11.

Jak do tego doszło? Jak mógł do tego dopuścić? Nie, żeby było mu jakoś wybitnie źle. Przeciwnie, całkiem nieźle bawił się tłumacząc Peterowi kolejne fizyczne zagadnienia, wolał jednak nie zastanawiać się, czy była to kwestia owych zagadnień, czy może raczej po prostu polubił dzieciaka. Bo mogłoby się okazać, że jednak polubił dzieciaka, a tego nie zamierzał przyznawać nawet przed samym sobą.

Siedzieli w salonie, Tony i Peter na sofie z kubkami wypełnionymi gorącą czekoladą, Steve na ziemi, po drugiej stronie stolika, pochłonięty do reszty własnymi notatkami. Zdawał się zupełnie wyłączony na zewnętrzny świat, skupiony tylko i wyłącznie na rozłożonych dookoła kartkach. Z mimowolnych ruchów jego warg Tony'emu udało się wyczytać, że uczył się francuskiego – i w sumie szło mu to całkiem nieźle. Nie wspominając już o tym, że ze zmarszczonymi brwiami i wyrazem głębokiego skupienia na twarzy prezentował się wyjątkowo apetycznie.

– Hej, malutki, może tobie też udzielić korepetycji? – zapytał Stark po francuku w nadziei, że uda mu się tym zaimponować Steve'owi.

– Nie, nie trzeba, radzę sobie – odparł Steve, również biegłą francuszczyzną, niespecjalnie zwracając uwagę na starania Tony'ego.

Peter zachichotał złośliwie.

– Niech pan mu nie przeszkadza. Ze wszystkim sobie radzi, ale podzielnej uwagi, niestety, nie ma.

– To dość rozczarowujące, nie sądzisz?

– Podobno zdolność do takiego skupienia przydaje się malarzom.

– Nie mam pojęcia. Nie jestem malarzem.

Tony spróbował wyobrazić sobie Steve'a z pędzlem w dłoni, do reszty pochłoniętego rozprowadzaniem farb po płótnie. Czy tak samo marszczyłby wtedy brwi? Czy kiedykolwiek przeszłoby mu przez myśl, by namalować Tony'ego, chociażby...

Na szczęście niepokojący tok jego rozważań rozstał zakłócony przez dzwonek do drzwi.

– Ciocia May – stwierdzili jednogłośnie Steve i Peter.

Chłopiec zerwał się na równe nogi, ale zanim popędził otworzyć swojej cioci, spojrzał na Tony'ego i zapytał konspiracyjnym szeptem:

– Będę mógł powiedzieć, że mnie pan uczył?

Niestety, Tony nie był jakimś tam zwykłym korepetytorem. Był TONYM STARKIEM. Jeśli informacja o tych głupiutkich i w sumie nic nieznaczących lekcjach jakąś pokrętną drogą dotrze do mediów, Pepper pewnie ukręci mu głowę. Zdecydowanie musiał to z nią najpierw uzgodnić. W końcu nie zdążył jeszcze wygrzebać się z ostatniej przygody. Wpuścił do domu halloweenowych przebierańców i do czego go to doprowadziło? Do jakiegoś klaustrofobicznego mieszkania na Brooklynie. Fakt, towarzystwo miał niezgorsze, ale po co kusić los?

– Może następnym razem – odpowiedział z krzywym uśmiechem.

– Czyli będzie następny raz? – zapytał Peter z buzią tak absurdalnie rozpromienioną szczęściem, że Starkowi aż zrobiło się głupio. Dzieciakowi omal okulary nie zaparowały z podniecenia, a on był w stanie wydukać jedynie:

– To zależy, czy twój przystojny kolega jeszcze mnie tu wpuści.

– Wpuścisz, Steve, prawda? Powiedz, że wpuścisz!

Peter wskoczył na Rogersa i uwiesił się na jego szyi. Chociaż wcale nie był takim małym berbeciem, agent nawet się pod nim nie ugiął. Przeciwnie, chwycił Petera w pasie, przerzucił go sobie przez ramię i jak gdyby nigdy nic ruszył do drzwi.

– Właśnie się dowiedziałem, że jestem przystojny, więc chyba są na to jakieś szanse.

Właśnie się dowiedział? Zupełnie jakby nie miał lustra. Tony z trudem powstrzymał się, by czegoś za nim nie krzyknąć. Pomógł mu w tym odgłos otwieranych drzwi, śmiech cioci May i pełen ekscytacji świergot Petera. Westchnął więc tylko i potrząsnął z niedowierzaniem głową i sięgnął po notatki Steve'a, które niestety okazały się tylko zwykłymi notatkami z francuskiego. Czyżby nikt wcześniej nie mówił mu, że był przystojny? A może chodziło wyłącznie o to, że usłyszał to od Tony'ego?

Nie, bez przesady. Miał przecież kiedyś dziewczynę, prawda? I to jak na złość wyjątkowo piękną. Musiałaby być wyjątkowo podłym stworzeniem, żeby nie powtarzać Steve'owi przy absolutnie każdej nadarzającej się okazji, że jest cudem obleczonym w ludzką skórę. Tony śledził uważnie równe pismo Rogersa, jego uwagi zapisane na marginesach i maleńkie rysunki, które dzięki prostym skojarzeniom miały pomóc mu w zapamiętaniu słów i ich konotacji. Nie ma co, bardzo produktywnie spędzał czas zyskany dzięki aresztowi.

– I jak? Masz już coś na mnie czy mam dać ci jeszcze chwilę?

Tony zerknął na Steve'a przez ramię. Nie, nie wydawał się niezadowolony. Raczej rozbawiony, zupełnie jakby wątpił, że Starkowi uda się cokolwiek znaleźć.

– Na razie wiem, że jesteś bezczelnym złodziejem donutów i swoją niecną działalność usprawiedliwiasz jakąś idiotyczną filozofią – odparł Tony z udawaną powagą. – To w zupełności wystarczy, by uznać, że nasza dalsza znajomość jest poważnie zagrożona.

– Obiecałeś Peterowi, że przyjdziesz – przypomniał Steve, siadając na zwolnionym przez chłopca miejscu. Był teraz tak blisko, że jego udo stykało się z kolanem Tony'ego, co samo w sobie wystarczyło już, by po ciele Starka przemknął dreszcz podniecenia. Ale czy to wystarczyło Rogersowi? Nie, oczywiście, że nie. Powoli wyjął notatki z rąk swego gościa i musnął rozpalonymi palcami jego udo. – Mam nadzieję, że nie zamierzałeś go okłamać.

– Ależ skąd.

– No więc?

– Więc co?

Steve przewrócił oczami i zaśmiał się cicho.

– Czyli mam uwierzyć, że sam wielki Tony Stark wpadł do mnie tak zupełnie bez powodu i z autentyczną przyjemnością bawił się w ozdabianie donutów i udzielanie korepetycji? – prychnął. – Nie, przykro mi, ale tego nie kupuję. Może komuś z trzema doktoratami trudno w to uwierzyć, ale aż tak głupi nie jestem.

– Nie zamierzałem sugerować, że jesteś głupi – zaprzeczył pospiesznie Tony, czując, że grunt ucieka mu spod stóp. Fakt, z Rogersa był całkiem niezły cwaniak, ale Stark miał w zanadrzu jeszcze swoją niezawodną broń. Uśmiechnął się drapieżnie i oparł dłoń na umięśnionym torsie Steve'a. – Ale może powinienem, skoro wciąż nie domyśliłeś się, po co tu przyszedłem.

– Nie wydaje mi się, żebym posiadał cokolwiek, czego nie mógłby dać ci ktoś inny.

Co prawda, to prawda.

– To kwestia kalkulacji. Musiałbym zamówić co najmniej sześć osób, aby dostać od nich to wszystko, co mogę dostać od ciebie jednego.

– Twoje kłamstwa są całkiem urocze, ale...

– Akurat teraz mówiłem prawdę. – Tak właśnie było. Steve rzeczywiście łączył w sobie kilka cech, których Tony zazwyczaj szukał u partnerów. Fakt, tu i tam nieco mu brakowało, ale Stark nie zamierzał wybrzydzać. Widział, jak pod naporem jego spojrzenia coś w Stevie zaczyna topnieć i uświadomił sobie, że to również po części była prawda – po to też przyszedł. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Więcej wiary w siebie, maleńki.

– To nie kwestia braku pewności siebie, Tony. Po prostu mam świadomość, że...

Po raz kolejny nie dał mu dokończyć. Tym razem jednak po prostu wychylił się w jego kierunku i pocałował długo i czule. Proces topnienia zaczął postępować z jeszcze większą prędkością. Drżąc lekko dłonie Steve'a niepewnie spoczęły na plecach Tony'ego i przyciągnęły go zachłannie. A Tony? Tony nie zamierzał się opierać. Przeciwnie. Dopiero w tym momencie domowa sielankowość i niepokojąco rodzinna atmosfera nabrały sensu i wyznaczyły cel, który zaczął mu odpowiadać. W żadnym wypadku nie zamierzał teraz z tego rezygnować.

Ostrożnie, nie przerywając pocałunku na chwilę dłuższą niż ta, potrzebna do zaczerpnięcia powietrza, wsunął się Rogersowi na kolana i przylgnął do niego tak blisko, jak tylko pozwalały na to ich ciała i... Och.

Parsknął śmiechem.

– Szukałeś argumentów przeciw tylko dla zasady czy z jakiegoś powodu sam chcesz się przekonać, że nie masz na mnie ochoty? – zapytał i wymownie dźgnął palcem wybrzuszenie na kroczu Steve'a, czerpiąc jakąś dziwną satysfakcję z tego, że zdołał zadać mu ból. – Bo wszystkie dowody jasno wskazują na to, że jesteś bardzo zdesperowany, agencie Rogers.

– Chciałem po prostu wiedzieć, po co naprawdę tu przyszedłeś. To chyba całkiem logiczne, biorąc pod uwagę naszą sytuację.

– Czyli po prostu czekałeś, żebym przyznał, że nie przyszedłem tu żeby sprawdzić, czy przypadkiem jednak nie jesteś złodziejem, zanim pozwoliłeś mi się do siebie dobrać?

– Nie, oczywiście, że nie – odparł Steve z przebiegłym uśmiechem. – Czekałem, aż ciocia May przyjdzie po Petera.

Zanim Tony zdążył zorientować się, co właściwie chodziło Rogersowi po głowie, leżał już pod nim, miażdżony w kolejnym pocałunku, tym razem jeszcze bardziej zachłannym. Czuł jego ciepłe dłonie pod swoją koszulką. Czuł jego puls, przyspieszony jak u nastolatka, który po raz pierwszy miał pozwolić sobie na coś więcej, niż nieśmiałe splatanie dłoni podczas całkowicie niewinnych wyjść do kina. Nie, nie było mowy, żeby cokolwiek z tego udawał. W każdym swoim rozpaczliwym geście był tak do bólu autentyczny, że Tony musiał się powstrzymywać, by nie parsknąć śmiechem.

Nie dlatego, że desperacja Rogersa wydawała mu się śmieszna. Nie.

Po prostu, chociaż był cholernie przystojny i seksowny, nie często miał okazję stać się obiektem tak rozbrajającego pożądania.

Nie wytrzymał. Stłumiony chichot uciekł spomiędzy jego warg, prosto w usta Steve'a. Spodziewał się, że żołnierzyk postanowi uciec i obrazić się na tę jawną zniewagę. Był jednak w błędzie. Steve spojrzał na niego rozpalonym wzrokiem i wymamrotał po prostu:

– Jesteś cudowny. Absolutnie doskonały.

Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, Tony zapewne doszedłby do wniosku, że to tylko mało wybredny komplement. Steve jednak ani przez chwilę nie pozwolił mu wątpić w szczerość swoich słów.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top