Przedtem #2

Eddy

Wleciałem przez rozbite okno i przy lądowaniu prawie przyprawiłem Harpiesa o kruczy zawał. Odsunął się gwałtownie. Początkowo popatrzył na mnie z mordem, ale po chwili złagodniał. Opuścił ogon. Widocznie dostrzegł, że nie miałem nastroju na żarty, a to dla innych oznaczało tragedię.

— Co się stało? — spytał, przyglądając się dokładnie, czy nie straciłem żadnego pióra.

Pokręciłem łbem, sygnalizując, że zaraz się dowie, co się wydarzyło. Ułożyłem się w miarę wygodnie i zwróciłem wzrok ku drzwiom. Harpies zrobił dokładnie to samo. Jeszcze przysunął się bliżej mnie.

Wtedy drzwi zostały gwałtownie otworzone. Arvis wszedł, zahaczając ogonem o pobliską ścianę i zdzierając z niej część czerwonej farby. Ułożył ręce na biodrach i złapał głęboki wdech. Okropnie drżały mu nogi. Chwilę po nim wkroczył Nāvi. Rzucił okiem na lekkie zniszczenie i wywrócił oczami. Odłożył kosę na bok i stanął za Arvisem. Nic nie mówił. W ciszy przypatrywał się, jak Arvis przestawał panować nad nerwami.

— I co? — Arvis się odwrócił do Śmierci. — Masz zamiar tak stać za mną, aż wreszcie ci powiem: "Oj, przepraszam, że średnio co pięćset lat musisz mi powtarzać dokładnie to samo"?

Śmierć jedynie uniósł brew. Założył ręce i wciąż patrzył ze spokojem na Arvisa. Naprawdę dziwiłem się, że potrafił zachować taki spokój, gdyż przed kilkoma minutami oczy czerwieniły mu się ze złości. Teraz złoto lśniło bez zmian. Pozwalał Arvisowi wyrzucić gniew, zapewne wiedząc, że to pomagało mu najlepiej. Jednocześnie zwróciłem uwagę, że miał dłoń lekko wysuniętą w moją i Harpiesa stronę, w razie gdyby Arvis nad sobą nie zapanował i musiał go powstrzymywać przed zrobieniem czegoś, czego żałowałby po krótkiej chwili.

Żadne z nas go nie winiło. Od zawsze miewał problemy ze sobą. Demoniczna natura go wycieńczała pomimo tysięcy lat życia. Starał się, jak tylko potrafił, żeby opanować wewnętrzne emocje, jednakże zawsze brały górę. Przykro się na to patrzyło. Szczególnie że Śmierć nijak mógł zaradzić. Wszystkie jego pomoce zawiodły. Od pierwszych, demonicznych dni Arvisa próbował wyciszyć nieokiełznane serce, lecz na marne. Jedynie dawał ciche wsparcie. Tyle mu pozostało.

Arvis w końcu obrócił się na pięcie i odszedł kilka kroków, biorąc głęboki wdech.

— Lepiej ci już? — spytał Nāvi po chwili. Arvis widocznie zacisnął zęby.

— A co? — Spojrzał przez ramię. — Nie skończyłeś swojej wcześniejszej gadaniny?

— Nawet gdybym jej nie skończył — mówił, przechodząc koło Arvisa — to wiesz, że bym nie ciągnął tematu, bo to nie ma sensu.

— Bo do mnie i tak nie dotrze?

— Bo nie chcę cię bardziej denerwować. — Oparł się o ścianę i wydawał się cieszyć z tej chwili relaksu dla pleców.

Zwróciłem wzrok ku Arvisowi. Nie odpowiedział, jedynie zniknął za drzwiami swojego niewielkiego pokoju. Zobaczyłem też, jak Śmierć postanowił ułożyć się na pobliskiej nieco podniszczonej kanapie. Okrył się granatowym kocem leżącym zaraz obok. Założył ręce pod głową i zamknął oczy. Mimowolnie zacząłem stukać pazurem co sekundę. Wiedziałem, że Nāvi pozwalał sobie na dwuminutową drzemkę jako odpoczynek, po czym wracał do obowiązków. Nie był wystarczający. Może i nie potrzebował wiele snu, ale zmęczenie także zdzierało z niego siły. To błędne koło. Jeśli wypocznie dłużej, czeka go więcej pracy, jeśli krócej – praktycznie nie regeneruje sił. Stąd też łatwo wyprowadzić go z równowagi. Podobnie Arvisa. Tylko między tą dwójką wyznaczała się zasadnicza różnica. Nāvi potrafił opanować emocje w ciągu chwili.

Harpies szturchnął mnie skrzydłem, nie wybijając mnie z rytmu stukania. Pazur uderzył w drewno czterdziesty szósty raz.

— O co tym razem poszło? — zapytał Harpies z zaniepokojeniem.

Prawie pogubiłem się w liczeniu. KRA, liczby naprawdę sprawiały mi zbyt wielką trudność.

— Szkoda gadać... — rzuciłem, po czym natychmiast skupiłem się na stukaniu.

— Oni zawsze mieli zgrzyty, ale teraz przechodzą samych siebie — zauważył Harpies, przyglądając się śpiącemu Nāviemu. — Ostatnio obaj byli nieznośni, gdy panoszyła się dżuma, ale to jeszcze zrozumiem, bo więcej pracy. A teraz? Chyba nie ma żadnej epidemii.

— Arvis ma ostatnio wahania nastroju — wyjaśniłem krótko, uderzając pazurem po raz dziewięćdziesiąty drugi.

Nāvi się martwi, że nie zapanuje nad emocjami?

Cisza z mojej strony była wystarczającą odpowiedzią. Wrzące emocje to znacznie większy problem niż Śmierć początkowo zakładał. Normalnym demonom nie przeszkadzał fakt narastających gniewnych cech, ale on stanowił wyjątek. Dla niego oznaczało to pogrzebanie lat ciężkiej pracy, a dla nas nieco urozmaicone życie. Nawet moja cudowna umiejętność zmiany w dowolne zwierzę, które istniało przez przynajmniej chwilę, nie dawała wiele. Arvis mógł z łatwością zablokować to magią. Dlatego wraz z Harpiesem cieszyłem się, gdy Śmierć był w pobliżu, bo jakoś sama jego obecność sprawiała, że Arvis potrafił (choć wciąż z trudem) przynajmniej trochę zapanować nad zachowaniem. Gorzej, jeśli akurat nie przesiadywał w pobliżu. Zdarzało się to stosunkowo rzadko, ale często kończyło się w przykry sposób. Harpiesowi dalej doskwierał brak pióra.

Gdy pazur stuknął sto dwudziesty raz, Nāvi otworzył oczy. Podniósł się i przeciągnął. Zobaczył, że Arvis jeszcze nie wyszedł, po czym dla rozprostowania nóg postanowił się przejść po domku. Po drodze poklepał mnie po łbie z uśmiechem. Wciąż liczył pod nosem.

— Dziewięćset pięćdziesiąty czwarty, dziewięćset pięćdziesiąty piąty... — Zatrzymał się. — Czy oni chcą jakiś rekord pobić? Kiepsko im idzie. Muszą się lepiej postarać.

Mimowolnie parsknąłem wraz z Harpiesem. Widok Nāviego w dobrym nastroju to ciepło na moim kruczym serduszku.

— Arvis! Pobudka! Zaraz dobiją tysiąca.

Arvis wyjrzał. Oparł się o próg. Zazwyczaj nie sposób podnieść go z łóżka po tych dwóch minutach. Śmierć musiał wchodzić do pokoju i ciągnąć go za ogon do pracy. Chyba że nie spał w ogóle. Gdy się przyjrzałem, zwróciłem uwagę na zmęczenie wymalowane na jego twarzy.

— Idź sam — rzucił beznamiętnie Arvis.

Śmierć się skrzywił. Niby to nic dziwnego, ale patrząc na poprzednią rozmowę, to łatwo zrozumieć szok Nāviego.

— Dlaczego?

— Po prostu. Nie będziesz szedł beze mnie pierwszy raz. To chyba nie jest jakiś wielki problem.

— Zazwyczaj jest jakiś powód. W innym wypadku nie chcesz zostawać, bo przynajmniej nie musisz skakać po piętrach i słuchać narzekań innych demonów, którym tylko biesiadowanie w głowie.

— Ostatnio ci przeszkadzałem, więc lepiej dla ciebie, żebyś szedł sam. — Wzruszył ramionami. — Będziesz mieć jeden problem z głowy.

— Nie przesadzaj...

— Nie przesadzam. — Podszedł i usiadł swobodnie na fotelu.

Nāvi spojrzał na mnie pytająco, jakby chciał, bym ocenił, czy wcześniej nie przesadził. Nie wiedziałem, jak przekazać mu opinię inaczej niż poprzez uniesienie skrzydeł. Nāvi westchnął, po czym stanął obok Arvisa.

— Ari...

— Mówię poważnie — przerwał mu, rzucając nieprzyjemne spojrzenie.

— Nie wydurniaj się. — Oparł się, przypadkiem zahaczając o skrzydło Arvisa. Położył rękę na jego ramieniu. — Dobrze wiesz, że w gniewie mówię głupoty.

— Marnujesz tylko czas, siedząc tutaj. — Zrzucił dłoń Śmierci, krzywiąc się przy tym. — Zaraz dobiją tysiąca, będziesz mieć więcej pracy.

— I mógłbyś mi w tym pomóc.

— Tylko cię spowalniam. Idź, odpocznij sobie ode mnie. Ja z Harpiesem przypilnuję Piekła.

Widocznie Śmierć nie miał już ani sił, ani chęci, by dalej ciągnąć dyskusję. Jak Arvis uparł się raz, tak nie sposób go przekonać do zmiany zdania. Im dłużej by to trwało, tym bardziej Arvis by się denerwował, a tego Nāvi starał się unikać. Zawołał mnie gestem. Bez słowa przeleciałem obok Harpiesa, po czym wskoczyłem na ramię swojego kochanego, najlepszego, nieco okrutnego (ale tylko w marne dni) pana. Podniósł kosę i spojrzał przez ramię na Arvisa.

— Uważaj na siebie — powiedział jeszcze Nāvi, po czym wyszedł z domku.

Najpierw stanął i wziął głęboki wdech. Pogłaskał mnie po łbie, uśmiechając się lekko. Ruszył przed siebie w ciszy. Również nie poruszałem tematu. Zbyt często ktoś chodził i podsłuchiwał, żebyśmy mogli swobodnie rozmawiać o prywatnych sprawach, a Lucyfer był ostatnim KRA, którego chcieliśmy angażować. Śmierć co prawda nie przejmował się jego gadaniną, często ignorował jego wezwania, ale denerwował sam fakt, że się mieszał.

Nawet nie zwróciłem uwagi, gdy sceneria się zmieniła. Skrzywiłem się. Krople wrednego deszczu spadały z zawrotną prędkością, mocząc moje majestatyczne piórka. Nāvi bez słowa narzucił kaptur. Też postanowiłem się pod nim skryć. Próbowałem pozbyć się wody.

— Jak chcesz tak siedzieć, to pilnuj pazurów — zwrócił uwagę Nāvi.

Uniosłem szpileczki ku górze. Faktycznie trochę za mocno je wbijałem.

— Nie każ mi moknąć...

— Po prostu się pilnuj. Przestanie tak lać, to i tak cię stąd wyrzucę. — Zaśmiał się cicho. — Nie przyzwyczajaj się.

— Wiesz ty co? Wredny jesteś. — Skuliłem się i wtuliłem w zgięcie szyi, starając się nie zahaczyć pazurami o odstające płaty skóry.

Śmierć się uśmiechnął, jednak w ciągu chwili ekspresja twarzy uległa zmianie. Wydawał się unosić wzrok ku górze. Widocznie gdzieś błądził myślami. Nawet domyślałem się, o co chodziło. Nie bez powodu wybrał dłuższą drogę do martwego.

— Nie przejmuj się... — powiedziałem ochoczo, celowo zaczepiając dziobem o policzek Śmierci.

Odsunął mnie ręką. Mokrą. Od razu się otrzepałem, klnąc pod nosem.

— Oj, nie kłóciliście się pierwszy raz — dodałem, odrzucając kolejne krople wody. — Wiesz, jaki on jest. Zresztą. Ty najlepiej się znasz na tej robocie, a on jest młody i się uczy. Normalne, że puszczają ci nerwy.

— Wiem. Tylko on nie zawsze tak reaguje. Zastanawia mnie, co się z nim dzieje ostatnio. — Westchnął. — Martwię się o niego. Myślałem, że po tylu latach przynajmniej trochę będzie nad sobą panował. A jest tylko gorzej i gorzej. Nie chcę, żeby wpadł w instynkty, których sam nie rozumie.

Zanim zdążyłem to jakkolwiek skomentować, Nāvi dodał:

— I nie próbuj znów mówić: "A nie mówiłem?", bo nie ręczę za siebie. — Obrócił nieco głowę, żeby spojrzeć na mnie kątem oka. Tęczówka zalśniła krwistoczerwonym kolorem.

— Kra... Ale... To już tradycja. — Popatrzyłem błagalnie. — Proszę, panie, ten ostatni raz...

Śmierć zacisnął zęby i pokręcił głową.

— Niech ci będzie — rzucił z rezygnacją.

— KRA! A nie mówiłem?!

— Jesteś niemożliwy.

— I za to mnie kochasz. — Ponownie się przysunąłem i wtuliłem. Śmierć tylko mruknął coś pod nosem specjalnie tak, żebym niczego nie zrozumiał. Wstałem z oburzeniem. — KRA! Jeszcze powiedz, że nie, to się obrażę!

— Nie drzyj mi się do ucha. — Złapał mnie i wyciągnął spod kaptura na deszcz. Momentalnie pożałowałem wszystkich wypowiedzianych słów. Może padało słabiej, ale krople wody wciąż przeszkadzały.

Nāvi nie pozwolił mi znów usiąść w bezpiecznym miejscu mimo wiercenia się i spoglądania maślanymi oczkami. Mogłem stanąć na ramieniu, narażając się na wnerwiający deszcz. Opuściłem ogon i ułożyłem skrzydła tak, żeby jak najwięcej ze mnie spływało. Śmierć parsknął śmiechem, widząc moją pozycję.

— Nienawidzę cię... — wydukałem z nutą żartu i szczyptą prawdy.

— Ależ ja wiem, że mnie uwielbiasz. — Ułożył dłoń na sercu. — I nie mów, że nie, bo się obrażę.

Choć idealnie modulował głos, by wyjść na żartownisia, to nadal widziałem w jego oczach, że coś psuło mu nastrój. Pewnie Arvis. Naprawdę podziwiałem, jak podchodził do tego zagubionego demona. Mógł mu zszargać nerwy jak nigdy dotąd, a wciąż Śmierć by mu darował i jeszcze zastanawiał się, czy to on nie zrobił czegoś źle. Obserwowałem to przez tysiące lat i nie dowierzałem, że się tak do niego przywiązał. Też go lubiłem. Spędził masę czasu w Piekle i często dobrze się bawiliśmy.

— Eddy, zrób coś dla mnie — powiedział nagle i się zatrzymał. — Sprawdzaj często dom, czy nie kręcą się kruki Psów. Lepiej, żeby Lucyfer się nie zorientował, że coś się dzieje. Nie chcę mieć jeszcze jego na głowie.

— I mieć kolejne olane wezwania?

— Uczepiłby się Arvisa. Ja mam to gdzieś. A przy okazji reszta demonów by to wykorzystała. Pewnie pamiętasz, jak wyglądała sytuacja na początku.

Czasy, gdy Nāvi bał się zostawić młodego Arvisa samego na drugim piętrze, gdyż potem napotykał, jak inne demony dla zabawy podtapiały go w Rzece Krwi lub trzymały go na siłę w Martwym Lesie Jęków. Tak zaczęły się wspólne wyprawy, które na moment uspokoiły sytuację, dopóki Lucyfer nie zorientował się, że Główny Żniwiarz często przebywał poza Piekłem. Już wcześniej nie przepadał za obecnością Arvisa i czekał tylko na pretekst, żeby jeszcze bardziej narzekać na jego istnienie. Błędne koło.

— Ciężko o takich rzeczach zapomnieć — stwierdziłem krótko, żeby nie ciągnąć tematu. Zazwyczaj wypierałem te wspomnienia z zapłakanym, młodziutkim Arvisem, ale wystarczył mały detal, żeby się pojawiły.

Śmierć przykucnął. Odsunął liście, odsłaniając ciało rozszarpanego na strzępy kojota. Skrzywił się. Sam się przyjrzałem, ale po chwili widocznie dotarło i do mnie i do Nāviego, że serce było zbyt zniszczone i dusza uległa kompletnej degradacji. Zwierzak nie miał szczęścia. Jednak coś jeszcze zwróciło moją uwagę. Zeskoczyłem z ramienia Śmierci i podleciałem kawałek dalej. Nieopodal wejścia do lasu leżało ciało. Dziwne. Nie poczułbym go, gdyby nie stosunkowo duża ilość magii zgromadzonej obok. Już odwracałem się do towarzysza, żeby poinformować o nietypowym znalezisku.

Wtedy dostałem siarczystego kopniaka. Przez szok i KRA deszcz nie zdołałem złapać równowagi. Wpadłem prosto w kałużę błota na polance. Otrzepałem się.

Zebrało ci się na żarty!

Poderwałem się do lotu, lecz niemal od razu odrzucił mnie obrzydliwy zapach magii. Przystanąłem na pobliskim drzewie, czując, jak żołądek podchodził mi do gardła przez nadmiar tego cholerstwa w powietrzu. Zamarłem. Prawie zapomniałem o podtrzymywaniu się na gałęzi.

Zasadzka.

Śmierć widocznie nie dał rady się bronić przed grupką ludzkich magów. Ale... Jak... To niemożliwe. Tyle osób próbowało, przeżyliśmy razem tyle takich żałosnych pułapek i nikt nie zdołał nawet kiwnąć palcem i schodził na tamten świat. Tymczasem byłem świadkiem, jak ilość magii przytłaczała nawet Nāviego. Nogi się pod nim uginały, lecz trzymał się ostatkami sił. Przegrywał.

Skoro atak do tego stopnia osłabił jego, to znaczyło, że mnie mógł zabić...

Uratował mi życie...

Tylko skąd wiedział? Jak się domyślił? Czemu nie złapał mnie i nie odsunął się na bezpieczną odległość?

Deszcz ponownie nabrał na sile, a w oddali było słychać grzmoty.

Zacisnąłem pazury na gałęzi w złości. W mgnieniu oka zeskoczyłem. Skorzystałem nieco z okolicznej magii, żeby szybciej i sprawniej przybrać inną postać. Jako wilk zwróciłem uwagę. Bez większego namysłu poderwałem się do biegu. Próbowałem ignorować rosnącą w powietrzu siłę. Obrałem za cel człowieka stojącego najbardziej na boku.

— Eddy, nie!

Potężny nacisk magii uderzył od boku. Zatoczyłem się kilkukrotnie w błocie. Ledwo uchyliłem powieki. Widziałem, jak Nāvi padł na kolana z bezsilności. Spoglądał z nienawiścią na zakapturzonego przed nim mężczyznę. Próbowałem wstać. Pomóc. Niemal od razu padłem. Jedna z łap nie wytrzymała nacisku. Była złamana. Wtedy zamaskowany na moment zwrócił uwagę na mnie. Przez deszcz nie zdołałem dostrzec detali. Zakląłem. Nadal starałem się unieść. Coraz więcej sił ulatywało. Przez swoją nieudolność zostałem skazany na patrzenie, jak ludzie chwycili mojego pana za ramiona.

Broń się...

Widocznie Śmierć nie dał rady. Szarpnął się kilkukrotnie. Z tym samym marnym skutkiem. Odwrócili się do mnie plecami. Rwało mnie do biegu. Ostatni raz poderwałem się, by nawet na trzech łapach gonić tamtych śmieci, przynajmniej dostrzec twarz zamaskowanego. Nic. Ponownie upadłem, ryjąc pyskiem w błocie. Oddychało mi się coraz ciężej. Powieki samoistnie się przymykały. Dostrzegłem, jak jeden z ludzi się odwrócił. Zbliżał się do mnie. Pewnie po to, by dokończyć robotę. Zacisnąłem zęby.

W snach, skurwielu...

Sięgnąłem po ostatki sił. W okolicy pozostała kosa Śmierci. Najwidoczniej ludzie nie uznali jej za istotną. Ich strata. Człowiek zorientował się, że się podniosłem i widocznie szykował kolejny atak.

Nie zdążył.

Chwyciłem kosę w pysk i w ciągu chwili uciekłem do Piekła.

Przez wykorzystanie kolejnych pokładów magii ponownie straciłem równowagę, lecz tym razem upadłem na czarnych kwiatach. Odetchnąłem. Tylko tyle mogłem zrobić. Nie pozwolić, by kosa wpadła w niepowołane ręce.

Kilka pomniejszych demonów się mną zainteresowało. Cztery Trusisy podeszły bliżej. Obwąchały mnie, a następnie skupiły uwagę na kosie leżącej nieopodal. Trącały mnie nosami. Podeszły z odpowiedniej strony i napierały, próbując mnie podnieść. Zawołały głośno o pomoc.

Wiedzą, że dzieje się coś złego... Złapałem kilka głębokich wdechów. Musisz powiedzieć o tym Arvisowi... Musi wiedzieć, co się stało. Dasz radę.

Gdy poczułem kolejny nacisk, skorzystałem z jednego z niewielu aktów dobroci tutejszych stworzeń. Złapałem równowagę na trzech łapach. Ponownie wziąłem kosę w pysk. Kuśtykałem z eskortą. Nie zwróciłem uwagi, kiedy Zirgsy wybiegły ze stajni, ale one także kroczyły obok mnie. Pilnowały, czy nie przechylałem się na bok. Tymczasem jeden z Trusisów pobiegł przed siebie. Prawdopodobnie chciał zawołać Arvisa.

Choć szło mi się ciężko, to się nie poddawałem. Jeszcze trochę. Robiło mi się ciemno przed oczami, kiedy dostrzegłem nadbiegającego Arvisa z Harpiesem lecącym u jego boku. Zamarł na moment. Podszedł i padł przede mną na kolana. Pozwoliłem, by zabrał kosę. Patrzył z niedowierzaniem. Po policzku pociekły mu łzy.

— Nie... — wymamrotał pod nosem. Zaszlochał. Zaciskając dłonie na rękojeści, płaczliwym tonem dodał: — Niemożliwe...

— Próbowałem... — wydukałem z trudem. — Naprawdę próbowałem...

Kolejne zaćmienie przed oczami spowodowało następny upadek. Choć Zirgsy starały się mnie podtrzymać, to i tak się osunąłem na ziemię. Chwilę później poczułem chłodną dłoń w okolicy brzucha. Arvis. Próbował magią złagodzić ból i opanować sytuację. Nie pomagało. Ani trochę.

— Zmień się w kruka — poprosił drżącym głosem Arvis.

— Nie dam rady...

— Umrzesz, jeśli tego nie zrobisz! — wykrzyczał w desperacji. Zwiększył nakład magii, by ułatwić mi zadanie. — Proszę, Eddy... Przynajmniej ty mnie nie zostawiaj...

Z trudem zmieniłem formę. Arvis od razu mnie złapał i wtulił, magią lecząc rany wewnątrz. Były teraz znacznie mniej rozległe, przez co udało się je wszystkie zasklepić na czas. Powróciło do mnie nieco sił, ale wciąż z trudem otwierałem oczy.

— Co tam się stało? — spytał z płaczem Arvis. — Przecież ciebie nie da się praktycznie tknąć w normalnym świecie.

Musiałem sobie przypomnieć, jak formułowało się zdania.

— Zasadzili się. Śmierć zdążył mnie wykopać... Ale on nie zdążył uciec — mówiłem jakkolwiek w nadziei, że Arvis cokolwiek zrozumie. — Próbowałem... Chciałem mu pomóc...

Kilka łez ściekło na mnie, ale to zignorowałem.

— Zdążyłem tylko złapać kosę...

— Gdybym poszedł... Gdybym tam był...

— Nie wiń siebie. Nie mogłeś wiedzieć.

Starczyło, że winiłem sam siebie. Powinienem domyślić się po takiej ilości magii, że ktoś się zasadził. To ja powinienem go ostrzec i odsunąć od zagrożenia. Zawiodłem. Miałem za zadanie czuwać na wypadek takich sytuacji i dotychczas wyłapywałem każdą. Tym razem spuściłem gardę.

Zdołałem otworzyć oczy na krótką chwilę. Dostrzegłem siedzącego nieopodal kruka intruza. Stał z dumą. Wzbił się w powietrze, po czym zniknął. Psy... Lucyfer lada moment się o wszystkim dowie z nieodpowiedniego źródła.

Właśnie dwukrotnie zawiodłem mojego pana... 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top