20.
W tym momencie Steve wrócił do kuchni. Niepokojąco pobladły, spojrzał na Carol, mocno zaskoczoną jego zachowaniem.
– Carol, musisz wrócić na oddział.
– Nie ma mowy. Po raz pierwszy od bardzo dawna mam wolne. Wiesz od ilu tygodni Jess i Teddy czekają aż będziemy mogli spędzić razem trochę czasu? Poza tym twarz Barnesa to absolutnie ostatnia rzecz, jaką mam ochotę teraz oglądać.
– Mogą próbować go zabić.
– Steve, przecież wszyscy od dawna są...
– Dzwonił Quill. On i Lang zestawili swoje listy. Okazuje się, że jednak ktoś został.
– Cholera. – Carol ukryła twarz w dłoniach. – Kurwa mać! Dlaczego dzisiaj? Dlaczego akurat dzisiaj?
– Zapytaj Quilla.
– Co z innymi?
– Sam jest z Langiem. Quill i jego ekipa próbują wpasować się w ustawkę. Coulson będzie ich obstawiać.
– Więc Natasha...
– Nie wchodzi w grę.
– Ja pier...
– Carol, język.
– Jacyś fanatycy mogą próbować dobrać się do twojego ukochanego Bucky'ego, a ty przejmujesz się... Chwila. – Kobieta zamilkła na kilka sekund, po czym westchnęła i z rezygnacją, zupełnie jakby nie miała nic do stracenia, zaproponowała: – Zadzwoń po Lehnsherra. Niech wywiezie Barnesa do Strange'a. Wiem, że wszyscy trzej się nienawidzą, ale ty im ufasz, a oni ufają tobie. A poza tym Strange już od dawna chciał przeprowadzić te swoje magiczne rytuały na Barnesie, prawda?
– Strange? Stephen Strange? – Nazwisko genialnego neurochirurga było jedynym, co Tony wychwycił i zrozumiał z całego monologu Carol. Nie licząc oczywiście Lehnsherra. Jego akurat zdecydowanie wolał nie pamiętać. – Czemu Strange miałby chcieć go oglądać?
Wkopał się w kolejną minę. Zrozumiał do doskonale, bo gdy tylko zadał pytanie, Steve pobladł jeszcze bardziej, zacisnął szczęki, jakby bał się pisnąć choćby słowo. Cudownie, po prostu cudownie. Dlaczego Stark sam nie mógł się ugryźć w język? Dlaczego musiał się dopytywać? Carol najwyraźniej wyczuła zbliżającą się burzę, bo chwyciła Steve'a za ramię i rzuciła szybko:
– Zrobimy inaczej. To ja zadzwonię do Erika. I tak miałam się z nim rozmówić.
Chwilę później już jej nie było, zatrzasnęły się drzwi mieszkania, a odgłos obcasów uderzających o płyty zewnętrznego korytarza rozpłynął się w ciszy. Milczeli. Słowa nie chciały przyjść, umykały, trzymały się poza ich zasięgiem. Tony wiedział, że stało się coś złego, zarówno w przeszłości, jak i teraz. Kimkolwiek był Quill, nienawidził go za zburzenie tej słodkiej ułudy spokoju, która tak bardzo była Starkowi potrzebna. Niechętnie przeniósł spojrzenie na Steve'a. Jego niepokój i zmęczenie właśnie osiągnęły apogeum, drżały mu usta, lewe oko nabiegło krwią z świeżo pękniętego naczynka, a bladość z każdą chwilą wydawała się coraz bardziej śmiertelna.
– Steve...
– Nic nie mów – sapnął Rogers chrapliwie. W jednej chwili znalazł się tuż przy Tonym, złapał jego twarz w dłonie i wycisnął mu na ustach suchy, zachłanny pocałunek. Nie przeszkadzało mu to jednocześnie powtarzać jak mantrę: – Musisz ze mną zostać. Musisz.
– Hej, maleńki, oczywiście, że zostanę. Jeśli tego właśnie potrzebujesz...
– Nie. To wcale nie chodzi o mnie. Nie mogę pozwolić, żeby...
Nie musiał kończyć. Tony doskonale zrozumiał, o co mu chodziło. Chciał chronić wszystkich, na których mu zależało. Wszystkich, którzy mogli być dla kogoś z jakiegoś powodu niewygodni. Jego przeszłość zbiegła się w tym momencie z teraźniejszością. Zagrożenia, z którymi już się rozprawił, znów go dopadły, razem z zupełnie nowymi.
I Tony naprawdę to rozumiał, bo przechodził przez dokładnie to samo.
Bez choćby pojedynczej kropli erotyzmu Tony oblizał usta i posmakował to, co zostało mu na języku.
– Czosnek? – zapytał, odpuszczając sobie jakikolwiek cynizm.
Mimo to Steve zarumienił się, co z jednej strony wydało się Starkowi nieprzyzwoicie zabawne, a z drugiej – przerwało w końcu tę obrzydliwą bladość.
– Przepraszam, wcześniej jadłem...
– Co takiego?
Tony wyrwał się z nieszczelnego więzienia jego ramion i przeskoczył do kuchni. Nie przejmując się zupełnie prywatnością Rogersa, zaczął szperać po rozstawionych na blacie słoiczkach i garnkach wciąż stojących na kuchennej płycie, sięgnął do szafek i lodówki.
– Wiesz, maleńki, powinieneś w tym momencie czegoś się o mnie dowiedzieć – rzucił przez ramię w stronę wciąż zdezorientowanego Steve'a.
– Tak...?
– Pod żadnym pozorem nie wolno ci zostawiać mnie samego w kuchni. Nie żartuję. Dzieją się wtedy okropne rzeczy. Wybuchające garnki, pożary, silnie toksyczne opary...
Nie dokończył, bo silne ręce Rogersa chwyciły go za ramiona i przesunęły na bok.
– W takim razie pozwól, że ja się wszystkim zajmę – zażartował Steve, siląc się na swobodny ton, jego głos jednak wciąż był mocno zachrypnięty. – Jadłem spaghetti. Trochę mi zostało. Chcesz?
– Pewnie. – Tony z zadowoleniem dał się wypchnąć i wrócił do stołu. Obserwowanie Steve'a krzątającego się po kuchni okazało się zadziwiająco przyjemne. Jego szerokie ramiona stanowiły w zabawny sposób podstawę dla trójkąta, którego wierzchołek kończył się w okolicach jego pośladków. Był jak znak, jak drogowskaz, jak smakowity nachos. Cholera, naprawdę był strasznie głodny, skoro porównywał Rogersa do jedzenia. – Właściwie, to chyba będzie dzisiaj mój pierwszy posiłek.
– Żartujesz sobie, prawda?
– Chciałbym.
– Możesz mi wyjaśnić, jak do tego doszło? Jest prawie dziewiętnasta.
– Pracowałem i tak wyszło.
– Tak wyszło – sarknął Steve odmierzając jedną porcję makaronu i wrzucając ją do wrzącej wody.
– Wydawało mi się, że to zrozumiesz.
– Głodzenie się? Niby jak mam to zrozumieć?
– Nie zapominasz nigdy o wszystkim dookoła, gdy malujesz?
Steve odwrócił się i spojrzał na Tony'ego sceptycznie. Nie skomentował tego jednak. Zapewne wolał milczeć, bo gdyby się odezwał, musiałby przyznać Tony'emu rację.
– Powinieneś jeść – westchnął po dłuższej chwili.
– Więc mnie karm.
– Nie odniosłem wrażenia, że potrzebujesz kogoś, kto by się tobą opiekował. Czyżbym był w błędzie?
– Pepper ledwie daje sobie z tym radę.
– I dlatego szuka kogoś do pomocy?
Tony zaśmiał się i potrząsnął głową.
– Nie schlebiaj sobie. Na razie nie miałeś jeszcze okazji się wykazać. Nawet nie zaczęła cię na poważnie sprawdzać.
– Powinienem złożyć jakieś podanie?
– Sam je za ciebie złożę, jeśli w końcu dasz mi jeść.
– Może po prostu znajdę ci jakieś zajęcie. – To powiedziawszy, Steve postawił przed Tonym dwa szklane kieliszki do wina i korkociąg.
Stark uśmiechnął się do niego szeroko. Pomimo całego tego syfu naprawdę był szczęśliwy. Cieszył się, że posłuchał Hope. Potrzebował tego, tak cholernie potrzebował. Odmawianie sobie bliskości Rogersa tylko spotęgowało głód. Chciał go więcej, chciał się nasycić, czerpać z niego garściami i wypełnić pustkę, która powstała na długo przed kradzieżą, przed śmiercią jego ojca, przed samobójstwem matki. Gdzieś w głębi jego podświadomości pojawił się bez ostrzeżenia brak, którego nie mogła wypełnić sama fizyczna bliskość doprawiona alkoholem i papierosowym dymem. Trzeba było czegoś więcej.
I właśnie to Steve chciał mu dać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top