Rozdział 12
Arvis
Upewniłem się, że Kilian sobie poszedł. Odetchnąłem spokojnie. Obróciłem się i zobaczyłem, że Eddy dalej patrzył zszokowany. Wskoczył mi na ramię.
— Panie, nie przesadziłeś? — spytał z zaniepokojeniem Eddy. — Śmierć nie wybrał go bez powodu.
Parsknąłem, nie potrafiąc zachować już zupełnej powagi. Pogłaskałem Eddy'ego z uśmiechem, wprawiając go w jeszcze większe zakłopotanie. Najwidoczniej jego ptasi móżdżek nie zrozumiał, co zaplanowałem.
— Przecież wiem. — Zaśmiałem się pod nosem. — Chciałem go tylko nastraszyć. Widziałem jego przeszłość. Ma złe doświadczenia z brakiem atencji i przyrównywania do zera. Wystarczyło naruszyć jego delikatne ego.
Eddy widocznie się zaciekawił.
— KRA... Śmierć byłby pod wrażeniem.
Do chaty wleciał Harpies. Wylądował z przytupem. Nie niósł dobrych wieści, było to widać po nim. Miałem złe przeczucia. Harpies się ukłonił.
— Panie, Lucyfer cię wzywa. Teraz.
Przeszły mnie ciarki. Całkiem niedawno wzywał mnie na rozmowę. Dużo omówiliśmy. Nie miałby powodu, by znów mnie wołać. Chyba że...
Olśniło mnie.
Dostrzegłem kątem oka intruza skrytego w cieniu.
— Psy... — wycedziłem przez zęby. — Wiecznie interesują się wszystkim, co mogłoby mi dokopać. A żeby szlag ich trafił!
W przypływie złości machnąłem ręką. Pasmo magii trafiło tuż obok schowanego kruka. Wydał z siebie głośne KRA, po czym popatrzył na mnie z nienawiścią. Miał widocznie wyrwaną masę piór, co nie było wielkim zaskoczeniem w przypadku pupili Psów. Karały je za najmniejsze przewinienia. A wszystko w imię zupełnego posłuszeństwa. Gdyby kazały im zlecieć na siódme piętro, by donieść na Lilith, to nie zdziwiłbym się, że złamałyby bezwzględny zakaz wstępu, byleby uniknąć kary.
Nawet teraz kruk nie zamierzał uciec. Czekał, aż znów mi puszczą nerwy. Wtedy Lucyfer miałby kolejny powód, by narzekać na moje istnienie. Zazwyczaj się hamowałem. Po jakimś czasie kruk i tak wróci do właściciela, ale przylatywał coraz częściej. Przydałaby mu się lekcja pokory. Wtedy na jakiś czas jego właściciel odpuści, wyczekując, aż spuszczę gardę i przestanę sprawdzać każdy kąt pokoju.
— Izkāp no šejienes!* — wykrzyczałem w stronę kruka, puszczając kolejne pasmo magii. Tym razem nie chybiłem.
Rzucił się do ucieczki, energicznie machając piórami, by ugasić niebieski płomień, który się go uczepił. W rytmie krakania wyniósł się z chaty, aż jedno z płonących piór odpadło, a po chwili zmieniło się w popiół. Warknąłem pod nosem.
Spojrzałem na Harpiesa.
— Bardzo jest zły?
— „Zły" jest bardzo delikatnym określeniem, panie...
Spodziewałem się tego. Na dodatek sprawa dotyczyła mnie, co na dzień dobry sprawiało, że nie napotkam Lucyfera z dobrym nastrojem. Choć to i tak niczym oksymoron.
Westchnąłem zrezygnowany.
— Niech zajmie się wreszcie swoimi sprawami... — Pokazałem gestem Harpiesowi, żeby zamienił się miejscami z Eddym. — Przynajmniej zaliczę kolejny spacer na piąte piętro.
— A ja? — dopytał Eddy, podskakując w miejscu. — Mam pilnować tego bałwana?
— Tak, ale najlepiej nie daj się zobaczyć.
— Jasna sprawa! — Zasalutował.
— Mówię poważnie... — Zmarszczyłem brwi. — Nie ważne, co zrobi. Niech przez moment uwierzy, że naprawdę miałem go tylko za balast.
— Dotarło za pierwszym razem, panie, naprawdę. Nie jestem głuchy.
— Śmiem wątpić.
Eddy wyleciał obrażony. Pokręciłem głową z uśmiechem. Wiedziałem, że coś zrobi po swojemu, bo wtedy nie byłby sobą. Nieistotne. Grunt, że Kilian usłyszał parę ciepłych słów. Ruszyły go, a to najważniejsze. Miałem nadzieję, że to choć trochę pomoże.
A teraz musiałem skupić się na uspokojeniu myśli przed spotkaniem z Lucyferem.
Nie spieszyłem się. Obrałem dłuższą trasę przez jaskinie. Potrzebowałem wziąć parę głębokich wdechów. Serce tłukło mi ze stresu. Co Psy mogły powiedzieć Lucyferowi? Jak bardzo przekręciły scenę z wygonienia Kiliana z Piekła? Owszem, to z boku wyglądało, jakbym naprawdę nie chciał jego pomocy, ale te wredne małpy potrafiły dopisywać słowa, ujmować szczegóły tak, żeby zupełnie podnieść ciśnienie Lucyferowi. Dla nich oglądanie, jak narzekał na moje istnienie to czysta rozrywka. Zresztą, nie ograniczało się to tylko do mnie. Wystarczyło, by gdziekolwiek podłapały okazję, żeby komuś dopiec.
A to, że akurat natrafiało najczęściej na mnie, to znak, jak bardzo byłem lubiany w tamtej części Piekła.
Odkąd się pojawiłem, stawałem się ciągłym celem Psów. Dla nich sam fakt, że oddychałem, był nie do zniesienia. Początkowo wciąż dostawało się Śmierci, z czasem mnie. Niektóre sytuacje sięgały takiego poziomu absurdu, że słysząc żale Lucyfera, wywracałem oczami i czekałem, aż wreszcie się zamknie. A przynajmniej robiłem tak, gdy umiałem zignorować nieprzyjemne słowa kierowane w moją stronę. Potrafił przygadać. Jednocześnie wywoływał tym rozbawienie wszelkich okolicznych słuchaczy.
Nie zdziwię się, jeśli tym razem znów podejdzie kilku, by śmiać się za plecami.
Spokojnie, Arvis, to tylko kolejne narzekanie, że nie może cię zabić...
— Panie, idziesz w zupełnej ciszy — zauważył Harpies, gdy mijaliśmy zejście na trzecie piętro. — Wybacz, że ośmielę się spytać, ale dlaczego nie pokażesz się tym razem z Eddym? On mógłby śmielej mówić do Lucyfera.
— Eddy jest potrzebny w innym miejscu. — Podrapałem Harpiesa po łbie. — Zresztą, nie jest mój, a Lucyfer już wystarczająco mnie nie znosi. Wolę nie dawać mu kolejnych powodów do nerwów.
— Rozumiem. Nie dziwię ci się. — Przysunął się bliżej, żeby się wtulić. — To i tak cud, że ty to znosisz. Mógłby się ruszyć, samemu coś zrobić, bo na razie to tylko siedzi na tronie i plecie trzy po trzy.
— Harpies, nie w jaskiniach. Nie dokładajmy pretekstów Lucyferowi.
— Oh, faktycznie. Wybacz.
Harpies ziewnął. Z nudów wiercił mi się na ramieniu. Trochę przeszkadzało mi, że nie kontrolował wbijania pazurów, ale nie miałem serca przeszkadzać mu w zabawie z samym sobą. Czasem zastanawiało mnie, czy na tle innych kruków Harpies nie żył w luksusie. Częściej karałem Eddy'ego, a nawet nie należał do mnie. Harpies to spokojnie stworzenie i wyjątkowo posłuszne. Nie zdarzyło mu się łamać zakazów. Na dodatek na wiele spraw przymykałem oko. Pozwoliłem krukowi czuć się zupełnie swobodnie w moim towarzystwie, a on i tak trzymał się wszystkich zasad piekielnej kultury.
Idealnie trafiłem z wyborem kruka. Przynajmniej teraz musiałem znosić tylko jednego, upierdliwego Eddy'ego.
Piąte piętro przywitało nas ciepłym, ciężkim powietrzem. Rozgoniłem trzymające się wejścia pomniejsze demony, które natychmiast odsunęły się w cień. Panował harmider i przez to niósł się niewyobrażalny hałas. Absolutna codzienność w tej części Piekła. Swoiste centrum demonów. Znajdowało się tu najwięcej miejsc, w których moi bracia mogli przesiadywać i biesiadować, a także spełniać grzeszne fantazje. Akurat mnie tam nie ciągnęło. Wystarczyło, że wiedziałem, co potrafiło się tam dziać. Przecież nie bez powodu część śmiertelnych dusz, które trafiły do piątego piętra, kręciło się w pobliżu demonicznego centrum.
Na tle wszystkiego piętrzył się pałac Lucyfera pełen strzelistych dachów oraz w większości pozbawiony okien. Pełen czerni, jakby królowi Piekła zabrakło innych materiałów. W rzeczywistości Lucyfer uwielbiał otaczać się mrocznymi przedmiotami, stąd też kazał, by zbudowano mu taki pałac. Może przez to zlewał się z resztą Piekła, ale było w nim coś niezwykłego, co sprawiało, że dało się go bez problemu odróżnić od pozostałych stref.
Zacisnąłem zęby, patrząc na budowlę w oddali.
— Nie cierpię tu chodzić... — rzuciłem pod nosem.
— Będzie dobrze. — Harpies poklepał mnie skrzydłem. — To tylko kolejna spowiedź przed Jaśnie Panem Lucyferem. Nagada się i przestanie, wiesz o tym.
— Wiem. Taki plus tego wszystkiego.
Ruszyłem dalej. By dojść do pałacu, musiałem przekroczyć przez największe zgromadzenia demonów. Starałem się nie zwracać na nie większej uwagi. Minąłem paru znanych mi z widzenia Żniwiarzy wraz z dwiema śmiertelniczkami. Wywróciłem oczami. Korzystali z wolnego. Ich jedynym obowiązkiem na ten moment było pilnowanie, czy kogoś nie trzeba przerzucić na inne piętro.
Aż nie mogłem się doczekać powrotu Śmierci i całej masy dusz do przypisania na odpowiednie Piętra. Wtedy reszta zrozumie, co to prawdziwa praca...
Przeszedłem koło hałaśliwego tłumu. Dostrzegłem Lilith. Demonica o ciemnoczerwonej skórze, kruczoczarnych włosach oraz o majestatycznych, ostro zakończonych skrzydłach. Aż zatrzymałem się na krótką chwilę. To Główna Okrutniczka. Byłem przekonany, że nigdy nie wychodzi z siódmego piętra. Tylko tam ją widywałem, gdy jeszcze zajmowałem się transportowaniem dusz. Co takiego zachęciło ją do opuszczenia stałego miejsca "pełnego zabawy, krzyku i jęków" – jak uwielbiała na nie mówić.
Lilith zwróciła na mnie uwagę. Odeszła od tłumu, zbliżając się w moją stronę.
— Kogo moje oczy widzą? — spytała wesołym tonem. — Co tu robisz, Arvisku?
— Bardziej zastanawia mnie, co jest ważniejszego od wypruwania ludziom flaków — rzuciłem z uśmiechem.
— Nudzę się już. — Założyła ręce, pokazując zakrzywione pazury. Niektóre wciąż pokrywała krew. — Przez ten cały czas zdążyłam wykończyć całe siódme piętro do tego stopnia, że potrafię poznać człowieka po tym, jak wrzeszczy, gdy rozrywam mu tors.
Jedynie kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Sam chętnie znów zająłbym się poprzednimi zajęciami, przyglądałbym się ludziom, znosiłbym ich na odpowiednie piętra czy pomagał Śmierci. Domyślałem się, jak ciężkie było dla Okrutnika ograniczenie do konkretnej liczby osób. Nie mógł codziennie męczyć innego człowieka.
— Wiedz, że robię co w mojej mocy — odpowiedziałem w końcu.
Lilith parsknęła.
— Tak? — Pokazała garść kłów. — W takim układzie coś ci długo to idzie. Okrutnicy się nudzą. Mają przenieść się na wyższe piętra?
— Psy by doniosły, wiesz o tym.
Lilith warknęła i zacisnęła dłonie, wbijając sobie pazury aż do krwi.
— Potrzebuję nowych ludzi na siódmym piętrze. Chcę usłyszeć nowe wrzaski. Znajdź Nāviego. Daj mi trochę radochy.
Aż kusiło, żeby dać jej Kiliana. Gdybym miał pewność, że później mi go zwróci, to pewnie oddałbym go na moment pod jej skrzydła.
— To idź, terroryzuj szóste piętro. Myślę, że nie wiesz, jak tam ludzie się drą, a też masz ich całkiem sporo.
— Ale tam są ograniczenia. — Wywróciła oczami. — Może nie jakieś wielkie, ale są i psują całą zabawę. Wolę siódme piętro.
— A ktoś cię tam pilnuje na tych piętrach? Psy się tam nie zapuszczają.
Lilith uśmiechnęła się wrednie.
— Sugerujesz, żebym na moment urządziła prawdziwe Piekło też tym, którzy otarli się o siódme piętro? — Przejechała językiem po kłach. — Podoba mi się ta myśl. Jesteś genialny, Arvisku.
Posłała całusa, po czym przeszła obok, celowo ocierając ogonem o moją nogę. Zatrzymała się. Spojrzała przez ramię.
— Co nie zmienia faktu, że wolę siódme piętro i wcale się nie obrażę, gdy sprowadzisz Nāviego — dodała jeszcze, po czym się oddaliła. Gwizdnęła jeszcze, wołając kruka.
Zdałem sobie sprawę, kogo wysłałem na szóste piętro. Współczułem wszystkim, którzy wejdą jej w drogę. Wystarczyły mi opowieści z dna. Lilith zostawiała tam niemały ślad swojej działalności. Jednego byłem świadkiem. Nie potrafiłem wymazać z głowy obrazu Lilith tworzącej dywan z ludzkich płuc.
Nie chciałem wiedzieć, co robiła z genitaliami.
Im bliżej byłem pałacu Lucyfera, tym bardziej chciałem, żeby cała rozmowa szybko minęła i żebym mógł wrócić do domu. Skupiałem wzrok na piętrzącej się przede mną budowli. Dwie czarne rzeźby rozzłoszczonych węży o złotych zdobieniach na oczach stały przed masywnymi, strzelistymi wrotami. Strażnik rzucił mi nienawistne spojrzenie, gdy się zbliżyłem, oraz machnął ogonem z niezadowoleniem. Pies. Wszędzie rozpoznam tych donosicieli.
— Lucyfer mnie wzywa.
Demon o krwistych oczach odszedł, robiąc miejsce, bym przeszedł. Pchnąłem drzwi, aż odbiły się z echem o ściany. Kroczyłem po skórzanym, brązowym dywanie, oglądając bordowe ściany. Zaledwie parę kroków dalej czekały na mnie kolejne drzwi, a przed nimi dwójka strażników. Kolejne Psy. Widziałem aż za dobrze uśmiechy na ich twarzach. Już wyczekiwali, aż Lucyfer zacznie narzekać. Dodatkowa rozrywka.
Nie pytali, od razu zrobili miejsce. Wiedzieli, że nie zjawiałem się tu w innych okolicznościach. Wziąłem głęboki wdech, po czym wkroczyłem do środka. Pośród złocistych i krwistych ornamentów, na lekkim podwyższeniu mieścił się czarny jak mrok tron, na którego oparciu spoczywała miedziana rzeźba smoka z otwartą paszczą. Wszystko oszpecał Lucyfer. Zakrywał boczne zdobienia tronu brudnymi, pierzastymi skrzydłami. Jeśli wierzyć Śmierci, niegdyś pióra były białe, lecz przez lata zaniedbywania straciły swój dawny blask. Ponadto Lucyfer okrywał się licznymi, czarnymi, puchatymi ozdobami. Moim skromnym zdaniem panował ich przesyt. Mimo to Pan Piekła zadbał, by jego tors pozostał widoczny. Może nie mógł szczycić się dorodnymi pazurami czy wspaniałymi rogami, ale i tak wyglądał olśniewająco.
Aż szkoda, że jego charakter to zupełna odwrotność wyglądu.
Ukłoniłem się, gdy podszedłem dostatecznie blisko.
— Wzywałeś mnie — rzekłem, skupiając wzrok na Lucyferze. — Domyślam się dlaczego.
Lucyfer parsknął.
— To bardzo dobrze, że nie muszę ci tłumaczyć, dlaczego znów mi zawadzasz. — Założył nogę na nogę.
— Z całym szacunkiem, panie, ale wydaje mi się, że całkiem niedawno z tobą rozmawiałem i ustaliliśmy, że to moja sprawa, jakie obieram metody. W końcu sam powiedziałeś, że szukanie Nāviego to mój "problem" i ty nie masz zamiaru się w to mieszać.
— Tak, powiedziałem, że nie będę się mieszać, ale zapomniałeś dodać, że powiedziałem także, że nie będę się mieszać, dopóki nie uznam, że robisz coś głupiego. — Oparł się o łokieć. — Coś czułem, że bardzo szybko zainterweniuję.
Wypuściłem głośno powietrze.
— Nie wiem, jaką wersję wydarzeń ci przekazano. To nieistotne. — Podrapałem się po ramieniu. — Ważniejsze jest, że naprawdę mam swoje metody i wiem, co robię.
— Wygoniłeś tego człowieka — wycedził Lucyfer. — Jak dobrze cię zrozumiałem wcześniej, to twierdziłeś, że ci ludzie nie są tu z przypadku i chcesz odkryć, jakim cudem mają doprowadzić cię do Nāviego, a potem wyganiasz takowego z Piekła ze słowami: "Nie miałem z ciebie pożytku".
Psy umiały przekazać cokolwiek bez przekręcenia każdego słowa. Niesamowite.
— To jedynie zagrywka psychologiczna. Chyba nie muszę ci tłumaczyć, na czym polega. — Pokręciłem głową. — Naprawdę wiem, co robię. Nie wygoniłem go. Wróci.
To moment, w którym chwalisz mnie za mój intelekt.
— Weź się do roboty — warknął głośno, aż jego głos odbił się echem od ścian. — Raz a porządnie.
Zacisnąłem dłonie w piąstki.
— To nie każ mi ciągle tu łazić. Wierzysz we wszystko, to twoje Psy ci powiedzą. Wiem, co robię.
Lucyfer wstał.
Umie używać nóg jeszcze.
— Nie myśl sobie, że twój cholerny immunitet będzie trwał wieki. Nie będę w nieskończoność czekał. Albo wreszcie coś zrobisz, albo sprawię ci los taki, jaki powinienem już dawno temu.
Przełknąłem niespokojnie ślinę.
— Wynocha stąd. — Machnął wrogo ręką.
Z grzeczności się ukłoniłem, po czym opuściłem salę. Wziąłem parę głębokich wdechów. Dopiero po opuszczeniu pałacu Harpies się do mnie wtulił. Postanowiłem czym prędzej opuścić piąte piętro, żeby na moment nie myśleć o Lucyferze. Nie mógł mówić poważnie. To jedynie w złości. Gdyby chciał mnie zabić bez względu na wszystko, zrobiłby to dawno temu.
Jeden z Psów zaszedł mi drogę. Poznałem go. Aloizs. Widocznie rozzłoszczony. Wściekle machał ogonem. Na jego ramieniu siedział kruk. Ten sam, którego wygoniłem z chaty. Harpies syknął na niego i wrogi pupil zrobił to samo w odzewie. Widocznie także się rozpoznały.
— Nie masz prawa atakować innych kruków — powiedział wściekle Aloizs.
— Przekroczył mój teren — odparłem obojętnie, przechodząc obok demona. Rzuciłem jeszcze: — Następnym razem go zabiję.
— Tylko spróbuj...
— Co mi zrobisz? — Zatrzymałem się i rzuciłem Aloizsowi wredne spojrzenie. — Znów zgłosisz do Lucyfera? Nie zwróci życia twojemu krukowi.
Podszedłem bliżej, żeby spojrzeć Aloizsowi prosto w oczy.
— Dobrze ci radzę, trzymaj się z daleka od moich terenów.
— Nie należą do ciebie. — Aloizs uśmiechnął się głupio. — To tereny Nāviego.
— Mam do nich prawo. — Wzruszyłem ramionami. — Zresztą, nie sądzę, żeby chciał, by kręcił się tam cholerny pchlarz.
Aloizs rzucił jakimś wyzwiskiem pod nosem, po czym szybkim krokiem poszedł do pałacu. Westchnąłem. Miałem na jakiś czas spokój od niego. W końcu wróci, gdy wyczuje okazję. Najważniejsze, że mogłem przesiadywać przez paręnaście godzin z myślą, że spędzałem je samotnie.
Na ten moment bardziej przerażały mnie słowa Lucyfera. Gdy sprawa dotyczyła mnie, rzadko używał aluzji czy żartów. Mówiąc, że w końcu wymierzy mi przypisany los, nie blefował. Naprawdę to zrobi, jeśli wyczuje, że nadal nie robiłem postępów. Cholera. Pieprzone Psy.
— Co cię trapi, panie? — spytał nagle Harpies, widocznie widząc po mojej minie, że coś mnie gryzło.
— Nie tu. Porozmawiamy, jak wrócimy — odpowiedziałem spokojnie, choć przebijał się drżący głos. — Na jakiś czas będzie tam spokój.
— Rozumiem, panie. Ważne, żebyś to ty się dobrze czuł.
Odetchnąłem. Próbowałem oczyścić myśli. Robiłem wszystko, jak należało. Niedługo zdołam znaleźć Śmierć, sprowadzę go do Piekła, wszystko wróci do normalności. Jednocześnie nie będzie nade mną wisieć ostrze Lucyfera.
Zacisnąłem oczy. Czasem nie chciałem mieć zbyt szczegółowych wyobrażeń niektórych scenariuszy. Skupiłem się na tym najlepszym. Tylko w ten sposób mogłem nie oszaleć.
*Izkāp no šejienes! - Wynoś się stąd!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top