Epilog
– Nie było źle, Stark. Naprawdę nie było źle – pogratulowała mu Romanoff, sadowiąc się wygodniej obok Pepper. Obie sączyły ospale grzane wino, ale żadna z nich nie zamierzała jeszcze iść spać.
Było dobrze po północy. Właściwa Wigilia skończyła się jakieś dwie godziny wcześniej, gdy tylko wyszli pani Parker i Peter. Tony nalegał wprawdzie, by Peter został u nich na noc, ale ciocia May pozostawała nieubłagana. Spoglądała przy tym na nich znacząco, zupełnie jakby chciała powiedzieć „Przecież i tak wolelibyście zostać sami". Może miała rację, ale najwyraźniej nie wszyscy doszli do podobnych wniosków.
Clint siedział na podłodze, z głową opartą o kolana Bobby, która spokojnymi ruchami rozczesywała mu włosy. Nikomu nie przeszkadzało, że na zmianę pochrapywał i siorbał ajerkoniak. Natasha i Pepper co chwilę pogrążały się w przyciszonej rozmowie, głównie jednak cieszyły się po prostu wzajemną bliskością. Lang siedział jak na szpilkach, bojąc się choćby drgnąć, bo Hope oparła głowę o jego ramię i obawiał się, że nawet najdrobniejszy ruch może ją spłoszyć. Rhodey i Sam najwyraźniej po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna mieli okazję powymieniać się wojskowymi ploteczkami, bo przez cały wieczór byli absolutnie nierozłączni.
Biorąc pod uwagę, że wszyscy, nawet Carol i Jess z Teddym oraz Wanda i Edwin z Billym i Tommym, którzy ze względu na dzieci musieli wyjść znacznie wcześniej, wydawali się bardzo zadowoleni z przebiegu uroczystej kolacji, tak, można było powiedzieć, że Tony naprawdę sobie poradził.
– Dzięki – odparł, dolewając sobie whisky. To były chyba najbardziej rodzinne święta, jakie kiedykolwiek przeżył, nie licząc tych, które wiele lat temu spędził u Rhodey'ego. A to oznaczało mniej więcej tyle, że musiał się dobrze upić, żeby nie zacząć płakać. Kurwa mać, czuł się tak, jakby ci prawie obcy ludzie byli mu bliżsi niż kiedykolwiek była jego własna rodzina.
– Nie było tak źle, prawda? – szepnął mu Steve prosto na ucho, zachodząc go od tyłu. Przez cały wieczór był absolutnie cudowny. Nawet nie mrugnął okiem, gdy Tony mniej więcej w połowie musiał wyjść i odpocząć od nadmiaru wrażeń.
– Nie, w sumie nie.
– Powtórzymy to za rok?
– Odpuść, maleńki, bo jednak się rozmyślę i zamienię twój prezent na rózgę.
– Hm, a nie mógłbym dostać rózgi tak dodatkowo?
Tony zaśmiał się cicho, odwrócił i oparł czoło na jego ramieniu. Jego prezent dla Rogersa zrobił niemałą furorę. Bardzo chciał dać mu coś zrobionego własnoręcznie, coś bardzo prywatnego, co jednocześnie byłoby otwartą deklaracją jego uczuć. Okrągła niebiesko-biało-czerwona tarcza z białą gwiazdą w centrum, doskonale pasująca do jego halloweenowego kostiumu idealnie sprawdziła się w tej roli.
– Aż tak spodobała ci się tarcza? – zapytał, zupełnie jakby nie znał odpowiedzi.
– Jest cudowna. – Steve uśmiechnął się szeroko i po chwili wahania wsunął dłonie w tylne kieszenie spodni Tony'ego. – Wiesz, że wciąż nie powiedziałeś, co myślisz o moim obrazie?
Cholera jasna. I co miał mu powiedzieć? Słowa w tej sytuacji nie miały większego sensu. Tak, Steve postanowił namalować mu obraz, bo przecież nie mógł być po prostu superseksownym agentem FBI, nie. Musiał być do tego jeszcze superzdolnym artystą. I mimo wszystko jednak telepatą, bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że namalował dokładnie to, co Tony wyobrażał sobie w środku nocy, gdy mógł puścić wodze fantazji i odrobinę odpocząć od przyziemności. Nikomu przecież nie mówił, że wyobrażał sobie wtedy siebie jako rycerza w lśniącej zbroi, tylko takiej lepszej, czerwono-złotej i latającej. A ten skurczybyk nie tylko to narysował, dodał jeszcze od siebie wielki błyszczący reaktor łukowy na samym środku napierśnika, z którego błękitne światło rozpełzało się po całej zbroi.
Tony'emu nie pozostawało nic innego, jak tylko błyskawicznie odnieść obraz do swojej sypialni i ochronić go przed ciekawskimi spojrzeniami gości.
– Biorąc pod uwagę, że mnie okłamałeś i jednak jesteś telepatą, wyszedłem z założenia, że nie muszę ci mówić, co o tym myślę, bo i tak już wszystko wiesz.
– Telepatia? Oj, staruszku, zdecydowanie przeceniasz moje możliwości.
Tak. Od jakiegoś czasu Steve z uporem maniaka nazywał go „staruszkiem". Najwyraźniej uważał to za szalenie błyskotliwe, bo za każdym razem, gdy to robił, uśmiechał się szeroko i sprawiał wrażenie gotowego do zabaw szczeniaka. Tony'emu nie wydawało się to równie śmieszne, ale skoro on sam nazywał go „maleńkim", chyba mogli wyjść z założenia, że byli kwita.
– Więc może zdradzisz mi źródło swojej inspiracji, co, maleńki?
– Ależ z przyjemnością. – Steve uśmiechnął się jeszcze szerzej, pochylił nad jego uchem i szepnął: – Strasznie dużo mówisz przez sen, staruszku.
– Żartujesz, prawda?
– Jakże bym śmiał.
– Czy mówiłem coś jeszcze?
– Och, bardzo wiele rzeczy. Ale najczęściej wydaje ci się, że jesteś superbohaterem. Każesz do siebie mówić „Iron man", próbujesz latać i strzelać z czegoś, co nazywasz repulsorami. Szczerze mówiąc, jestem odrobinę zaniepokojony tym, co robisz w nocy. Może powinieneś o tym z kimś porozmawiać.
– Nikt nie może się o tym dowiedzieć – syknął Stark, czerwony jak dorodny burak.
– O czym? O tym, że za dnia jesteś zwykłym miliarderem, a pod osłoną nocy ratujesz świat? Czy może o tym, że nazywasz mnie wtedy „swoim kapitanem"?
– Steve, błagam, zamknij się.
– Wiesz, naprawdę byłoby szkoda, żeby nikt się o tym nie dowiedział. Myślałem już, żeby oprzeć na twoich snach komiks. Pomyśl tylko, jak ociepliłoby to wizerunek firmy.
– Steve!
– A cóż to za kłótnie? – sapnął Clint, podnosząc głowę z kolan Bobby. – Kłopoty w niebie?
– Zamknij się, Barton, bo wcale nie pomagasz – odwarknął mu Tony.
– Czyżbyśmy wam przeszkadzali?
– Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale sam rozumiesz... – westchnął Steve i przytulił Tony'ego jeszcze mocniej.
– Rzeczywiście powinniśmy już iść. Zrobiło się strasznie późno – zauważyła Pepper, nie ruszyła się jednak nawet o milimetr.
– Ale jest tak wygodnie – westchnęła Natasha.
– Zostańcie, jeśli musicie. – Tony przez chwilę nie mógł uwierzyć, że te słowa naprawdę opuściły jego usta. A jednak. Nie tylko je wypowiedział, ale i naprawdę się z nimi zgadzał. Jego uśmiech rósł z chwili na chwilę. – Serio, to żaden problem.
Nie, to nie był problem. Przeciwnie. Dopiero teraz, z tymi wszystkimi ludźmi dookoła, rzeczywiście czuł się jak w domu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top