Przedtem #3

Ari

W oddali rozbrzmiewały odgłosy zabaw. Jak zawsze trzymałem się z daleka. Raczej nikt nie zwrócił nawet większej uwagi, że nie kręciłem się w pobliżu. Odkąd straciłem ojca i matkę, bracia starali się za wszelką cenę odsunąć mnie od grupy. Nie winiłem ich. Przechodziliśmy przez niebezpieczne miejsca, potrzebowali tylko osób, na których mogli polegać, a nie kryjących się za innymi, gdy wyskakiwały drapieżniki. Miałem prawo tak robić do dziesiątego roku życia. Później moim obowiązkiem było stawać na równi z resztą.

Tylko za bardzo się bałem. Rok z łukiem w dłoni to dla mnie za mało, żeby celnie trafiać. Nie umiałem. Potrzebowałem więcej czasu, ale bracia coraz bardziej się wściekali. Coraz bardziej traktowali mnie jak odludka i to aż cud, że jeszcze nie wyganiali mnie w trakcie posiłkowych pór. Wreszcie to zrobią. Modliłem się jedynie, żebym wpierw opanował sztukę podarowaną mi przez Śmierć. Wtedy mogłem samotnie przemierzać knieje.

Minęły trzy lata, a wciąż jedynie zdołałem bezpiecznie przerzucać magią między palcami. Śmierć ostrzegał, że to niebezpieczne i raczej nie poradzę sobie w tak młodym wieku. Prosiłem przez parę miesięcy, żeby pozwolił mi choć spróbować. Jednocześnie nalegał, bym sam nie korzystał z magii, bo istniało ryzyko, że stracę panowanie nad nią. Tylko czasami łamałem zakaz, ale to przez ciekawość. Lubiłem ten niebieskawy kolor. Szczególnie gdy wokół panował mrok.

Gdybym tylko mógł pokazać braciom, jaką mogłem drzemać mocą. Niestety, znając ich lęki przed nieznanymi, tym prędzej wygnaliby mnie z grupy. Zresztą, obiecałem Śmierci, że nie pisnę ani słowem o demonach, Piekle czy o fakcie, że bardzo często przylatywał do mnie Eddy. Kruk chyba mnie polubił. Wygłupiał się razem ze mną. Aż nie chciałem, żeby odchodził. Tylko że jego też wzywały obowiązki. Wtedy znów zostawałem sam wraz z grupą, która nie zwróciłaby uwagi, gdybym nagle zniknął.

Minęły kolejne minuty. Nikt się nie zjawiał. Najwidoczniej tej nocy także nie spotkam Śmierci. Ostatnio widziałem go dziewięć zachodów słońca temu. Zazwyczaj znajdował dla mnie chwilę. Czy tym razem wydarzyło się coś poważniejszego? Inaczej by o mnie nie zapomniał, prawda? Mówił, że lubił tu przychodzić. Raczej nie kłamał... Choć, nie znałem go jeszcze zbyt dobrze. Mógł faktycznie tylko sprawdzać, czy nie marnowałem życia, nic ponadto, a ja doszukiwałem się w tym nie wiadomo czego.

Nie rozwodziłem się nad tym. Postanowiłem wrócić. Wystarczająco ryzykowałem atakiem tutejszej dziczyzny.

Przenikliwy ból gwałtownie rozszedł się po łydce. Chwilę później skończyłem z twarzą w ziemi. Przez szok się nie ruszałem. Zostałem gwałtownie pociągnięty za kołnierz. Mimowolnie łzy przysłoniły mi obraz. Próbowałem odejść, poczuwszy spocone ciało za mną, jednak wtedy uścisk w okolicach szyi się zwiększył. Instynktowe chciałem odciągnąć obce ręce. To tylko pogorszyło sytuację. Już i tak z trudem łapałem oddech.

Zwróciłem uwagę na mężczyznę przede mną. Wymachiwał krzywym nożem. Zadrżałem. Rozpoznałem go.

Isin.

Mój brat.

Na jego poranionej twarzy widniał szeroki uśmiech. Poprawił ostrzem włosy, które opadły mi na oczy. Zamarłem, a zimny dreszcz przeszedł z nieokiełznaną prędkością po plecach. Najwidoczniej Isin chciał w inny sposób namówić mnie na opuszczenie grupy.

— Dobrze, braciszku. — Wskazał na mnie nożem. — Porozmawiajmy jak dorosły z dorosłym.

Na języku gromadziło się tak wiele słów, ale finalnie nic nie odpowiedziałem.

— Skąd to masz? — spytał groźnie, przysuwając broń bliżej mojej piersi.

Zdębiałem. Chłodny wiatr podrażnił zmoczone od łez policzki.

— Ale... — złożyłem jakoś kłębiące się w myślach literki. — O czym...

— Ty bardzo dobrze wiesz, o czym mówię — przerwał wściekle. — To niebieskie cholerstwo, co miałeś na rękach. Skąd ty to masz?

Ogarnęła mnie panika i kompletnie zacięła racjonalne myślenie. Nie, on nie mógł tego zobaczyć. Przecież nigdy nie interesowało go, co robiłem poza grupą. Kiedy to spostrzegł?

Nie powiem mu prawdy. Złamałbym obietnicę. Tylko Isin był zdolny do wszystkiego. Musiałem jakoś wyjść z tej sytuacji oraz odejść w las, jak planowałem.

— Ja... Nie wiem... — wydukałem drżącym głosem.

Isina nie usatysfakcjonowała taka odpowiedź. Zmarszczył brwi. Usłyszałem za sobą głos drugiego brata, Ruta:

— Co jeśli brata się ze złymi bogami?

— Nie — rzuciłem od razu w panice. — W życiu. Nigdy bym tego nie zrobił.

Isin wydawał się mnie nie słuchać. Skupiał się na spoglądaniu na Ruta, jakby rozumieli się bez słów. Znów próbowałem wyrwać się z uścisku, zapierając się nogami. Przestałem, gdy pojawił się większy nacisk ostrza. Zwróciłem zapłakane oczy na Isina.

— Błagam... Przysięgam, odejdę, tylko mnie zostawcie...

Nie drgnął mu żaden mięsień na twarzy.

— Isin, ojciec kazał nam dbać o dobro wszystkich ludzi, niezależnie od ceny — dodał Rut mocnym tonem. — Jeśli brata się ze złymi bogami, to już mu nic nie pomoże.

Isina pochłonęły myśli. W teorii mógłbym teraz skorzystać z magii, odepchnąć ich i uciec. Tylko... Śmierć tłumaczył, jak wiele zniszczyłbym, jeśli bym nad nią nie zapanował. Sam bym tego nie przeżył... To ryzykowne. Zresztą, obiecałem.

Myślałem za długo.

Miałem wrażenie, jakby świat momentalnie się zatrzymał. Mój wzrok powędrował do dołu. Ostrze było zatopione, a po rękojeści popłynęła krew. Choć chciałem chwycić za dłoń Isina, żeby wyciągnął nóż, to nie mogłem wykonać żadnego ruchu. Uścisk ze strony Ruta zelżał, a Isin wreszcie się odsunął, starając się, by nie pobrudzić odzienia.

Bezwładnie wylądowałem twarzą w ziemi. Zostałem przewrócony na plecy. Wciąż próbowałem wykonać choć jeden ruch lub powiedzieć przynajmniej słowo, ale na marne. Na dodatek wciąż trwałem z otwartymi oczami. Nie piekły. Nawet nie czułem bólu ze zranienia. Nie zwróciłem na to wcześniej uwagi. Nie rozumiałem. Co się stało?

— Zostawiamy go tak? — spytał Isin, spoglądając na Ruta. — Kiedyś umrze, a my zdążymy odejść z grupą.

Słyszałem ich tak samo wyraźnie jak przed upadkiem. Jakim cudem?

— Dla pewności wyrwałbym mu to serce. Nigdy nie wiesz, co przed nami ukrywał.

Isin rzucił nóż w stronę brata.

— Ale ty brudzisz sobie ręce. Ja idę powiedzieć reszcie, że zaraz wyruszamy.

Odszedł pospiesznym krokiem. Rut kopniakiem odchylił mi głowę na bok. Sądziłem, że tym razem poczuję, jak zostanę pozbawiony serca, ale nic podobnego. Panowała pustka. Dopiero po chwili organ spadł prawie przed moimi oczami. Instynktownie pragnąłem się odsunąć, lecz wciąż to samo – leżałem w zupełnym paraliżu.

Stopa brata zmiażdżyła serce. Usłyszałem głośny śmiech. Stał tak, przekręcając nogą, zmuszając, bym patrzył, jak najważniejsza część ciała ulegała zniszczeniu. Zrobiłbym wszystko, byleby odwrócić teraz wzrok lub błagać, żeby Rut się zlitował. Zwróciłem uwagę na coś innego. Przez krótką chwilę widziałem, jak po łydce Ruta wspiął się ledwo widoczny, niebieski płomień i zniknął. Cokolwiek oznaczał, nie wróżył nic dobrego.

Rut wreszcie się oddalił. Zostałem sam pośród odgłosów lasu. Każdy szelest wprawiał mnie w niepokój. Najbardziej bałem się, że znikąd zjawią się drapieżne zwierzęta. Byłem darmowym łupem. Na dodatek w ogóle nie zapowiadało się na to, żeby Śmierć przyszedł. Modliłem się w ciszy, żeby jednak zdecydował się mnie odwiedzić. Nie chciałem... Nie chciałem umierać samotnie... Pewnie niewiele mógł teraz zrobić, ale wystarczyłoby, żeby siedział obok.

A wystarczyło ani razu nie użyć magii, gdy Śmierć nie trzymał się blisko. Tylko wystraszyłem braci, a sam trafię nigdzie... A myślałem, że za wszelką cenę poprowadzę życie tak, żeby trafić tam, gdzie przesiadywał Śmierć.

Aż szkoda, że wyjaśnił mi, co się działo, gdy traciło się serce. Przynajmniej nie straciłbym tak szybko nadziei. Pozostało mi wierzyć, że przyjdzie, żeby mnie ostatni raz przytulić. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top