16.
Po raz drugi stał na korytarzu starej kamienicy na Brooklynie i po raz drugi zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby jednak wcześniej zadzwonić. Owszem, Steve nie wydawał się niezadowolony z jego pierwszej niezapowiedzianej wizyty, ale takie nadużywanie gościnności mogło się kiedyś źle skończyć, nawet jeśli było się Tonym Starkiem.
Mimo to zapukał do drzwi, poprawiając uprzednio zagniecenia na czarnej dresowej bluzie. „Możesz się ubierać nieoficjalnie, ale to nie znaczy, że masz wyglądać jak bezdomny" upomniała go kiedyś Pepper. Dopiero teraz wziął sobie do serca tę skądinąd całkiem przydatną radę.
Drzwi odskoczyły na kilka centymetrów i zazwyczaj niebieskie, teraz koszmarnie przekrwione oko łypnęło nieufnie na Starka.
– Tony?
– Jedyny i niepowtarzalny.
Steve otworzył drzwi nieco szerzej, ale wciąż nic nie wskazywało na to, by zamierzał wpuścić Tony'ego do środka. Wydawał się zaniepokojony i mocno skrępowany.
– Mam straszny bałagan – bąknął pod nosem.
– Pozwól, że sam to ocenię.
– Tony, to nie jest dobry pomysł.
– Pięć minut.
– Słucham?
– Wejdę tylko na pięć minut. Powiem ci to, co mam ci powiedzieć i sobie pójdę. Jeśli wciąż będziesz tego chciał. Co ty na to?
Steve przechylił głowę i przygryzł dolną wargę. Ciekawe, nad czym bardziej się zastanawiał: czy chce wpuścić Tony'ego albo czy będzie chciał go potem wypuścić. Stark zdecydowanie wolał myśleć, że chodziło o to drugie.
– Pięć minut. – Rogers zgodził się w końcu i wpuścił Tony'ego do środka.
Usłyszawszy „bałagan", Stark przygotował się na to, że zastanie maleńkie mieszkanko w stanie tragicznym. Na przykład w takim, w jakim znajdowała się jego przestrzeń życiowa, gdy dopadała go jedyna w swoim rodzaju mieszanka alkoholizmu, pracoholizmu i bezsenności. Najwyraźniej jednak zupełnie inaczej definiowali słowo „bałagan". Przy drzwiach leżał jeden worek ze śmieciami, a obok niego kartony po pizzy i chińszczyźnie, po całym salonie były porozkładane przeróżne wydruki i notatki, no i z sufitu zwisał bardzo wysłużony worek bokserski. Ale żeby nazwać to bałaganem?
– Jeśli chciałeś mnie przekonać, że jesteś nieodpowiedzialny i nie potrafisz o siebie zadbać, to bardzo mi przykro, ale będziesz musiał się bardziej postarać, maleńki – sarknął Stark i wywabił tym na twarz Rogersa nieśmiały uśmiech. Cudownie, kolejne małe zwycięstwo.
– Pewnie w to nie uwierzysz, ale kiedy to robiłem, wcale o tobie nie myślałem.
– Właśnie poważnie skrzywdziłeś moje ego. Jak zamierzasz to naprawić?
– Kawą i donutem?
– Brzmi tak kusząco, że możesz mieć poważny problem, żeby wyprosić mnie po pięciu minutach.
Tym razem Steve uśmiechnął się, wykorzystując do tego cały potencjał swoich cudownych ust. Gestem zaprosił Tony'ego do kuchni, o której zaniedbaniu miały zapewne świadczyć dwa brudne garnki zalegające w zlewie. Głuptas, naprawdę nie miał się czego wstydzić.
– Co takiego chciałeś mi powiedzieć? – zapytał, nastawiając wodę w czajniku.
– Nie lubię Bożego Narodzenia.
Steve spojrzał na niego znad kubka z bezgranicznym zdumieniem. Stark jednak w ogóle się tym nie przejął. Bardzo dokładnie przemyślał sobie tę rozmowę. Domyślił się, że zniechęcenie Rogersa do pracy będzie trudne, jeśli nie zupełnie niemożliwe. Dlatego postanowił zajść go z nieco innej strony.
– Właściwie w ogóle nie lubię świąt. Więc naprawdę nie obrażę się, gdy nie znajdę pod choinką ani złodzieja, ani jego zleceniodawcy zapakowanych w kolorowy papier ze złotą wstążeczką. Tak na dobrą sprawę, to nie będzie nawet choinki, pod którą mógłbyś ich zostawić.
– Co masz przez to na myśli? – zapytał ostrożnie i postawił przed Tonym gotową kawę, obficie ozdobioną bitą śmietaną, cynamonem i malutkimi złotymi gwiazdkami. Skurczybyk, doskonale wiedział, jak zrobić mu dobrze. Stark uśmiechnął się mimowolnie, zgarnął palcem sporą ilość śmietanki i wepchnął ją sobie do ust, zanim udzielił odpowiedzi. Uważnie przy tym obserwował wyraz twarzy Steve'a, spragniony i onieśmielony zarazem. Zdradziecki rumieniec wpełzł agentowi na policzki i dotknął uszu. Czyżby właśnie wyobraził sobie, czym mógłby zastąpić ten palec?
– Nie musisz się spieszyć, maleńki. Jestem pewien, że zdążysz ich wszystkich dopaść. Ponaglanie całego świata nikomu nie pomoże.
– Czekaj. Naprawdę myślałeś, że chcę przyspieszyć śledztwo, żeby ci się przypodobać? – zapytał Rogers z autentycznym niedowierzaniem. Tak autentycznym, że Tony nie miał pojęcia, jak na to odpowiedzieć. Jego zdziwienie tylko rozśmieszyło Steve'a. – Twój egocentryzm jest całkiem uroczy, ale tym razem naprawdę nie chodzi o ciebie, Tony.
Stark skrzywił się wymownie.
– W takim razie czemu to robisz?
– Boję się, że znów coś przeoczę.
– Często ci się to zdarza?
– Nie.
– Więc dlaczego...
– Ale poprzedni raz w zupełności mi wystarczył. Zbyt wiele wtedy straciłem, Tony. Nie mogę... Nie mogę znowu... – Zamilkł z gardłem zaciśniętym rozpaczą. Jego twarz znów przybrała ten dziwny wyraz, jakby lada chwila miał się rozpłakać, ale już dawno temu wyczerpał wszystkie łzy, jakie miał do wykorzystania przez całe życie.
Tony naprawdę chciał mu pomóc. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale po prostu chciał. Zazwyczaj w podobnych sytuacjach zwyczajnie uciekał, rezygnował ze związku, który wymagałby od niego jakiegokolwiek zaangażowania. Tym razem jednak czuł się na siłach, by coś zmienić – i dla siebie, i dla Steve'a.
– Pięć minut już minęło, Tony – usłyszał, zanim zdążył choć otworzyć usta. – Powinieneś już iść.
Steve wstał od stołu z kamiennym wyrazem twarzy i to samo wymusił gestem na Starku. Nie bacząc na jego sprzeciw, zaczął kierować go do wyjścia.
– Jeszcze nie skończyłem.
– Ale ja skończyłem.
– Steve, nie myślisz chyba, że dam się wyrzucić...
– Tony, dlaczego właściwie tu jesteś? – W głosie Steve'a zabrzmiała dziwna nuta. Zupełnie jakby miał pretensje nie tyle do Tony'ego, co do samego siebie. – Ktoś cię tu przysłał prawda? Dlaczego akurat ciebie? Przecież to nie z tobą pracuję. To nie tobie moje zachowanie sprawia problem.
– Rhodey poprosił mnie...
– Porucznik Rhodes? Więc to był jego pomysł? Tony, to idiotyczne. Przecież my nawet nie...
– Steve. – Tony miał świadomość, że wszedł mu w słowo nieco zbyt nachalnie, ale naprawdę nie miał ochoty usłyszeć czego oni „nie", cokolwiek by to było. – Jestem tu, bo mi na tobie zależy.
Rogers zatrzymał się gwałtownie i spojrzał na Tony'ego co najmniej tak, jakby ten oznajmił mu, że jest czarodziejem i już za chwilę obaj udadzą się do Hogwartu. Trwało to jednak tylko ułamek sekundy, bo zaraz potem jego spojrzenie zmiękło, rozpłynęło się i zupełnie straciło cały swój uprzedni chłód.
– Nie byłem na to przygotowany – wymamrotał, uciekając wzrokiem.
– Cóż, to fakt, nawet nie zdążyłeś posprzątać.
– Nie to miałem na myśli. – Przez chwilę dobierał słowa, po czym wyznał szczerze: – Tony, nie byłem przygotowany na to, że w ogóle będziesz chciał tu przychodzić. Przychodzić do mnie. Wiem, to częściowo wina sytuacji, ale kiedy tamtego wieczora zdecydowałem się z tobą przespać, brałem pod uwagę twoją reputację. Naprawdę nie oczekiwałem, że będziesz chciał więcej.
To mogłoby zaboleć. Zazwyczaj bolało. Wzmianki o reputacji oznaczały przecież tylko jedno. „To miał być wyłącznie seks, nie chciałem od ciebie nic więcej". Tak, tak to właśnie zazwyczaj brzmiało. Tym razem jednak Tony Stark uśmiechnął się szeroko, zaskakując tym zupełnie nie tylko Steve'a, ale również samego siebie.
– W takim razie dlaczego zostawiłeś mi swój numer, maleńki?
– Nie spodziewałem się, że...
– Nie próbuj mi wmówić, że zrobiłeś to z grzeczności. Bo to byłoby po prostu idiotyczne. A ty przecież nie jesteś głupi, prawda?
Steve przez chwilę opierał się zaciekle, miękł jednak z sekundy na sekundę, aż w końcu roztopił się jak kostka lodu w promieniach słońca. Jego głowa opadła ciężko na ramię Tony'ego, a ramiona otoczyły go ciasno, zachłannie, desperacko. Zaczął drżeć w niepokojącej parodii płaczu i Stark nie potrafił powstrzymać się przed odwzajemnieniem uścisku. Poczuł na policzku palące z zażenowania ucho Rogersa i usłyszał wyszeptane:
– Czasem chyba jestem.
– Och, czasem zdarza się to nawet najlepszym, maleńki.
– Nawet tobie?
– Chciałbym zaprzeczyć, ale tak się składa, że zrobiłem w życiu więcej głupot, niż Pepper była stanie w porę zatuszować.
– Biedna Pepper – zaśmiał się Steve, powoli dochodząc do siebie. Uniósł nieco głowę i ziewnął przeciągle.
– Coś mi mówi, że ktoś inny jest teraz bardzo biedny. No, chodź, maleńki.
Tony pociągnął za sobą Steve'a do salonu. Długo się nie wahając, zepchnął wszystkie notatki zalegające na sofie i usiadł na niej, pozwalając jednocześnie, by głowa Rogersa opadła mu na kolana. Z rozbawieniem obserwował, jak ten wielki mężczyzna zaczął zwijać się do pozycji embrionalnej na zdecydowanie do tego zbyt małej powierzchni. Tony był przekonany, że mu się to nie uda, ale był w błędzie. Najwyraźniej Steve bardzo dobrze znał swoją sofę i wiedział, czego może od niej wymagać.
– Możesz zostać jeszcze trochę?
– Dłużej niż pięć minut?
– Zostań tak długo, jak tylko chcesz.
– To bardzo niebezpieczna propozycja, maleńki. Może się okazać, że już nigdy się mnie nie pozbędziesz.
– Jeśli przykryjesz mnie kocem i obiecasz, że będziesz mówić, dopóki nie zasnę, na pewno ci to wybaczę.
Tony zaśmiał się.
– Mam mówić? To zalatuje masochizmem, Steve. Zazwyczaj ludzie robią wszystko, żebym się w końcu zamknął.
– Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Uwielbiam twój głos, wiesz?
– Starczy, starczy, nie musisz mnie bardziej zachęcać. – Sięgnął po koc wiszący na oparciu sofy i starannie przykrył Steve'a, co wcale nie było takie proste. Musiał się naprawdę nieźle nagimnastykować, żeby dosięgnąć do jego stóp, nie zrzucając jednocześnie jego złotej głowy ze swoich kolan. Gdy w końcu mu się udało, oparł się wygodniej i, zgodnie z życzeniem, zaczął mówić: – Hej, nie opowiadałem ci chyba jeszcze o mojej grze! To w sumie tylko prosta przygodówka, ale...
W międzyczasie sięgnął po telefon i wystukał wiadomość do Happy'ego: „Wracaj do domu. Mi tu pewnie jeszcze trochę zejdzie. Zadzwonię rano".
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top