się do odlotu. — Zobaczył mnie.

Eddy nie zdążył uciec, zdołałem złapać go za ogon. Krakał głośno, dalej próbował się wyrwać. Próbował nawet zmienić formę, lecz w ogromnym stresie nie zdołał wykorzystać odpowiednich pokładów magii, a resztę zdołałem zagłuszyć swoją. Przycisnąłem kruka do blatu. Zobaczyłem, jak drżały mi dłonie. Próbowałem uspokoić oddech, ale myśl, że Eddy aż tak zaryzykował, tylko rozpalała tlące się wewnątrz emocje.

— Jesteś niemożliwy — wycedziłem w złości, opierając się wolną ręką.

— Panie, daruj... — Eddy starał się mówić spokojnie. — Weź głęboki wdech...

— Czy mam ci przypomnieć, że jesteś jedynym źródłem informacji z zewnątrz?! — Pazury przebiły drewno. — Na razie jesteś jedyną nadzieją Nāviego, nie możesz aż tak się narażać!

Chwyciłem za jedno z piór. Eddy zaczął się wiercić.

— KRA! Proszę, uspokój się! Zostaw moje piórka, błagam!

Starczył jeden ruch, by pióro gładko odeszło od reszty ciała. Eddy zdołał w końcu wyślizgnąć się z uścisku, ale z szoku jedynie się odsunął. Musiałem stanąć w większym rozkroku, żeby nie stracić równowagi. Przymknąłem na moment powieki i złapałem kilka głębokich wdechów. Uchyliłem je po chwili. Spojrzałem na ściśnięte w dłoni czarne pióro. Otworzyłem szerzej oczy.

Co ja zrobiłem...?

Odrzuciłem "zdobycz" na bok, po czym przysiadłem na fotelu. Pogładziłem się po czole. Wplotłem dłonie we włosy. Nie dałem rady unieść wzroku na Eddy'ego. Po ostatnim takim incydencie obiecałem mu, że będę nad sobą panować. Od zawsze starałem się trzymać na wodzy emocje, bo doprowadzały mnie do szału. Demoniczne serce podsycało gniew, którego nie umiałem wygasić mimo starań. Choć dotychczas nie szło mi to najgorzej. A teraz? Znów straciłem nad sobą panowanie. Jak skończony kretyn, który nie potrafił dochować najprostszej obietnicy.

Miau...

Poczułem, jak coś wskoczyło mi na kolana. Eddy w swojej kociej formie. Machnął skrzydełkami i spojrzał smutnymi oczami. Ułożył mi się przy brzuchu. Wtulił się, mrucząc przy tym. Dodatkowo Harpies wskoczył mi na ramię i schował się w zgięciu szyi. Odetchnąłem. Pogłaskałem Eddy'ego.

— Nie, nie mam ci za złe — powiedział od razu Eddy, zanim zdążyłem otworzyć usta. — Za dobrze cię znam. Sam raz powiedziałeś, że jesteś demonem, ale nie chcesz nim być.

— Po prostu nie chcę, żebyś się narażał... Naprawdę cię potrzebuję...

Eddy przekręcił energicznie łbem, po czym wstał i usiadł.

— Wiem, że jesteś przewrażliwiony, ale naprawdę umiem o siebie zadbać. — Wypiął dumnie pierś. — Może Erhardt nie połączy kropek.

— Oby tego nie zrobił, bo Kilian skończy martwy... — Wypuściłem powietrze. — Ale było, minęło. Powiedz, co odkryłeś, bo pewnie bardziej ci o to chodziło.

Eddy opuścił uszy.

— Znalazłem go... — powiedział bez entuzjazmu. — Tylko znów nie mogłem nic zrobić...

Zamrugałem szybko.

— Jak to? Jak go znalazłeś?

— Może go nie widziałem, ale przy wejściu do Podziemia poczułem tę samą magię. Ten sam smród z tamtego dnia. — Ponownie zwrócił wzrok na mnie. Teraz dostrzegłem w jego oczach przebłysk radości. — Jesteśmy tak blisko. Już tak niewiele brakuje... Tylko przekonać Kiliana i...

Omal nie zaczął skakać, podobnie Harpies. Sam nie powstrzymałem uśmiechu. Wreszcie jakiś postęp. Część gapiostwa Eddy'ego można pominąć. Byleby Erhardt się nie zorientował. Nie znałem go zbyt dobrze, żeby jednoznacznie stwierdzić, czy miał na tyle inteligencji, ale postanowiłem na ten moment odepchnąć to na bok. Najważniejsze, że upewniliśmy się, że Śmierć był w Podziemiu. Przed nami najgorsze – szczególnie zrozumienie celi wybrania Kiliana – ale wierzyłem, że dobra passa zostanie z nami jeszcze na długo.

Tylko niech Kilian wreszcie zacznie współpracować...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top