best person you know
Przez kolejne dwa tygodnie, Aurelia niby niewinnie łypała na skrzynkę w drzwiach, czekając na odpowiedź. Próbowała się przekonać, że samolot, którym przewozili listy miał w sobie dziurę i teraz ta marna próba przeprosin leżała gdzieś na dnie Oceanu Atlantyckiego. Nie poszło jej to zbyt dobrze, dlatego też gdy pewnego zimowego poranka na ich dywan wleciała jedna, malusieńka koperta, serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi. Przełknęła nerwowo ślinę widząc na przedzie znaczki pocztowe z Ameryki i elegancki podpis. Zanim jednak rozerwała papier, zamarła, bo list wcale nie był zaadresowany do niej.
— Od kiedy masz znajomych w USA? — Aurelia oparła się o framugę, stając w przejściu do kuchni i machając kopertą.
Ciotka Anette siedziała przy blacie, przeglądając od niechcenia Guardiana i siorbała kawę. Na widok Aurelii uniosła niespokojnie wzrok, potem przeniosła go na list, a następnie wywróciła oczami i westchnęła tajemniczo, przerzucając stronę.
— Akurat ja znajomych mam wszędzie. — mruknęła. — To akurat mój nowy obiekt zainteresowań. Poznaliśmy się na Twitterze.
— Poznałaś faceta z Ameryki na Twitterze i uznałaś, że to będzie dobry materiał na obiekt zainteresowań? — Prychnęła, z głębokim zawodem oddając jej kopertę. — Nie dziwię się, że sama wybieram tak fatalnie.
— A to co miało znaczyć? — Kobieta przechyliła głowę spoglądając na nią z zainteresowaniem.
Aurelia mrugnęła tylko do niej łobuziarsko i zakopując palące uczucie rozczarowania, jeszcze raz rzuciła długie spojrzenie dziurze na listy. Później westchnęła tylko przeciągle, bardziej skupiając się na fakcie, że jej ciocia kogoś znalazła. Ucieszyło ją to. Wydawała się samotna w tym mieście. Jakby również tutaj nie pasowała, ale w tym samym czasie była nieodłącznym elementem tego życia. Filarem wszystkiego, co obie zbudowały w St. Helens.
Dlatego gdy drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia, siedziały razem przy stole i jadły wspólnie śniadanie, Aurelia czuła tylko wdzięczność. Ciotka Anette była specyficzna, ale wzięła ją pod swoje skrzydła chociaż wcale nie musiała. Bezinteresownie poświęciła swój czas by zająć się nieswoim dzieckiem i chociaż czasami zdarzały się cięższe dni, Aurelia czuła się szczęściarą, że ma ją w swoim życiu.
— Czemu się tak na mnie patrzysz? — Kobieta odstawiła filiżankę i spojrzała na nią z uniesioną brwią.
— Chcę się nacieszyć twoim widokiem zanim wrócę do szkoły.
— Patrzcie jaka żartownisia. — Anette machnęła dłonią. Za chwilę zapadła krótka chwila ciszy, podczas której zauważalnie zmarkotniała. — Właśnie, jeśli jesteśmy już przy temacie powrotu... nie sądzisz, że czas pożegnać Crest? Pojechałaś tam, bo prześladował cię jakiś duch i chciałaś się go pozbyć. Więc teraz, skoro go już nie ma...
Aurelia zamilkła z widelcem uniesionym w powietrzu. Jeszcze nie powiedziała jej, że zmieniła plany. Odkładała to na później.
— Chyba wolałabym zostać w Boise — odpowiedziała w końcu, uśmiechając się przepraszająco i mrużąc powieki. — Nie widzę siebie wśród zwykłych ludzi. Już nie.
— Rozumiem, ale może mogłabyś znaleźć inną magiczną szkołę gdzieś bliżej? Kiedyś Owen wspominał, że w Irlandii znajduje się najlepsza akademia w Europie. Z całą pewnością cię przyjmą, zwłaszcza gdy zobaczą, że chodziłaś do Crest — zasugerowała.
— Nie wiem czy jestem gotowa na przenosiny.
— Po prostu nie chcę żebyś tam wracała.
Aurelia przechyliła głowę, marszcząc czoło w zastanowieniu.
— Dlaczego?
Oczy Anette zalśniły żywo, ale zaraz zgasły, wracając do swojej zwykłej, naburmuszonej postaci. Upiła łyka herbaty z tajemniczym wyrazem twarzy, a następnie westchnęła i uśmiechnęła się smutno.
— Boise jest daleko. To wszystko.
— Może mogłabyś przeprowadzić się bliżej? Nic cię nie trzyma w St. Helens. Nie masz tu nawet jednej koleżanki.
— Przepraszam?! — Anette przycisnęła dłonie do serca, udając urażoną. — A Bertha z końca ulicy? Jest moją najlepszą kumpelą.
— Bertha wyprowadziła się do Liverpoolu trzy lata temu.
— Szkoda. No cóż, tak czy inaczej nie ma opcji. Ameryka to nie moje klimaty. Musiałabym kupić sobie spluwę, a to z kolei mogłoby się dla kogoś skończyć tragicznie.
Aurelia westchnęła, wracając do jedzenia śniadania. Atmosfera trochę zelżała, na zewnątrz wyszło słońce i teraz ciepłe promienie wylewały się leniwie na stół. Z kuchni dochodził głos speakera radiowego, w sąsiednim domu ktoś mocno trzasnął drzwiami. Obie cieszyły się tym przyjemnym momentem, dopóki Anette nie wstała nagle z krzesła.
— Mam coś dla ciebie — powiedziała, grzebiąc w kredensie. Wyjęła z środka paczuszkę obwiniętą w warstwy różowego papieru, który był tak cienki, że prawie przezroczysty. — Byłam w Londynie, kiedy opowiedziałaś mi historię ze swoim ślubowaniem. Nie chciałam żeby był to również problem z nadchodzącą koronacją Zary, dlatego znalazłam uroczy butik w Chelsea.
Aurelia rozszerzyła oczy, odkładając sztućce i przyjmując prezent. Od początku panowała zasada, że nie kupują sobie nic na święta. Zazwyczaj ciotka Anette zabierała ją na dobrą kolację w restauracji i za wszystko płaciła. Stąd też zaskoczenie, które powoli zastępowała euforia i ciekawość.
— Dziękuję, ale naprawdę nie musiałaś — powiedziała, rozrywając papier i w urzeczeniu oglądając sukienkę. Po chwili na jej ustach zabłąkał się ironiczny uśmiech, bo uniosła ją w górę i popatrzyła wyzywająco na ciotkę. — Jestem w prawdziwym szoku.
— Oj, już. Muszę pilnować, żeby nazwisko Hayes było godnie reprezentowane.
Dziewczyna wydęła wargi, bo nagle ogarnęło ją niespodziewane wzruszenie. Anette obserwowała z przerażeniem, jak składa sukienkę, odkłada ją na krzesło, a następnie wstaje i rusza w jej stronę.
— O nie, nie, nie trzeba... — powiedziała, unosząc dłonie, ale nie uchroniło jej to przed uściskiem.
— Dziękuję — szepnęła, czując jak w oczach kręcą jej się łzy. Przytuliła ją jeszcze mocniej i dodała: — Za wszystko.
† † †
Do Norwegii przybyła równe dwa dni przed koronacją. Z lotniska odebrała ją Zara i starszy mężczyzna o imieniu Jarle, który nie odezwał się słowem przez całą drogę do zamku. Spoglądał jednak na nią życzliwie, czasem uśmiechając się sam do siebie.
— Z Jarle jest wspaniały gawędziarz, ale niestety nie zna angielskiego — wyjaśniła później Zara.
Zamek rodu Sørensen znajdował się w regionie Østfold. Stał pośrodku niczego, milczący i potężny. Wichura smagała go ze wszystkich stron, ale kamień z którego wykute były jego mury widział już tyle zamieci, że ta nie robiła na nim najmniejszego wrażenia. Światła mrugały w oknach, wyglądając jak zagubione świetliki, błądzące wśród zimnej, grudniowej nocy.
Aurelia spoglądała zlękniona przez szybę, bo chociaż była tutaj pierwszy raz, zamek wyglądał znajomo. Mimo że w jej wizji płonął, teraz stał przyciszony wśród śnieżnego szaleństwa sprawiając wrażenie niezniszczalnego.
Po wyjściu z samochodu, Jarle zabrał jej walizkę, a Zara zaprowadziła do jadalni, gdzie podana została im kolacja. Aurelia speszyła się na widok srebrnych półmisków i kryształowej zastawy, bo swoje jedzenie przywykła jeść na plastikowym talerzyku z Różowej Pantery. Zara nie spostrzegła zakłopotania swojego gościa, bo paplała jak najęta i przedstawiała plan całego wydarzenia.
— Pojutrze rano przyjeżdża reszta. Oprócz Augusto, bo spóźni się na ceremonię i wpadnie na samą imprezkę. Ma opóźniony lot.
— Nie może się tutaj po prostu przeteleportować? Wiem, że Ruby to potrafi.
— Możesz się przeteleportować z jednego końca pomieszczenia do drugiego, a nie z Urugwaju do Norwegii, Aurelia.
— Tylko pytam — mruknęła, odsuwając od siebie talerz i kładąc łokcie na blacie.
Następnie westchnęła ostentacyjnie pod nosem, milknąc. Zara popatrzyła na nią uważnie spod przymrużonych powiek, a później wytarła kąciki ust serwetką i odłożyła ją na bok.
— Wyrzuć to w końcu z siebie, bo eksplodujesz.
— Nie chcę cię niepotrzebnie martwić.
— Matko, Aurelia. Mów!
Dziewczyna rozejrzała się na boki. Nie chciała żeby ktoś ją usłyszał, a w jadalni systematycznie kręciła się zamkowa służba. Teraz jednak było pusto, dlatego nachyliła się nad stół i przyciszonym głosem opowiedziała o swojej wizji. Zara początkowo pobladła, słuchając wszystkiego z kamiennym wyrazem twarzy. Pod koniec potrząsnęła głową i z wyczuwalnym zawodem, zapytała:
— Dlaczego dopiero teraz mi o tym mówisz? To nie brzmi jak dobra wróżba. Wręcz katastrofalna.
— Bo takie wizje czasem nic nie znaczą. Są wyolbrzymione. I tak jak mówiłam, nie chciałam dokładać ci dodatkowego stresu. Miałaś dużo na swoim talerzu.
Zara zaplotła ramiona na piersi, a Aurelia zmartwiła się, że będzie na nią obrażona. Przysunęła się bliżej i złapała ją za dłoń. Dziewczyna uniosła wzrok.
— Planowałam ci to powiedzieć, tylko później. Jednak gdy dzisiaj zobaczyłam Valdish... — Tutaj przerwała, walcząc z językiem. Zara wywróciła oczami, ale zdawała się rozbawiona. — Twój zamek — poprawiła. — To poczułam, że powinnam to zrobić jak najszybciej. Na wszelki wypadek.
— Następnym razem chcę wiedzieć od razu. Z takimi rzeczami nie ma żartów. — Wystawiła ostrzegawczo palec, a Aurelia skinęła głową. — Bo między nami, totalnie wydaje mi się, że ktoś spiskuje — dodała za chwilę, zniżając głos do szeptu i zmieniając gorzki ton. — Tak mówiła moja mama, pamiętasz? O tym samym rozmawiałam ostatnio z wujkiem. Opowiedział mi, że ojciec za życia miał porachunki z innym, potężnym norweskim rodem. Myślę, że powinnam uważać. Długi zmarłych rodziców przechodzą na dzieci i tak dalej. — Tutaj przerwała, bo do pomieszczenia weszła starsza kobieta i zapytała je czy skończyły jeść. — Tak, Anna. Dziękuję ci.
Po rozmowie w jadalni, temat przepowiedni już nigdy nie wrócił. Po kolacji Zara odprowadziła ją do pokoju, ale zanim poszła do siebie, przytuliła ją mocno.
— Tak się cieszę, że tutaj jesteś. Nie mogę się doczekać aż jutro poznasz mojego wujka. Powinien wrócić na tyle wcześnie, że zjemy obiad we czwórkę.
— We czwórkę? — Aurelia odchyliła głowę, spoglądając na nią zdziwiona.
— Dobranoc, jeg er glad i deg!* — odpowiedziała tylko, całując ją w policzek i znikając za drzwiami.
† † †
Magnusa Sørensena poznała w czasie spaceru po zamku. Wpadła na niego w bawialni, kiedy stał tak z walizkami przy nogach i rozmawiał przyciszonym głosem z Jarle. Na początku nawet nie wzięła go za wujka Zary; wyglądali drastycznie niepodobnie. Był średniego wzrostu, dobrze zbudowany z ustami zasłoniętymi przez gęstą brodę, przez którą przesmykiwały się szare przebłyski starości. Oczy miał czujne, młode, z pozoru serdeczne i ciepłe. Jego aura nie tryskała życzliwym żarem jak w przypadku jego siostrzenicy; była raczej stonowana, falując srebrzysto i mgliście nad jego skórą.
Zanim przywitał ją z otwartymi ramionami, Jarle szepnął coś do jego ucha.
— Aurelia, prawda? Magnus Sørensen. — Uśmiechnął się serdecznie, a trzy rzędy zmarszczek wypłynęły na jego czoło. — Bardzo miło cię w końcu poznać. Zara opowiadała o tobie same wspaniałe rzeczy!
— Mogę powiedzieć to samo, proszę pana.
Aurelia nie wiedziała czy mężczyzna czeka aż przytuli go na przywitanie czy zupełnie źle odczytywała znaki i myśląc tak, narażała się na faux pas już na wstępie. Stąd też wyciągnęła bezpiecznie dłoń i z nerwowym pół-uśmiechem uścisnęła jego.
— Och, po prostu mów mi Magnus.
Skinęła posłusznie głową i już miała uraczyć go obowiązkową, angielską pogawędką o pogodzie, gdy nieznany impuls zakuł ją w serce i jeszcze raz kazał zwrócić uwagę na jego aurę. Mdłe kolory wibrowały niespokojnie, najpierw przekształcając się w gwiezdno-szary odcień, a następnie wpadając w milczącą czerń. Od środka podgrzewały ją ostre, czerwone refleksy.
Aurelia postawiła krok w tył. Musiała przy tym wyglądać na naprawdę wystraszoną, bo Marcus zmarszczył brwi i zmartwionym głosem zapytał czy wszystko z nią w porządku.
— Tak, tak — skłamała, nerwowo machając ręką. — Zapomniałam dać znać ciotce, że doleciałam do Norwegii. Przecież ona mnie zabije. Przepraszam, ale muszę do niej zadzwonić n a t y c h m i a s t.
Następnie pomachała mu dłonią i z bijącym sercem wyszła z powrotem na korytarz. W głowie kłębiły jej się negatywne myśli, a ona nie mogła zrozumieć skąd ta nagła zmiana w aurze. W końcu był to wujek Zary, jej jedyna rodzina. Dlaczego więc te złowróżbne odcienie i złe kolory?
Można było zarzucić jej wiele niedociągnięć w różnych dziedzinach magii, ale nigdy nie myliła się z charakterami ludzi. A Magnus Sørensen był niedobrym człowiekiem o niezaspokojonym pragnieniu władzy i z jakiegoś powodu próbował to wcześniej ukryć.
Popatrzyła zlękniona przez ramię i w obawie, że być może za nią pójdzie, przyśpieszyła kroku i skręciła w pierwszy, lepszy hol. Uniwersum złośliwie postanowiło podrzucić ją z deszczu pod rynnę, bo nie ma innego wyjaśnienia dlaczego kolejną osobą, na którą wpadła był Vincent Everthrone.
Zauważyła go na tyle wcześnie, że zdążyła się zatrzymać i wciągnąć zaskoczona powietrze.
— Vincent.
— Aurelia.
W sercu ciągle miała podejrzany charakter Magnusa Sørensena, ale później usłyszała jak Vincent wymawia jej imię. Nigdy wcześniej tego nie robił. Oczy zalśniły jej nadzieją, że może nie jest już na nią zły. Szybko jednak zgasły, bo chłopak spoglądał na nią z chłodną obojętnością, wyglądając na głęboko znudzonego i podirytowanego.
— Dostałeś może mój list? — zapytała niepewnie.
— Jaki list? — Zmarszczył czoło.
— Ach, nieważne.
Cisza, która później zawisła w powietrzu była nieznośna i czuła ją aż w żołądku. Nie wiedziała czy powinna coś powiedzieć. Vincent nie wyglądał jakby był w humorze na wysłuchiwanie jej przeprosin, mając je zapewne gdzieś.
— Co tutaj robisz tak wcześnie? Goście przyjeżdżają dopiero jutro.
— Miałem nadzieję, że pomożesz mi odpowiedzieć na to pytanie.
Aurelia zbladła, bo w tym całym bałaganie i stresie tygodni minionych, każdemu wyleciało z głowy, że w zasadzie Vincent nieświadomie odgrywał rolę chłopaka Zary. Rozejrzała się speszona po korytarzu.
— A co powiedziała ci Zara?
— Nic. Zostałem zaproszony na obiad przez Magnusa Sørensena i dopiero dzisiaj dowiedziałem się, że moje towarzystwo będzie podejrzanie kameralne. — Spojrzał nad nią z góry, przechylając kpiąco głowę. — Wiesz może czemu zawdzięczam ten honor?
— Jesteś ważną osobistością Vincent, powinieneś się cieszyć.
— Pozwól, że spokojnie zapytam jeszcze raz.
— Spotkanie z najbliższymi.
— Interesujące. Gdzie jest więc Mayer, gdzie Allen, gdzie Sinimbo?
Jego cień stawał się większy i większy, a obecność przytłaczająca. Nie chciała mu znowu podpadać, dlatego wciągnęła powietrze i ignorując pieczenie na języku, powiedziała szczerą prawdę.
— Z jakiegoś powodu ukrywa przed wujkiem, że nie jesteście razem — wypaliła, a widząc czarne chmury, który zawisły nad jego głową, uniosła dłonie w geście obronnym. — Hej, nie strzelaj do posłańca. Wyjaśnijcie to między sobą.
— Z wami obiema jest coś mocno nie tak.
— Być może tak jest — przyznała.
Myślami znowu wróciła do feralnego spotkania. Wiedziała, że Vincent jej w tym momencie nienawidzi, ale nie chciała po raz kolejny uciszać swojej intuicji; ostatnimi czasy była wystarczająco gnuśna i ospała. Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, Aurelia chwyciła go delikatnie za ramię i lekceważąc dosadny sprzeciw, prowadziła aż znaleźli się wystarczająco daleko od bawialni i Magnusa.
— Nie przeciągaj struny, Hayes — ostrzegł ją.
Posłała mu tylko znaczące spojrzenie.
— Jak dobrze znasz Magnusa Sørensena?
Vincent wyglądał na zdezorientowanego, więc pokręcił tylko w niezrozumieniu głową i zmrużył powieki. Intryga skutecznie przepędziła wcześniejszy gniew.
— Nie mieliśmy okazji spotkać się wiele razy. Wiem, że bardzo upodobał sobie towarzystwo mojego ojca i siedzi chwilowo w Radzie. — Wzruszył ramionami. Następnie wbił w nią surowy wzrok. — Dlaczego pytasz?
— Czyli mu ufasz?
— Nie powiedziałem tego.
— Czyli mu nie ufasz?
— Aurelia, na litość. O co ci chodzi?
— Obiecaj mi, że będziesz jutro pilnował Zary — poprosiła, a oczy zalśniły jej od emocji. — Mam złe przeczucie. To tyle. Chciałabym mieć kogoś na baczności, bez wszczynania niepotrzebnego alarmu.
Vincent zmarszczył czoło. Być może dobrze, że wrzuciła go od razu na głęboką wodę. Teraz przynajmniej skupiał się na czymś innym niż gryząca niechęć, którą do tego momentu szczodrze ją obdarowywał.
— Jakie przeczucie? — dopytał. — Mów jaśniej.
— Wróżbiarskie. Nie zrozumiesz.
— Znowu kłamiesz.
Aurelia uniosła dzielnie głowę, patrząc mu prosto w oczy. Jej zdrowy rozsądek stał się więźniem jego twarzy, bo w Vincencie wszystko było piękne. Nawet gdy był na nią zły, nawet gdy wydymał wargi i kręcił głową z dezaprobatą. Z przygaszonym, tajemniczym spojrzeniem, ale również z furią zmieniającą kolor jego tęczówek na ciemno-zielony. Przerażały ją miejsca, do których czasem wędrowały jej myśli.
— Nie kłamię — odparła twardo, zadzierając podbródek. — Zara to moja najlepsza przyjaciółka, nie mogę pozwolić, żeby coś jej się stało. Jako wróżbiarka mam w sobie to niespokojne uczucie nieznanego pochodzenia, które rozpoznaję i które mnie martwi - więc proszę - zrób mi te przysługę i miej ją na oku. — Westchnęła. — Jeśli nie chcesz mi pomagać, bo jestem obślizgłą hydrą to w porządku. Zrób to jednak dla niej, bo wiem, że nadal ci na niej zależy.
Przypomniała sobie filmik, Wicked Game, zenit uczuć; Vincenta, który czerpał przyjemność z bycia szczęśliwym. Z tą miękką wizją w głowie, zdobyła się na odwagę i złapała go za dłoń. Palce miał sztywne, ale nie zabrał ręki.
— Nie jestem z siebie dumna — powiedziała w końcu, nawiązując do tematu nieudanego seansu nekromancji. Głos miała miękki, niepewny. Ścisnęła go mocniej, ale nie wiedziała czy to dla własnej otuchy czy jego. — Po ceremonii nie musimy już więcej ze sobą rozmawiać. To ostatni raz kiedy masz ze mną do czynienia.
Cisza, która potem zapadła była przejrzysta i z rodzaju tych dobrych. Patrzyli na siebie, jednocześnie udając, że nic nie widzą. Vincent w końcu westchnął, skinął głową i tym samym zawarli pokój. Być może nieoficjalny i z niewypowiedzianymi zasadami, ale wystarczyło by Aurelia poczuła się choć odrobinę lepiej.
— Do zobaczenia później na obiedzie, Vincent.
— Czemu mam wrażenie, że wcale cię tam nie zobaczę?
— Miałabym przegapić omawianie wspólnej przyszłości rodów Everthrone i Sørensen? Nigdy w życiu. Może z tego wyjść ciekawa telenowela. Szkoda, że nie ma z nami Augusto.
Vincent opanował do perfekcji groźny wyraz twarzy, którego nie omieszkał właśnie przybrać. Puściła jego dłoń i czując nachalny chłód wracający w miejsce gdzie dotykała jego skóry, przeklęła w głowie.
Nie miała czasu na romanse z emocjonalnie niedostępnymi mężczyznami. Teraz była zbyt zajęta odkryciem prawdziwej twarzy Magnusa i rozwiązania zagadki rodziny Sørensen.
jeg er glad i deg (norw.) - kocham cię
Best Person You Know - Lowertown
byłam giga chora, więc może to mieć swoje odzwierciedlenie w tekście, ale mam nadzieję, że wszystko jest w porządku i dobrze się bawicie<3 Jeg er glad i deg!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top