26.

Nie miał pojęcia, jak długo się nad sobą użalał. Nie wiedział też, czy przypadkiem w międzyczasie nie stracił przytomności. Wiedział tylko, że tym, co przywróciło go do świata żywych był delikatny dotyk znajomej dłoni na jego policzku.

– Przepraszam – wyszeptał Steve, gdy Tony powoli otworzył oczy. Rogers zapewne doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że Stark płakał, ale najwyraźniej nie miał odwagi, by o tym wprost powiedzieć.

– Nie masz za co przepraszać.

Miał. Właściwie to miał. A przynajmniej Stark wychodził z założenia, że jakieś przeprosiny mu się należą i Steve był całkiem niezłym kandydatem, by tego od niego wymagać. Wszystko się posypało. Nikomu już nie można było zaufać. Ból, który Tony czuł przy każdym oddechu, tylko to potwierdzał. Skończył się ten cudowny okres spokoju, który nastał po śmierci jego ojca. Skończył się zdradą Obiego.

– Czy Stane...

– Proszę, Tony, nie...

– Steve. Chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć.

Rogers przysiadł na brzegu łóżka, dłonią wciąż gładził Tony'ego po policzku. Choć ewidentnie bolało go patrzenie na Starka, nie odrywał od niego wzroku, całkowicie świadomy wagi tego, co zamierzał powiedzieć.

– Przyznał się do wszystkiego, Tony. To on zaplanował włamanie i kradzież. To on zamierzał kontrolować realizację wszystkich projektów. Wynajął Dziesięć Pierścieni, ale zamierzał ich tylko wykorzystać. Zupełnie nie przewidział, że FBI wejdzie w to tak szybko.

– Więc nie planował, że to będziesz ty – zauważył Tony. Wydawało mu się, że Steve powinien być z tego faktu zadowolony. Przecież jedną z jego głównych obaw było to, że został wykorzystany do umożliwienia kradzieży.

– Nie. – Nie wydawał się ani trochę pocieszony. – Ale gdybym nie zdecydował się z tobą zostać, najprawdopodobniej Stane nie doszedłby do wniosku, że lepiej będzie cię usunąć.

– Steve, nie możesz mieć co do tego żadnej pewności.

– Widziałem go, gdy się załamał podczas przesłuchania.

– Znam go całe życie, więc...

– Nie znasz go. Uwierz mi. Nie znasz.

To było już zbyt wiele. Owszem, Obi okazał się zdrajcą. Możliwe, że zaplanował nawet, że zabije Tony'ego, gdyby ten okazał się zbyt niewygodny dla jego planów. Ale wciąż nie zmieniało to faktu, że przez większą część życia Tony'ego był jego najbliższym opiekunem i jednym z najcenniejszych przyjaciół. Kim natomiast był Steve?

– Ciebie też nie znam – sarknął ze złością, jakiej się po sobie nie spodziewał. – Nie miałem pojęcia, że założyłeś mi podsłuch.

– Zgodziłbyś się, gdybym zapytał cię o zdanie?

– Nie.

– Pepper wyszła z takiego właśnie założenia i kazała mi zrobić to bez pytania.

– Pepper? – Tony poczuł jak kolejny sztylet zostaje wbity w jego plecy. Bez żadnego ostrzeżenia, bez choćby cienia miłosierdzia.

– Nie miej do niej żalu. To była tylko i wyłącznie moja decyzja. To, że Natasha zaproponowała takie rozwiązanie, a Pepper się na nie zgodziła, nie gra tu żadnej roli. Tylko ja ponoszę za to odpowiedzialność. Gdybyś uznał, że naruszyłem twoją prywatność i chciał mnie pozwać...

– Steve, do cholery, mam dość pozwów, rozpraw i śledztw. Chciałbym tylko, żeby facet, z którym się spotykam, traktował mnie poważnie i nie robił mi świństw za plecami.

– Chciałem cię chronić. – Rozpacz w jego głosie sprawiała Starkowi niemal fizyczny ból.

– Wiem. Wiem, Steve.

Rogers pochylił się i pocałował go w kącik ust. Zachowywał się tak ostrożnie, jakby obawiał się, że jakikolwiek zbyt gwałtowny ruch może poważnie uszkodzić Tony'ego. Z jednej strony było to dość zabawne, ale z drugiej strony kazało się Starkowi zastanowić, jak poważny był jego stan. Cóż, bolał go każdy kawałek ciała i nawet głębszy oddech okazywał się ponad jego siły. Nie byłby jednak sobą, gdyby zadowolił się tak oględnym podsumowaniem.

– Nie widziałeś gdzieś po drodze Strange'a?

– Coś się stało? – Steve poderwał się wyraźnie zaniepokojony. – Gorzej się czujesz?

– Nie, nie, spokojnie, maleńki – zaoponował Tony, chwytając Steve'a za dłoń i przyciągając z powrotem do siebie, co okazało się poważnym błędem. Jęknął z bólu i wbrew sobie sapnął: – Wszystko w porządku. Naprawdę. Chciałem tylko wiedzieć, jak bardzo jest ze mną źle.

– Byłeś nieprzytomny przez trzy dni. Masz złamane cztery żebra i obojczyk. Poza tym jesteś tylko trochę poobijany. Tak przynajmniej twierdzi Strange.

– Masz jakieś powody, żeby mu nie wierzyć?

– Widzę, jak wyglądasz.

– Jeśli dopiero teraz zorientowałeś się, że jestem stary i brzydki, to tylko i wyłącznie twoja wina, maleńki.

– Tony, błagam. – Steve zirytował się wyraźnie na to stwierdzenie, ale nie zdołał powstrzymać uśmiechu, który rozkwitł przepięknie na jego twarzy, pomimo okrutnego zmęczenia. – Doskonale wiem, że jesteś zbyt egoistyczny, żeby naprawdę tak o sobie myśleć.

– Tak dobrze mnie znasz, a mimo to zdecydowałeś się ze mną zostać? To niezbyt dobrze o tobie świadczy, wiesz?

– Zawsze lubiłem życie na krawędzi.

Tony uśmiechnął się blado. Oczywiście, że lubił. Gdyby tylko mógł, wciągnąłby kolorowy spandeks i biegał po mieście, ratując przechodniów przed armiami złowrogich tajnych organizacji i zorganizowanymi oddziałami terrorystów. A Tony najprawdopodobniej biegałby razem z nim. Albo latał. Na bieganie był zdecydowanie zbyt leniwy. Po kilku metrach dostałby zadyszki i jaki byłby z niego pożytek?

– Carol ostrzegała mnie, że będziesz próbował założyć mi obróżkę i prowadzać na smyczy.

– I co jej powiedziałeś?

– Że nie mam nic przeciwko.

– Wydawało mi się, że jest wręcz przeciwnie.

– Pepper cię nie ostrzegała? Nigdy nie słuchaj tego, co mówię.

– Ale uwielbiam cię słuchać.

– Naprawdę jesteś masochistą.

– To tylko jedna z moich licznych zalet.

Tony potrząsnął głową i zaśmiał się. Klatka piersiowa rozbolała go od tego okrutnie, ale nie przejął się tym ani trochę. Zamiast tego włożył ogromny wysiłek w to, żeby odrobinę posunąć się na łóżku, by zrobić Steve'owi nieco miejsca. Steve zaczął się buntować, ale nie miał szans, musiał ulec Starkowi. Powoli i bardzo ostrożnie wśliznął się do łóżka i przylgnął do Tony'ego.

– Jeśli Strange nas przyłapie...

– Oj, maleńki, nie będziemy przecież robić nic zdrożnego.

– Nie to miałem na myśli.

– Szkoda.

– Jesteś okropny.

– I za to mnie kochasz. – Tony absolutnie nie zamierzał tego powiedzieć. Nie miał pojęcia, co go właściwie podkusiło. Zamarł w bezruchu i zamknął oczy. Chciał to odwołać, odwołać jak najszybciej, ale wiedział, że jest już zbyt późno. Czuł, że Steve również zastygł.

Trwało to przerażająco długą chwilę i Tony zaczął godzić się z myślą, że przesadził. Przycisnął go zbyt bardzo i teraz wszystko się rozpadnie. Miał mu przecież dać czas, dać miejsce. Sam również nie chciał...

– Tak, Tony. Kocham cię.

Steve wyszeptał to tak cichutko, że Tony nie miał pewności, czy aby na pewno to usłyszał. Otworzył oczy i odwrócił się w stronę Steve'a.

– Maleńki, ja...

– Nie chcę cię do niczego zmuszać. Wiem, że to trochę zbyt szybko, ale...

– Ty zmuszać mnie? Maleńki, błagam. To ja napadam na ciebie bez ostrzeżenia.

– Nie napadł byś na mnie, gdybym ci na to nie pozwolił.

– Nawet nie wiesz, jak mnie to cieszy.

Przylgnęli do siebie jeszcze bardziej. Dłoń Steve'a spoczęła na brzuchu Tony'ego i zaczęła delikatnie gładzić jego skórę. Poczuł ciepły oddech na swoim karku i stwierdził, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Przechylił głowę i oparł nos o czoło Rogersa, nieco spocone i lepkie, ale, cholera, w ogóle mu to nie przeszkadzało.

– Hej, czy to oznacza, że już możesz wychodzić z domu?

– Na to wygląda.

– Chcesz przyjechać do mnie na święta?

– Myślałem, że nie lubisz świąt.

– Nienawidzę ich. Ale z tobą mogą być znośne.

– Miałem je spędzić z Peterem, May, Carol, Jess...

– Cholera jasna. Myślisz, że się u mnie zmieszczą?

– Nie mam pojęcia. Byłem tylko w twojej sypialni.

– To może nie wyjść. Sam widzisz, że jestem beznadziejnym gospodarzem.

– Masz o sobie zdecydowanie zbyt niskie mniemanie.

– Pepper raczej się z tobą nie zgodzi.

Steve potrząsnął głową i zaśmiał się. Każdy jego ruch był wyjątkowo ostrożny, zupełnie jakby obawiał się, że przez nieuwagę mógłby jeszcze bardziej uszkodzić Tony'ego. Kto wie, zapewne właśnie tak było. Choć lista jego obrażeń nie prezentowała się specjalnie przytłaczająco, Steve i tak nie zamierzał sobie pozwolić na jej wydłużenie. Przeciwnie, delikatnym dotykiem i nieśmiałymi pocałunkami starał się zabliźnić wszystkie jego rany, zarówno te zupełnie świeże, jak i te, o których istnieniu Tony niemal zdążył już zapomnieć.

– Gdybyś myślał o sobie tak, jak ja myślę o tobie, nigdy byś ode mnie nie uciekł.

– Nie uciekłem od ciebie, maleńki. Po prostu potrzebowałem miejsca. Nigdy nie wychodziło mi bycie z kimś. Ciągle boję się, że z tobą też mi nie wyjdzie.

Dawno z nikim nie rozmawiał tak otwarcie. Możliwe, że nie robił tego nigdy. Nie w kontekście związku. Nie, gdy chodziło o związanie się z drugim człowiekiem na całą zapisaną sobie wieczność.

– Ja też się boję.

Nie. Dlaczego musiał to powiedzieć? Myśl, że przynajmniej Steve ma całkowitą kontrolę nad tym, co się działo, podtrzymywała Tony'ego na duchu. Nie mógł teraz mu tego tak po prostu odebrać.

– Co teraz zrobimy, maleńki?

– Za dużo myślisz.

– I kto to mówi.

Steve podniósł się i oparł na łokciu. Spojrzał na Tony'ego z ciepłym uśmiechem, po czym zaczął mówić, spokojnie, z niezachwianą pewnością:

– Najpierw musisz wyzdrowieć. Potem zajmiemy się Bożym Narodzeniem. Teraz, gdy sam zaproponowałeś, że spędzimy je razem, na pewno ci nie odpuszczę. Zanim się obejrzymy, będzie już Nowy Rok. Pepper wspominała, że do tego czasu masz być jak nowy, bo Stark Industries organizuje bal połączony z aukcją charytatywną i twoja obecność będzie niezbędna. A potem...

– Steve, skarbie, nie prosiłem cię, żebyś zostawał moim osobistym terminarzem, tylko żebyś zasypał mnie jakimiś romantycznymi idiotyzmami.

– Wydawało mi się, że to mogłoby bardzo źle wpłynąć na twój stan zdrowia.

– Więc irytowanie mnie jest twoim zdaniem jakimś cudownym lekarstwem?

Uśmiechnął się bezczelnie. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Gdzieś po drodze Tony'emu udało się go bardzo poważnie uszkodzić. Gdzie podział ten uroczy młody człowiek, który prowadził dzieci od domu do domu w halloweenowy wieczór? Dlaczego musiał z superbohatera przeobrazić się w bezczelnego dupka i samozwańczego obrońcę właściwie nie wiadomo czego?

– Nienawidzę cię.

– I tak cię kocham.

– Czym sobie na to zasłużyłem?

– Nie mam pojęcia. Może tym, że tak cudownie wyglądasz w szlafroku i olejku z drzewa sandałowego?

– Naprawdę kręcą cię takie rzeczy?

– Na to wygląda.– Nie mam pojęcia. Może tym, że tak cudownie wyglądasz w szlafroku i olejku z drzewa sandałowego?

– Naprawdę kręcą cię takie rzeczy?

– Na to wygląda.

Zupełnie jakby byli dla siebie stworzeni. Ale nie mógł mu tego powiedzieć. Jeszcze nie. Jeszcze nie był na to gotowy. Wystarczyła jednak sama świadomość, że kiedyś mu to powie, a teraz mógł tak po prostu leżeć obok niego, słuchać jego głębokiego oddechu i zasnąć, ignorując zupełnie ból. Usłyszał jeszcze Pepper, która wpadła dosłownie na chwilę, by sprawdzić, czy wszystko u niego w porządku i zostawić bukiet goździków. Zdawało mu się, że przyszedł też Strange i narzekał na to, że Steve nie powinien wchodzić pacjentowi do łóżka, nawet jeśli rzeczony pacjent był jego chłopakiem.

Możliwe nawet, że Tony się w tym momencie uśmiechnął. Strange mówiący, że Steve jest jego chłopakiem – to rzeczywiście było idiotyczne. Z drugiej strony uświadomił sobie, że był już zupełnie bezpieczny, a gdzieś tam, w najbliższej przyszłości, majaczyła wizja kolejnych świąt spędzonych ze Steve'em. Owszem, Halloween nie do końca im wyszło, ale mogli przecież uczyć się na błędach.

– Wystarczy, Tony. Za dużo myślisz – szepnął mu na ucho Steve bardzo zaspanym głosem, w którym pobrzmiewała mieszanina ulgi i bezgranicznego szczęścia. – Jestem tu i nigdzie się nie wybieram.

– Wiem, maleńki. Wiem.


KONIEC(?)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top