25.

Ciemność stopniowo przeradzała się w światło, ale Tony z uporem nie otwierał oczu. Po pierwsze dlatego, że wszystko wciąż bolało go jak cholera. Po drugie dlatego, że nie miał pojęci co zobaczy. Brał pod uwagę wszystkie najgorsze możliwości. Nawet to, że był już martwy. Owszem, szanse na to, że po śmierci wciąż czułby tak dotkliwy ból, były bardzo niewielkie, ale to nie oznaczało, że mógł tę opcję tak po prostu wykreślić.

Oddychał spokojnie. Każdy zbyt gwałtowny ruch mógł okazać się zgubny. Pozwalał więc ciału ciążyć i po prostu oddychał.

– Obudź się, Stark.

Nawet nie drgnął. Nie znał tego zachrypłego głosu, nie ufał mu, wolał dalej spać, niż go posłuchać.

– Dalej, Stark, wiem, że mnie słyszysz.

– Barnes, nawet nie próbuj się nad nim znęcać.

„Barnes"? Tony z trudem pochwycił w myślach to nazwisko, uchwycił się go, jakby było niezwykle ważne i odgrzebał z pamięci wszystko, co o nim wiedział. To, co sobie przypomniał, wcale mu się nie spodobało. „Steve miał rację" – pomyślał i omal się nie roześmiał. Naprawdę zamierzali wykorzystać go, żeby zniszczyć Rogersa. Rękami najbliższego przyjaciela zabiją jego kochanka. Czyż to nie doskonały sposób na zemstę na znienawidzonym wrogu?

– Daj spokój, Strange. Widzisz przecież, że się wybudza.

– I tak nie powinieneś go poganiać.

– Wręcz przeciwnie. Im dłużej jest nieprzytomny, tym bardziej Steve się martwi, a tego chyba żaden z nas...

– Steve... – jęknął Tony mimowolnie, wciąż nie otwierając oczu.

– Nie, nie, leż nie ruszaj się – zawołał na to Strange, asekuracyjnie chwytając Tony'ego za ramię. – Nie wolno ci wstawać.

– Nie będę.

Stark otworzył w końcu oczy i spojrzał na znajomego doktora, z trudem rozpoznając jego twarz. On i Strange niespecjalnie za sobą przepadali. Nie dało się właściwie powiedzieć, co było tego przyczyną, ale gdzieś już na samym początku znajomości zostali poróżnieni przez subtelne różnice w światopoglądzie i jakoś nigdy potem nie próbowali już do siebie dotrzeć. Dlatego właśnie Tony tak bardzo przeraził się na widok jego przerażenia.

– Nie będę, naprawdę – powtórzył i spróbował się uśmiechnąć.

– Widzisz? Mówiłem, że już nie śpi.

Ostrożnie przeniósł spojrzenie nieco na prawo i omal nie krzyknął z przerażenia. Dłuższą chwilę zajęło mu upewnienie się, że ten Barnes to dokładnie ten sam Barnes, o którym mówił Steve. Seksowny brunet o ujmującym uśmiechu został brutalnie zredukowany do kolejnej ofiary chemioterapii. Był to wniosek o tyle bardziej bolesny, bo towarzyszyła mu przecież myśl, że Barnesa niszczyło coś znacznie gorszego niż nowotwór.

– A ja mówiłem ci, że w ogóle nie powinno cię tu być.

– Steve prosił mnie, żebym był.

– Nie wszędzie to, co mówi Rogers jest rozkazem.

– Ale tutaj tak.

– Doprawdy?

– Tak długo, jak długo chodzi o Starka – jak najbardziej.

Tony podjął ogromy wysiłek, żeby uśmiechnąć się do swojego nieoczekiwanego stronnika, wszystko jednak poszło na marne, bo Barnes skrzywił się i przewrócił oczami.

– Nawet się nie wysilaj, Stark. Jestem tu tylko dlatego, że Steve tego chciał. Nadal uważam, że jesteś tylko dupkiem, który wlazł mu w życie w ubabranych gównem butach.

– Dzięki. Właśnie to chciałem usłyszeć.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

– Barnes, błagam cię, wyjdź już – warknął Strange, ewidentnie chcąc przejść do badań. Najwyraźniej za byłym wojskowym również nie przepadał.

– Przykro mi, Strange. Nie ma takiej opcji. Muszę go pilnować, dopóki nie skończy się proces.

– Proces? – powtórzył Tony i powoli zaczął przypominać sobie ostatnie zdarzenia sprzed ciemności. – Czy chodzi o...

– Po prostu leż. Wszystko w swoim czasie.

– Ale Obi...

– Myślisz, że kogo sądzą? – prychnął Barnes z cynicznym uśmiechem wykrzywiającym mu usta. – Skurwysyn, bardzo się nastarał, żeby upozorować ten wypadek. Przygotował wszystko. I tego gościa, co w was uderzył, i ambulans, nawet lekarzy podstawił swoich własnych. No i rozwalił ci telefon. Pewnie domyślał się, że Steve założył ci podsłuch.

– Podsłuch? – powtórzył Tony, zupełnie zdezorientowany tym potokiem słów. Jego umysł tak bardzo chronił się przed wnioskami, że na razie postanowił zmierzyć się tylko z tą jedną myślą. – Steve założył mi podsłuch?

– Jaki miał wybór?

– Mógł mi zaufać.

– Komuś, kto znika bez żadnego wyjaśnienia? Kto doskonale wie, że trzyma przy sobie żmiję, zachowuje się jakby nic się nie działo? Nie udawaj głupszego niż jesteś, Stark. Nie zostawiłeś mu żadnego wyboru.

Barnes pewnie miał rację. Możliwe też, że gdyby chodziło o kogoś innego niż Tony, Steve'owi uszłoby to na sucho. Stark był jednak w stanie myśleć o tym wyłącznie jak o smyczy, która skracała się samoczynnie za każdym razem, gdy Tony odważył się na zbliżenie do Rogersa. Jeśli dalej tak pójdzie, nigdy się od niego nie uwolni. Już zawsze będzie tylko tresowanym zwierzęciem do przynoszenia kapci i drapania za uchem.

– Nie miał prawa.

– Nie, nie miał. Ale dzięki temu najprawdopodobniej ocalił ci życie.

– Obi nigdy nie...

– Też tak kiedyś o sobie myślałem. I zobacz, gdzie teraz jestem.

Barnes zaśmiał się z wyraźnym cynizmem, co w jego wykonaniu przypominało raczej śmiech szaleńca. Tony od razu zrozumiał, co Barnes miał na myśli, ale wcale mu się to nie spodobało. Uparcie chciał wierzyć, że Stane nie miał nic wspólnego z wypadkiem, że Steve nie odważy się obarczyć winą niewinnego człowieka.

Nic przecież nie wskazywało na to, by Steve zamierzał znaleźć winnego za wszelką cenę. Nie. Był raczej typem, który nie usiedzi w miejscu, dopóki nie poskłada w całość wszystkich elementów układanki. Zatem jeśli postanowił wziąć udział w procesie, musiał wiedzieć już wszystko.

Tony zamknął oczy i spróbował zrozumieć, co takiego przeoczył, gdzie popełnił błąd. Człowiek, który niemal od zawsze pełnił rolę jego wujka, okazał się zdrajcą. Nadopiekuńczy agent FBI z zaawansowaną manią prześladowczą wydawał się natomiast jedynym dostępnym głosem rozsądku. A wszystko to uświadamiał mu ogolony na łyso wariat-morderca z oczami podkrążonymi jak u szopa pracza.

– Wynocha – syknął Tony, wciąż nie otwierając oczu.

– Stark, to nie jest...

– Wynoście się. Natychmiast.

W nosie miał wszystkie badania, jakie Strange powinien przeprowadzić. I Strange chyba też to pojął, bo pospiesznie opuścił pokój, ciągnąc za sobą Barnesa. Nareszcie Tony mógł pogrążyć się w ciszy i zawyć z rozpaczy.

0#PW:L

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top