10.
– Syn przyjaciół mojej byłej.
Ton, jakim to powiedział, nie zachęcał do dalszych pytań. Przeciwnie, Tony zaczął żałować, że w ogóle tu przyszedł. Znowu. Czemu w ogóle wyszedł z założenia, że wepchnięcie się w życie prywatne Rogersa to najlepszy pomysł na odkrycie, kim właściwie był i jakie miał zamiary? Naprawdę, brawo, Tony. Właśnie zacząłeś się tego dowiadywać. I co? Jesteś z siebie zadowolony?
– Wolisz kawę czy herbatę?
Dlaczego z taką prostotą przeszedł do obowiązków gospodarza? Dlaczego, skoro Stark ewidentnie naruszył jakąś zaropiałą ranę, która wciąż mocno krwawiła?
– Kawę.
Przeszywający gwizd czajnika wezwał ich do kuchni. Steve z niepokojącym spokojem poprowadził za sobą Tony'ego i, mierzwiąc po drodze włosy Peterowi, zalał wrzątkiem świeżo zmielone ziarna. Zachowywał się tak, jakby chwilę wcześniej wcale nie był na skraju płaczu. Albo raczej ze wstydem ukrywał swą niedawną słabość. Ukrywał przed kim? Przed Peterem? Czy może raczej przed Tonym?
Kubek, który niespodziewanie pojawił się tuż przed Starkiem, był niepokojąco bożonarodzeniowy, czerwony w złote brokatowe gwiazdki. Cóż, niepokojąco bożonarodzeniowy jak na Starka, ale z drugiej strony... to były kolory jego sypialni. Zerknął podejrzliwie na Rogersa, który jak gdyby nigdy nic postawił na stole cukierniczkę. I uśmiechał się samym kącikiem ust. Tak. Domyślił się, że Tony się domyślił i teraz miał jeszcze czelność być z tego zadowolony. Chwilę po tym, jak ze łzami w oczach wspominał o swojej byłej. O co mu właściwie chodziło?
Tony łypnął nieufnie na swój kubek i usiadł przy niewielkim stoliku, na którym leżał talerz z jeszcze ciepłymi donutami.
– Naprawdę sami je usmażyliście? – zapytał, nie do końca rozumiejąc powód, dla którego ktokolwiek miałby smażyć donuty. Przecież można było je kupić gotowe w pierwszej lepszej piekarni czy cukierni.
– Ciocia May prosiła, żebyśmy sprawdzili przepis, bo jej nie wyszły. Znowu.
– Peter, powiedz cioci, że mogę wam gotować, to naprawdę żaden problem.
– Wtedy się obrazi i obaj zginiemy.
Steve zaśmiał się rozbrajająco znad moździerza, w którym rozgniatał cukier. Tony przyglądał się z fascynacją pewnym i zarazem bardzo delikatnym ruchom jego dłoni. Te wszystkie drobne domowe czynności, swobodne rozmowy o przygotowywaniu posiłku czy zwykłe zrobienie komuś kawy w kubku – w domu Starków nigdy nie było miejsca na podobne rzeczy. Do każdej z takiej głupoty mieli zatrudnioną oddzielną osobę, więc niby czemu Tony miał poświęcać temu choć odrobinę uwagi, skoro kiedyś, wiele lat temu, jego rodzice zgodnie doszli do wniosku, że nie ma takiej potrzeby?
„To takie codzienne dzieła sztuki, sir" przypomniały mu się słowa Jarvisa. Mówił to stawiając przed nastoletnim Tonym posrebrzaną tacę z lukrowanymi bożonarodzeniowymi ciasteczkami. „Proszę potraktować je choć odrobinę poważnie". Poważnie, czyli jak dzieło sztuki właśnie, a nie zwykłe „paliwo" dla ludzkiego ciała. Tony uśmiechnął się na to wspomnienie. Pieczenie donutów dla samej przyjemności pieczenia i rozkoszy jedzenia. Tak, to zdecydowanie była sztuka.
– Mam nadzieję, że znajdziesz też posypki w moich ulubionych kolorach – rzucił mimochodem, trącając palcem jedną z puszystych oponek.
– Też mam taką nadzieję – odparł Steve z prześmiewczą powagą. – Peter, sprawdzisz w szufladzie?
Istnienie szuflady z posypkami wydało się Tony'emu czymś równie abstrakcyjnym jak jeszcze chwilę wcześniej pieczenie donutów. Poniekąd właśnie dlatego nie był już zaskoczony tym, co Peter zaczął ustawiać przed nim w bardzo nieposłusznym szeregu. Kolorowe gwiazdki z barwionej czekolady, cukrowe kuleczki i tęczowe prążki, a dla bardziej wymagających artystów – kolorowy lukier w małych tubkach.
– To chyba wszystko – oznajmił z zupełnie nieuzasadnioną dumą Peter i roześmiał się na widok zdziwionej miny Starka.
– Często robisz takie rzeczy?
– Tak, chyba tak.
– Chyba?
– Czy dwa razy w tygodniu to często? – Steve zmarszczył brwi i podał Peterowi kubek z rozrobionym lukrem. – Nie bardzo mam to jak porównać. Częściej od Clinta czy Sama, to na pewno. Ale nie częściej od Natashy. W sumie Phil też czasem coś piecze, tylko...
– Hej, spokojnie! – Tony parsknął śmiechem. – Przecież nie przyszedłem tu, żeby cię przesłuchiwać.
– Kamień spadł mi z serca.
Powiedziawszy to, Steve położył dłoń na dłoni Tony'ego i uśmiechnął się w taki sposób, że Starkowi zrobiło się słabo. Zupełnie jakby mówił „doskonale wiem, że kłamiesz, cwaniaczku", ale w taki sposób, że nie wydawało się zupełnie, aby był z tego niezadowolony. Przeciwnie. Czyżby pochwalał taką podejrzliwość, nawet jeśli była skierowana przeciwko niemu? Jakby na to nie spojrzeć, był agentem FBI. Możliwe, że brak jakiejkolwiek podejrzliwości uważał za przejaw skrajnej głupoty.
– Chce pan ozdobić pierwszego? – zapytał Peter, nieśmiało podtykając Tony'emu donuta. Ciekawe co krępowało go bardziej: fakt, że siedział przy jednym stole z samym Tonym Starkiem, czy może raczej to, że jego przyjaciel i opiekun w jednej osobie właśnie bezczelnie wyrywał samego Tony'ego Starka. Właściwie dla takiego podlotka obie te rzeczy musiały wydawać się równie zawstydzające. Trzeba mu było przyznać, że radził sobie zadziwiająco dobrze.
– Pewnie! – Tony, z szerokim uśmiechem na twarzy, złapał wysmarowaną białą mazią oponkę. – Ale ostrzegam, że nie mam zielonego pojęcia, co powinienem z tym zrobić.
– Najpierw musi pan wybrać posypkę.
Sięgnął po złote gwiazdki (oczywiście).
– I co dalej?
– Teraz musi go pan posypać. Tylko ostrożnie i nie za dużo. Tak z umiarem.
– Umiar? Coś mi mówi, że będę miał z tym poważny problem.
– Spokojnie. Nikomu nie powiemy, że dałeś się pokonać zwykłym lukrowym gwiazdkom.
Steve powiedział to takim tonem, że Tony poważnie wątpił w autentyczność jego zapewnień. Peter najwyraźniej doszedł do podobnych wniosków, bo zaczął bezczelnie chichotać, obserwując przy tym bardzo nieporadne zabiegi Starka. „Posypać", dobre sobie. To wcale nie było takie proste. Cholerne gwiazdki albo nie leciały w ogóle, albo wysypywały się całym deszczem meteorytów i spadały wszędzie, tylko nie na donuta. Jeszcze żeby chociaż chciały się do niego przykleić. Nie, oczywiście, że nie. Słysząc nieudolnie tłumione śmiechy, Tony dochodził do wniosku, że musiała istnieć jeszcze jakaś sekretna reguła, magiczna zasada, o której wiedzieli wszyscy poza nim i to właśnie dlatego mu nie szło. Robili to wszystko z premedytacją, tylko po to, by móc pośmiać się z kogoś, komu nie dorównywali nawet do...
– Chyba już starczy, nie sądzisz? – zapytał Steve, tonem przesadnie rozbawionym, i zabrał mu paczuszkę z gwiazdkami.
– I co teraz? – Stark przyjrzał się krytycznie swemu dziełu, które nie przypominało nic jadalnego, a co najwyżej jakąś wyjątkowo kiczowatą ozdobę choinkową. Fakt, że mieli dopiero początek listopada, dodatkowo pogłębiał żałość skrzącej się oponki.
Powiedziawszy to, Steve wyrwał Tony'emu z ręki gwieździstego donuta i bezceremonialnie wepchnął sobie do ust. Połowa pączka została pochłonięta jeszcze zanim Stark zdążył zorientować się w sytuacji. Musiał zrobić przy tym jakąś wybornie komiczną minę, bo Peter ponownie zaniósł się śmiechem.
– To było moje – zauważył mało inteligentnie Stark, gdy po donucie został już tylko lukier na palcach Rogersa.
– Wiem.
– Więc dlaczego to zrobiłeś?
– Bo jestem podłym złodziejem?
Serce Tony'ego wykonało bardzo niebezpieczny manewr, co najmniej potrójne salto, i wróciło na swoje miejsce, udając, że nie ma absolutnie zielonego pojęcia, o co właściwie chodzi.
– Doprawdy?
– Oczywiście. Przecież właśnie dlatego tu przyszedłeś.
– A co takiego mi wcześniej ukradłeś?
– Sam chciałbym to wiedzieć.
– Skończyłem! – zawołał Peter z nieskrywaną dumą.
Rzeczywiście, wszystkie donuty były już pokryte lukrem, a ten leżący najbliżej chłopca został dodatkowo posypany czerwonymi i niebieskimi kropkami. Najwyraźniej słabość dzieciaka do tych kolorów nie znała granic.
– To cudownie. – Steve już wyciągał rękę po tę posypkową abstrakcję, zatrzymał ją jednak w połowie drogi. – Masz ochotę, Tony?
– Dlaczego miałbym zjadać cudzego donuta?
– Bo zrobione przez kogoś innego smakują lepiej! – oznajmił Peter ze śmiertelną powagą. Stwierdzenie to nie miało żadnego sensu logicznego i Tony doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Jednak samo to, że siedzący przed nim chłopiec tak głęboko w to wierzył, Tony postanowił zignorować wielce oburzony zdrowy rozsądek.
– Ach, więc to tak? – zapytał, przyjmując zaoferowanego pączka i niby przypadkiem trącając kolanem udo Steve'a. – Jak w takim razie smakował mój?
– Był wyśmienity – zapewnił Steve i całkowicie celowo poklepał go po niesfornym kolanie.
Czemu wcześniej tego nie skojarzył? Powinien nie mieć żadnych wątpliwości już w chwili, gdy Rogers z przesłuchiwanego przeobraził się w pana sytuacji. Mógł wyglądać jak aktor z najnowszego wyciskacza łez, jak zmaterializowany bohater harlequina, jak model reklamujący cokolwiek, byleby tylko dało się dostrzec skrawek jego nagiego ciała. Ale mimo wszystko był agentem FBI, a agentem FBI nie zostaje się dzięki błękitnym oczom, złotym włosom, białym zębom i kuszącym pośladkom, nie. Potrzeba też czegoś znacznie więcej, żeby stać się „złotym chłopcem" typów takich jak Coulson.
Wniosek był prosty. Nie doceniał Rogersa. I to zapewne tylko dlatego, że ich pierwsze spotkanie wypadło w Halloween, że miał wtedy na sobie kostium, idiotyczny i seksowny zarazem, oraz dziką chęć na zawarcie bliższej znajomości skumulowaną gdzieś w okolicy lędźwi.
Pięknie, po prostu pięknie, Stark. Znów nie doceniłeś przeciwnika i teraz masz za swoje.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top