Rozdział 34
Od jakiegoś czasu siedziałam w laboratorium. Uzupełniłam już zapasy magicznych substancji. W większości. Poza tym uzupełniałam mój dziennik. Nic ciekawego. Po prostu żyłam. I to mi nie przeszkadzało.
W tajemnym pokoju Billa, wcześniej był syf. Wszystko było zawalone notatkami o Stanfordzie Pines i jego rodzinie. Uprzątnęłam tam, wszystko odstawiając na półki i oznaczając datami. I odkryłam, że ta katedra na książki jest magiczna. Jeśli położyło się na niej wolumin i przyłożyło rękę do danego tekstu, ukazywała się jakby wizja...? Nie, bardziej chologram, tego co było tam napisane. Od razu spodobała mi się. Genialne cacko. Swoją drogą, ciekawe, jak Bill załatwił sobie coś takiego.
Z zamyślań wyrwał mnie jakiś łomot z góry. Westchnęłam i poleciałam na piętro.
Pierwsze co zajerestrowały moje oczy, to to, że świat jest zielony. O ja cie! Zapomniałam o moich specjalnych okularach. Mają wiele szkiełek z różnych materiałów. Nawet nie wiecie, jak takie okulary są przydatne w przeszukiwaniu starych, zaszyfrowanych książek.
Zmieniłam szkiełka na normalne i podeszłam do drzwi. Otworzyłam je. I o mało nie umarłam.
-BŁAGAM, POMÓŻ NAM!!!
Bliźniaki prawie rozwaliły mi uszy. Upadłam z wrażenia na tyłek. Chwiejnie wstałam. Byli zrozpaczeni i trzymali jakiś koszyk.
-A o co chodzi?
-Bo widzisz... Noniewiemyaledzisiajranostałosięcośstrasznego!!!!
-Że co?!- nie zrozumiałam ani słowa.
-No... Wiesz, dzisiaj rano stało się to- powiedziała Mabel i zdjęła szmatkę przykrywającą koszyk. Jego zawartość przyprawiła mnie o niekontrolowany wybuch śmiechu.
W koszyku znajdowały się dwa kocury. Obydwa szare, z okularami na nosach, a różniły się tym, że jeden był ciemniejszy. A ja się już domyśliłam, kto to jest.
-Ash, to nie jest śmieszne!- powiedział Dipper.
-Wybaczcie, ale... Mhhhh- ledwo powstrzymałam się przed kolejną salwą śmiechu.
-A im to co się stało?
-No właśnie nie wiemy! Stało się to rano, a nikt z nas nie wie jak to odwrócić, i...
-I chcecie, żebym wam pomogła. No spoko, ale muszę zadać wam kilka pytań.
-Przemiana była bolesna?
-Nie.
-No dobra, a były jakieś błyski?
-Nie.
Wykluczyłam klątwę i zaklęcie. Czyli została jeszcze jedna opcja.
-A jedliście wczoraj jakieś jagody?
-Tak!
Złapałam się za głowę.
-To mamy problem. To były kocie jagody.
-Kocie... Co?
-Kocie jagody. Coś jak wilcze jagody, tyle że efekt jest jaki widzicie.
-A jest jakieś lekarstwo na to?
Zamyśliłam się. A! No tak!
Przywołałam zaklęciem mój dziennik i zaczęłam go przeglądać. W końcu znalazłam wymaganą listę.
-No, przynajmniej nie jest długa...-mruknęłam pod nosem. Ale wtedy rozwinęła się na pełną długość. Miała jakieś pół metra.
-No więc...wiem jak zrobić antidotum, ale... Nie mam wszystkich składników.
-CO?!
-Tooo... Ugh, skąd ja wytrzasnę Jaskier Miłości?! Przecież takie rzeczy mogą robić tylko...tylko...-dotarło do mnie. Pan mózg wreszcie się ruszył.
-Dobra, posłuchajcie mnie. Mamy trzy dni, by znaleść wszystko i stworzyć miksturę leczącą. Potem wasi wujkowie na zawsze pozostaną kotami. Ja dam wam listę potrzebnych mi składników. Sama nie mogę ich zebrać, ale wy dacie sobie radę.
-A co z nimi? Przecież z nami nie pójdą.
Westchnęłam. Jak ja się poświęcam.
-Ja się nimi zajmę. Wy idźcie szukać składników. Zrobię co mogę, ok?
-No dobra- zgodziło się rodzeństwo.
-Czekaj chwilę. To znaczy, że właśnie nas sprzedaliście?!- doszedł do głosu Stan.
-W sumie tak- burknęłam.
Ta przerwa dobrze mi zrobiła, bo znów mam wenę! Nareszcie xD
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top