14.

– Zdarzyło się raz, Stark. Uwierz mi, to w zupełności wystarczy.

Coś w jej głosie, jakaś dziwna twardość i ból, zupełnie jakby trafił na wciąż świeżą ranę, kazały Tony'emu zamilknąć. Cokolwiek się stało, musiało piec ich wszystkich jak diabli. Dlaczego Steve nic mu nie powiedział? Jemu też nie ufał?

„A niby czemu miałby ci cokolwiek mówić, kretynie?" syknął złośliwy głosik gdzieś z tyłu głowy Starka. „Kim ty dla niego niby jesteś, co? Przeleciał cię dwa razy i co z tego? Ma ci się teraz spowiadać z całego swojego życia? Naprawdę jesteś głupi. Głupi dzieciak, który nie ma zielonego pojęcia o tym, jak podłe jest życie. Bezczelny smarkacz, który..."

Głos stał się głosem jego ojca – a to było dla Tony'ego zbyt wiele. Czuł się dokładnie tak, jak kiedyś, wiele lat temu, ojciec postanowił rozbić wszystkie opróżnione butelki na jego głowie. Kompletnie pijany za cholerę nie potrafił trafić. Szkło rozbryzgiwało się na miliony kawałków zawsze gdzieś obok, daleko, a zarazem przerażająco blisko. Gdyby Jarvis nie interweniował, nie powstrzymał tego piekła, Tony chyba by umarł. Nie od szkła, nie od ran, ale z braku, pierdolonego braku ojcowskiej miłości czy choćby zwykłej akceptacji istnienia.

A potem była matka, Włochy, Carbonellowie odlegli i sztucznie uprzejmi, ale przynajmniej niegroźni. Smutne historie o tym, że teraz jest źle, że ojcu jest ciężko, tak bardzo ciężko, ale to się skończy, już niedługo będzie lepiej i wszyscy będą szczęśliwi, a ojciec przestanie pić.

Nic takiego oczywiście się nie stało. Był tylko Cogniet i jego pogrążona w żałobie łowczyni.

– Tony, wszystko w porządku?

Poczuł delikatną dłoń Pepper na swoim ramieniu. Chudziutkie palce zacisnęły się z zadziwiającą siłą. Odetchnął i wypłynął z odmętów wspomnień, do światła, do życia.

– Zaraz wrócę – wymamrotał, po czym wyszedł odrobinę niepewnym krokiem prosto do najbliższej toalety.

Nieufnie łypnął na swoje odbicie w wielkim przydymionym lustrze. Cholera, nawet w odbijającej świat tafli, w której wszystko miało wydawać się lepsze, zdrowsze i bardziej opalone wyglądał blado jak trup. Odkręcił kran, nabrał w dłonie zimnej wody i ochlapał twarz.

Co mu się właściwie stało? Czemu nagle, po tylu latach, zaczął wygrzebywać te obrzydliwe wspomnienia? Owszem, zabłysnął ostatnio wyjątkową naiwnością i głupotą. Spotkanie Pyma i Hope również nie było bez znaczenia. Ale to wcale go nie pocieszało. Ani tym bardziej nie usprawiedliwiało. To miał być zamknięty rozdział. Odgrodził się od tego syfu hektolitrami wódki i godzinami spędzonymi na kozetce u najlepszych psychologów świata. Nie, żeby to jakoś pomogło. Sam podjął decyzję o tym „odgrodzeniu". A swoje własne decyzje musiał przecież szanować.

– Dalej, Stark, weź się w garść – warknął, rozwścieczony tym, jak podle wyglądał.

Oraz tym, co pomyślał.

Bo pomyślał właśnie, że przecież mógłby do niego zadzwonić. Pamiętał numer, dzięki niech będą fotograficznej pamięci. Gdyby tylko chciał – wystarczyło wystukać na telefonie kilka cyfr, nic więcej. Odebrałby? Może. Czemu nie. Z resztą, Tony'emu nie chodziło o jakąś inteligentną rozmowę. Kilka słów wystarczyłoby w zupełności. Zwykłe „Halo?" czy „Skąd ma pan mój numer?", nic więcej.

– Cholera, Stark, o czym ty w ogóle myślisz?

Parsknął śmiechem, uświadomiwszy sobie, jak idiotycznie wyglądała jego twarz, gdy tylko zaczął myśleć o Rogersie. Gdyby ojciec zobaczył go w takim stanie też pewnie by go wyśmiał. Bo był słaby, słaby, tak bardzo słaby. Całe życie był tylko pogrążoną w żałobie łowczynią.

Koszmarnie z siebie niezadowolony, wrócił do sali konferencyjnej, w której Pepper, Hope, profesor Pym i szemrana Rosjanka z FBI wisieli nad stertą równie szemranych dokumentów.

– Nie, nie, znam ich od lat, to uczciwi ludzie – irytował się Pym, stukając gniewnie palcem w ciasno zapisany arkusz papieru.

– To nie zmienia faktu, że w ostatnich dniach stali się wyjątkowo natarczywi, tato.

– Hope, to poważna firma. Nie wyobrażam sobie nawet, żeby mieli brać udział w czymś szemranym.

– Tym bardziej trzeba mieć ich na oku – wtrącił Tony, błyskawicznie orientując się w sytuacji. Zerknął Pepper przez ramię. Wspólnymi siłami próbowali zebrać listę wszystkich potencjalnych nabywców skradzionych schematów. A to oznaczało wszystkich, którzy z jakiegoś powodu naprzykrzali się zarówno Tony'emu, jak i Pymowi. – Biznes to dziwka, Pym. Nikomu nie można ufać. Zwłaszcza tym, którzy wydają się uczciwi. Przecież nawet mi pan nie ufa, a ja jestem wzorem wszelkich cnót, czyż nie?

Hope parsknęła śmiechem i ugryzła się w język, zanim złośliwy komentarz zdążył opuścić jej usta.

– Poza tym, to nie pana problem – dodała Natasha, korzystając z tego, że Pym wciąż wpatrywał się gniewnie w Tony'ego. – To my będziemy ich obserwować.

Profesor powoli przeniósł nieufne spojrzenie na agentkę. Najwyraźniej cała ta sytuacja coraz mniej mu się podobała. Nic dziwnego. Zdążył już poznać Natashę na tyle, by zorientować się, że chowała coś w zanadrzu.

– A jeśli z tej obserwacji nic nie wyjdzie? – zapytał Stark, nie chcąc niepotrzebnie przedłużać spotkania. W duchu przeczuwał już, jaką usłyszy odpowiedź.

– Wtedy miałabym do pana małą prośbę, profesorze Pym – odpowiedziała Natasha ze słodkim i obłudnie niewinnym uśmiechem.

– Tak?

– Czy nie moglibyśmy spróbować nabyć tych schematów w pana imieniu?

Hank odchylił się na krześle. Szeroko otwartymi z niedowierzania oczami wpatrywał się w Natashę i przez chwilę zdawało się, że profesorowi zupełnie odebrało mowę. Wtedy jednak niespodziewanie parsknął śmiechem i potrząsnął głową, cedząc przez zaciśnięte zęby:

– Dziecko, jesteś po prostu niemożliwa.

– Uznam to za komplement. – Natasha dygnęła lekko, z godnością baletnicy, co było zadziwiające, biorąc pod uwagę, że siedziała przy stole. – Mam więc rozumieć, że się pan zgadza?

– Nie. – Pym spoważniał błyskawicznie. – Nie ma takiej opcji.

– Tato...

– Nie, Hope. Przykro mi. Mam zasady i mam reputację, nie mogę...

– Ale ja mogę.

– Hope. Nawet o tym nie myśl.

– Mama by się nie wahała.

Tony dyskretnie odsunął się od stołu. Cholera, Hope to jednak miała jaja. Zawsze ją podziwiał. Oczywiście z daleka, żeby za bardzo nie podpaść Pymowi, który nawet wiele lat po śmierci Howarda, nie zamierzał odpuszczać Tony'emu i zmieniać swoich przekonań co do wszystkich Starków. Ale tym razem Hope po prostu przeszła samą siebie. Z zaciętym wyrazem twarzy, z zuchwałym uśmiechem błądzącym po ustach podkreślonych szminką w odcieniu głębokiej czerwieni, balansowała po cienkiej linie cierpliwości Pyma.

– Hope, twoja matka...

– Moja matka nie wahałaby się ani chwili. I ja też nie będę. Jeśli tak bardzo zależy ci na reputacji, zawsze możesz powiedzieć, że działałam bez twojej zgody. – To powiedziawszy, nie czekała na odpowiedź ojca i zwróciła się bezpośrednio do Natashy: – Czy mogłabym zastąpić ojca?

– Nie widzę przeciwwskazań – odpowiedziała Natasha, najwyraźniej zbyt zaskoczona, by pamiętać o drapieżności i niecnych uśmieszkach. – Ale muszę cię ostrzec, że to może być...

– Niebezpieczne? – Hope rozpromieniła się jak dziecko na widok urodzinowego tortu.

– Proszę jej bardziej nie zachęcać – westchnął Pym, ostatecznie godząc się z porażką.

Widząc zrozpaczoną minę profesora, Tony (nie po raz pierwszy) podjął decyzję, że nigdy, ale to absolutnie nigdy, nie będzie miał dzieci. Zwłaszcza córki. Nie ma mowy. Absolutnie. Nawet jeśli Steve... Zamknął oczy i przejechał dłonią po twarzy. Naprawdę był naiwnym idiotą.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top