Crushing. Cheating. Changing.

~~~
Crushing

- I chcę skoczyć. Skoczyć w przepaść. Niekończącą się przepaść. Skończyć to wszystko, jednocześnie nie czując końca. Przepaść bez końca... - majaczył Twiggy, przekręcając się z boku na bok z grymasem bólu na twarzy. Już którąś godzinę leżał w łóżku próbując zasnąć w coraz bardziej tracącej biały kolor pościeli. Rany krwawiły, ale to wnętrze cierpiało najbardziej. - Ja zawieszony w tej przepaści, nie potrafiący i nie chcący zmienić miejsca. Nie chcę wznieść się do góry i wrócić do świata żywych i nie chcę całkowicie trafić do świata martwych. Chcę tkwić właśnie w tym miejscu i nigdy się z niego nie wydostać...

W pokoju rozległ się dźwięk, który Twiggy uznał za budzik. Najwyraźniej przypadkiem coś źle poustawiał i teraz dzwoni mu coś w środku nocy. Powoli wstał i podszedł do stolika, na którym znajdował się telefon. Okazało się, że dzwonił Marilyn. Dredowaty zastanawiał się, czy w takim stanie powinien w ogóle rozmawiać. Doszedł do wniosku, że lepiej nie. Manson to jego przyjaciel, za dobrze go zna i zauważy, że jest coś nie tak. Na pewno zauważy. Wtedy zaczną się pytania, których nie chce słyszeć i na które nie chce odpowiadać. A może nawet nie potrafi na nie odpowiedzieć?

Ponownie się położył. Czuł się tak cholernie bezwartościowy. Po co Marilyn w ogóle się z nim przyjaźni? Z takim śmieciem. Przecież nic od niego nie otrzymuje, nie ma z tego żadnej korzyści. A może lepiej nie tkwić w miejscu, tylko ze sobą skończyć? Oszczędzi wtedy innym oglądania swojej żałosnej egzystencji. To nie jest życie, to jakaś wegetacja. Pierdolone nie robienie nic. Ewentualnie szkodzenie innym. Marnują sobie czas na takiego debila, na kontakt z nim, na wspólne staczanie się na dno. Teraz już nawet nie są w stanie czegokolwiek nagrać. Nie ma jedności, współpracy, wspólnego odczuwania muzyki, jedności. Teraz każdy przychodzi na próbę odurzony i chce wsystko mieć od razu na tacy. A jak nie mają na tej tacy nowej piosenki, to szybko rezygnują z niej na rzecz tacy pełnej dragów, na które wydają wszystkie swoje oszczędności, które też się im zaczynają kończyć. Tak jest łatwiej, idziesz do dilera i masz dragi, po co robić coś innego, jak można ćpać? To jednak mimo wszystko jest jakieś życie. Wykańczanie się pod pretekstem dobrej zabawy. Nie pociągną długo, ale jest chociaż jakaś zabawa. On już nawet w tym nic nie widzi. Ćpa tylko po to, żeby zapomnieć. Zapomnieć czym jest, zapomnieć o tym, jak bardzo siebie nienawidzi. Ale po tym zapomnieniu i tak przyjdzie trzeźwość i kolejne wyrzuty sumienia. Wyrzuty za to, że coś takiego, jak on jeszcze chodzi po tym świecie, przynosząc innym tylko cierpienie. Bo co innego mógłby im przynieść taki śmieć? Narkotyki przestały sprawiać mu jakąkolwiek przyjemność.

Znowu zadzwonił telefon. Jeordie naprawdę nie miał ochoty rozmawiać. Chyba jednak lepiej umrzeć, a nie unosić się nad przepaścią. Jak będzie żył, to kiedyś będzie musiała nastąpić ta rozmowa. I Manson będzie musiał marnować na niego znowu czas.

- Spierdalaj Warner. Nie chce mi się z Tobą gadać. - Powiedział szorstkim głosem, gdy już udało mu się doczłapać do komórki. Manson widział jednak osłabienie przyjaciela, więc się nie rozłączył, a co gorsze, zapewnił, że zaraz do niego przyjdzie, bo coś mu tutaj nie gra. Więc za mniej więcej pół godziny odbędzie się nieprzyjemna rozmowa.

Ale czy to ma jakiś sens? Może przecież stąd iść. Marilyn go nie znajdzie. Popatrzył na swoje żebra, były całe we krwi. Już nawet nie widać, gdzie są miejsca przecięcia, z których ona leci. To jest po prostu jedna, wielka, czerwona plama. Chyba wyjście z domu w takim stanie nie jest dobrym pomysłem. Chyba na pewno nie. Ucieczka śmiercią przed rozmową? Hmmmm... W sumie to czemu nie... To zawsze jakieś wyjście, jakieś rozwiązanie. Im szybciej się zabije, tym lepiej dla nich. Dla nich wszystkich. Będą mieli o jeden problem mniej. O jeden uciążliwy, irytujacy problem mniej.

Ledwo doczłapał się do łazienki. W sumie to było bardziej czołganie. Trzy dni leżał w łóżku ze scyzorykiem, nawet nie załatwiając dużej części potrzeb fizjologicznych. Nie jedzedzenie i nie picie przez tyle czasu już zaczyna dawać negatywne skutki. Nie miał na nic siły, bo nie chciało mu się żyć. Teraz nawet jakby nastąpiła jakaś pozytywna przemiana i zachciałoby mu się coś robić, to i tak za bardzo brakuje mu sił na jakiekolwiek działanie.

Stanął pred lustrem. Widział tam brzydkie, grube, bezwartosciowe gówno. Jeszcze ta sukienka, te długie dredy, ten krzywy, rozmazany makijarz, na jeszcze bardziej krzywym ryju. Kiedyś jeszcze wierzył, że ma jakieś umiejętności, jeśli chodzi o grę na basie, albo, że jest w jakimś stopniu uroczy. Ale tak naprawdę to kłamstwo, a on jest tylko jakimś gównem. A tamci ludzie się mylą, okłamują samych siebie, koloryzują jego osobę, w której nie ma nic pozytywnego, kompletnie nic. To jest przykre, że nie widzą, że on nie wnosi nic pozytywnego do ich życia, a jeśli w jakiś sposób je zmiena, to jest to tylko ciągnięcie ich w dół.

Patrzył na siebie. Patrzył na znienawidzonego siebie. Nikim tak nie gardził, jak tą osobą, która stała teraz naprzeciw niego. Nie mógł na nią patrzeć. Po prostu nie mógł. To coś, co tam widzi jest obrażające. Każdy milimetr sześcienny jego ciała, to mała gąbka przesiąknięta brzydotą. Charakter też ma obrzydliwy, każda cecha jest zła i wyniszcza jego otoczenie.

Już nie mógł na to patrzeć. Nie chciał patrzeć na siebie. Nie chciał patrzeć na lustro ani teraz, ani kiedykolwiek indziej. Wziął ciężką, metalową mydelniczkę i rzucił nią w lustro. Pękło. Zaczął uderzać w nie pięściami, a kawałeczki stawały się coraz drobniejsze, rozsypując się dookoła niego i raniąc jego bose stopy. Dłonie wyglądały jeszcze gorzej, całe zakrwawione, pełno w nich było kawałków szkła. Opadł na ziemię, nie zwracając uwagi na szkło wbijające się w kolejne części ciała, usiadł niedbale na ziemi i zaczął płakać z własnej bezsilności i żałosności.


~~~
Cheating

W czasie, gdy Twiggy krwawił na łazienkowych kafelkach na zewnątrz, jak i wewnątrz swej osoby, Marilyn stał już przed drzwiami domu, w którym tamten mieszkał. Zadzwonił kulturalnie, jak przystało na normalnego, w miarę porządnego człowieka. Poczekał pół minuty i zadzwonił ponownie.

Po kilkukrotnym powtórzeniu tej czynności, zaczął kopać w drzwi. Ma złe przeczucia. Bardzo złe przeczucia.

Na szczęście to były słabe drzwi, a Marilyn czasami bywał ma siłowni. Udało mu się je wyważyć.

- Twiggy! - Krzyczał szukając przyjaciela. - Kurwa, Ramirez, wyłaź stąd, gdzie jesteś, bo to przestaje być śmieszne! - Otworzył kolejne pomieszczenie, dalej go nie widząc.

Skierował się w stronę łazienki. Drzwi były zamknięte, ale tym razem na szczęście nie na klucz. Gdy otworzył je poczuł, jak ostatni posiłek podchodzi mu do gardła. Widok był przerażający. Umywalka była pełna czerwonych plam i stłuczonych kawałków lustra, a obok leżał nieprzytomny Jeordie w kałuży własnej krwi, w której błyszczało się drobne szkło.

Znieruchomiał. Nie mógł wykonać żadnego ruchu. Stał w drzwiach i szybko oddychając przyglądał się dredowatemu. Nie trwało to bardzo długo, bo wiedział, że musi się ogarnąć i podjąć jakieś działanie. Podbiegł do niego i próbował go ocucić. Polanie wodą i uderzenie w policzek nic nie dawało. Sprawdził puls. Dobrze, że było go czuć. Manson już zapomniał, jak robi się RKO, a do przyjazdu pogotowia, mogłyby już nastąpić nieodwracalne zmiany. Raczej nie mogłyby nastąpić, a nastąpiłyby. Na pewno by nastąpiły. Najpierw one, a później śmierć.

Zadzwonił po pogotowie. Sekundy wydawały mu się minutami, a minuty godzinami. Chodził po łazience, co jakiś czas sprawdzając, czy Twiggy aby na pewno oddycha. Mówił coś do niego, coś, czego przecież i tak tamten nie słyszał, ale to go nie obchodziło.

Po przeszło dziesięciu minutach pod domem pojawiła się karetka. Zabrali go do szpitala. Marilyn musiał pojechać tam autobusem, bo nie pozwolili mu wsiąść do ambulansu. Gdy zobaczyli jak wygląda, to patrzyli się na niego tak, jakby zabił całą ich rodzinę.

Pojawił się szpitalu jakieś dwie godziny po Twiggym. Gdy tam się znalazł, dredowaty był już przytomny. Owszem, był bez siły, ledwo unosił obolałe powieki, ale jednak robił to.

- Jeordie... Co ty do cholery zrobiłeś? - zapytał się, siadając obok niego.

- Eeee... To tak jakoś samo wyszło... - odpowiedział zamieszany dredowaty.

- Wiem, że coś się dzieje, Twiggy. Nie mając powodów, nie robi się takich rzeczy. - Rzekł poważnie, z łzami zbierającymi się w oczach.

- Ale... - Ramirez nie wiedział co powiedzieć.

- Proszę, bądź ze mną szczery. Szczerość to podstawa w przyjaźni. Nie ładnie ukrywać prawdę. Nie ładnie kłamać, Twiggy.

- Nigdy nie byłem ładnym dzieckiem - popatrzył się na Marilyna - i nigdy nim nie będę. - Z jego oczu zaczęły lecieć łzy.

- Proszę... Powiedz mi czemu. Czemu to zrobiłeś? - Złapał go za rękę, a Twiggy wydał z siebie cichy jęk. Jego nadgarstek podobnie, jak wszystko inne był mocno poraniony. - Przepraszam... - powiedział cicho.

- Pytasz się dlaczego leżę teraz w szpitalu? Bo nie wychodzi mi życie, więc chciałem chociaż umieć umierać. Ale nawet to wygląda u mnie chujowo, dalej nie jestem martwy - wyszeptał słabym głosem.

- I nie będziesz. Nie będziesz martwy. Nie pozwolę na to, abyś umarł. Nie możesz. - Manson powtarzał kilkukrotnie, że Twiggy nie może umrzeć.

- Dlaczego? Dlaczego ci tak na mnie zależy? - zapytał mężczyzna w sukience. - Jestem bezwartościowy i dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby egzystencja tego ścierwa, którym jestem się jak najszybciej skończyła - stwierdził.

- Nie dla mnie. Nie dla większości. Dla nikogo. To ty tak myślisz i się myślisz - odrzekł czarnowłosy.

- Nie odpowiedziałeś mi na pytanie... - niecierpliwił się Ramirez.

- Bo... Bo po prostu mi na tobie cholernie zależy.

- Powtarzasz się. To bez sensu, że komuś na mnie tak zależy. Na mnie. Czemu nie mogę być po prostu jakimś gosciem, który gra u Ciebie na gitarze?

- Może kiedyś się dowiesz...

~~~
Changing

- Może? - Twiggy spojrzał ponownie na przyjaciela, który wlepił wzrok w podłogę. - Więc jednak o coś chodzi? Ty też coś ukrywasz.

- Dobrze. Powiem Ci. Kocham Cię. I to nie jak przyjaciela - odparł Manson zacinając się co chwilę. Twiggy był chyba w większym szoku, niż Marilyn niecałe trzy godziny temu.

- Co? - Tylko tyle był w stanie z siebie wykrztusić.

- Zapomnijmy o tym. Wybacz, miałem tego nie mówić - rzekł zamieszany wokalista.

- Ale sam mówiłeś, że w przyjaźni chodzi o szczerość...

- Ale ta moja szczerość może wszystko zjebać. - Widać było, że Marilyn żałował swojego postępowania.

- Nie... Na pewno nie ona. To ja, ja wszystko zniszczę - przerwał na chwilę pan White - proszę, przytul mnie.  - Tym razem to Twiggy wlepił wzrok w ścianę. - Kocham Cię, Marilyn - powiedział najciszej, jak mógł.

- I tak to słyszałem. - Manson lekko się uśmiechnął i delikatnie przytulił swoją miłość. Najchętniej zrobiłby to najmocniej, jak potrafi, ale dredowaty był zbyt delikatny i za bardzo poraniony. Nie chciał mu zrobić krzywdy.

Chyba było lepiej. Tak uważał Marilyn, tak uważał cały jego zespół. Miłość potrafi wyleczyć praktycznie wszystkie rany. Potrafi wyleczyć bardzo głębokie rany i sprawić, że znikają blizny. Potrafi zmienić życie na lepsze. I u Twiggy'ego zapowiadało się, że też tak będzie dobrze. Naprawdę było lepiej. Tak jakby odżył i miał jakiekolwiek siły do życia. Bo w końu Marilyn stał się w jakimś stopniu sensem jego życia. Podtrzymywał go przy nim.

Po miesiącu wydawało się, że jest już w porządku. Nie było widać u Ramireza nowych blizn, przestawał nadużywać narkotyków (jedyne co robił, to ich używał), rzadko widziani go zapłakanego, żartował, miał wiecej siły, co było widać chociażby na koncertach. Nastąpiła cholernie pozytywna zmiana.

Jednak pozory mylą.

A gdy coś siedzi w środku i człowiek nie chce tego ujawnić, to i tak prędzej, czy później samo wyjdzie.

Te wszystkie emocje, ta cała nienawiść, one się namnażają, a ciałko jest zbyt małe, aby to wszystko zmieścić, aby to wszystko wewnątrz siebie upchnąć. W pewnym momencie to wszysto się rozlewa, rozpryskuje, jak gdyby było w balonie, który stopniowo się pompuje, a w pewnej chwili ścianki już tego nie wytrzymują, są za bardzo rozciągnięte, zbyt cienkie i pękają.

Twiggy był sam w domu. Po powrocie ze szpitala zamieszkał z Brianem, ale przecież nie mogą być ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie można być całe życie obok jakiejś osoby. Bynajmniej fizycznie. Mentalnie można być zawsze, jednak to nie to samo. Wtedy niby jesteś, ale jednak cię nie ma. Nie pomożesz, nawet jeśli chciałbyś, bo nie widzisz, co się w tej chwili dzieje.

Kiedy siedział tego dnia sam, właśnie nastąpiło takie pęknięcie czegoś wewnątrz i te wszystkie uczucia, cały ból egzystencji, to wszystko nabrało nowej, większej siły. Wyleciało, a on nie wiedział, co się dzieje. Wiedział tylko, co robić. Nie mógł dłużej ukrywać tego przed innymi ludźmi i nie mógł już ukrywać przed sobą, jakim jest złym człowiekiem, nie mógł ukrywać tego cholernego uczucia, że wszystkich rani. Musiał coś zrobić. I wiedział co należy teraz zrobić. Doskonale to wiedział

~~~

- Hej kochanie! - krzyknął radośnie Manson, gdy już wszedł do budynku, w którym mieszka. Usiadł w fotelu i sięgnął po książkę, którą niedawno zaczął czytać. Twiggy pewnie zasnął, nie będzie się darł i go budził.

Nie naczytał się jednak dużo, bo uznał, że lepiej będzie mu się wykonywało tę czynność pijąc kawkę w jego ulubionym kubku, na którym widnieje pentagram ułożony z martwych kotków.

Pójście do kuchni okazało się jednak początkiem dramatu. I to nie dramatu, którym jest czytana przez niego powieść. Ten dramat ma miejsce w rzeczywistości. Tu i teraz.

W kuchni na krzesle siedział Twiggy. Wyglądał wlasnie tak, jakby się mu przysnęło. Głowa i ręce leżały na stole, obok widać było kartkę. Może pisał tekst piosenki i zasnął, w końcu nie sypia zbyt długo i ma czasem problemy z zaśnięciem. Marilyn wziął kawałek papieru i przeczytał jego treść. Z każdym słowem coraz ciężej mu się oddychało, a serce przyśpieszało.

"Marilyn, tak szaleńczo cię kocham, ale z taką sama siłą nienawidzę siebie.
Przepraszam Ciebie, przepraszam wszystkich. Przepraszam za to, że żyłem i za to, że umarłem. Nie ważne, co robię, tylko dodaję wszystkim zmartwień. Mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczycie.
Już nigdy nikogo nie skrzywdzę. To ostatni raz.
Chyba rzeczą, która wyjdzie mi najlepiej w życiu będzie umieranie.
Naprawdę Cię kocham, ale mnie nie da się już naprawić, więc muszę odejść na zawsze."

- Twiggy... - wyszeptał - Twiggy! - zaczął krzyczeć. - Nie zostawiaj mnie, nie opuszczaj mnie, błagam. To żart? Prawda? Zaraz zaczniesz się śmiać z tego, jakim jestem naiwnym debilem... - Dotknął ręki Jeordiego. Była zimna. Całe jego ciało było lodowate. Przystawił dwa palce do jego szyi, tętno nie było wyczuwalne. Złapał za nadgarstek, tutaj też nie było czuć pulsu. - Kochanie... Nie... - Łzy leciały mu strumieniami. Miało być wszystko dobrze. Miało. Miało kurwa. Teraz stracił najważniejszą osobę w swoim życiu.

Zadzwonił po pogotowie. Po raz kolejny, jednak tym razem przyjadą do martwego. Popatrzył się na jego twarz, na oczy. Przecież on nie oddycha, jego serce nie bije, jest zimny, ma martwe oczy, wszystko ma martwe. Przecież już odkąd Marilyn sie tu pojawił, minęło pół godziny. To koniec. Tak, to jest już koniec.

Pogotowie przyjechało. Nawet nic nie zrobili, żeby go uratować, bo nie było warto. To naprawdę koniec.

Czarnowłosy zaczął przypominać sobie to, co było po sytuacji w łazience. Dopiero teraz zaczęło do niego docierać, że nie rozmawiał o tym z Twiggym. Nie rozmawiał wystarczająco dużo. Ramirez nie chciał o niczym mówić, zmieniał tematy, mówił o miłości, o tym, że nie zasługuje na niego, ale nie poruszali tego, to była krótka wymiana sprzecznych zdań. A potem wszystko zaczynało się poprawiać, już były jakieś plany na nastepne dni, tygodnie, miesiące. Przestał się już całkowicie pytać o to, co nim wtedy kierowało. Przecież wszystko się zmieniło, a wracanie da przeszłości i do wspominania głupich decyzji tylko boli, nic nie daje oprócz lekkiego cierpienia i zamieszania. A tak naprawdę Twiggy zamknął się w sobie i ujawniał tylko to, co chciał ujawnić, nic więcej, ale to wszystko tak naprawdę było w nim przez cały czas.

- Kurwa, do czego ja dopuściłem!? - Krzyknął Brian Warner przez łzy, patrząc się na puste krzesło, na którym przed chwilą siedział martwy Jeordie. Na którym dzisiaj rano siedziała jeszcze żywa miłość jego życia.

~~~

Takk, zdążyłam przed rokiem 2019.
Może nie będę komentowała tego, jak ten one shot wygląda
Liczę na Wasze komentarze. Na jak najbardziej szczere komentarze, nawet gdybyście mieli w nich zmieszać to co napisałam z gównem

I przy okazji życzę wszystkim szczęśliwego Nowego Roku!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top