X-Virus
UWAGA: Tłumaczenie należy do @_Beznickova_
Ja jedyne co zrobiłam to wprowadziłam drobne zmiany.
--------------------------------------------------------
Cześć. Nazywam się Cody, urodziłem się... hm... w sumie to nie wiem... moje narodziny były bardzo... niechciane jak i niespodziewane. Nigdy nie poznałem mojego ojca. Dlaczego? Cóż, moja matka pracowała jako prostytutka, teraz już wiesz, zadowolony?
Mama nie była jakoś bardzo zainteresowana moją osobą. Nie widywaliśmy się przez wiele dni, czasem tygodni, więc praktycznie mieszkałem w domu sam. Kiedy czegoś potrzebowałem, to przychodziłem do sąsiadów, naprawdę bardzo mi pomagali. Przyjaciół też nie miałem zbyt wielu. I w sumie, to tyle co mam do powiedzenia w tym temacie. Właściwie dlaczego każdy tak bardzo rozciąga ten temat, kiedy tylko o tym opowiada? Ale może wrócę do swojej historii...
Kiedyś jednak w końcu przyszedł pracownik społeczny i zabrał mnie, odbierając przy tym prawa do opieki nade mną mojej matce. Zabrał mnie do sierocińca, co oznaczało, że musiałem też razem z domem zmienić szkołę, bo było zdecydowanie za daleko na dojeżdżanie, a mi to nie sprawiało grama różnicy. Na początku wszystko było idealnie, ale potem coś... hm... poszło nie tak i... wszyscy zaczęli mnie zastraszać.
Z tego powodu z nikim nie rozmawiałem, bałem się rozmawiać. Z resztą i tak przyzwyczaiłem się do tego, że nie mam przyjaciół i jestem uznawany za jakiegoś nienormalnego dzieciaka i że nigdzie nie pasowałem. Heh... trochę jak w horrorach. Lubisz horrory?
Siedziałem na krześle i wmawiałem sobie, że jestem inny, że nie pasuję... bo tak musi być. To mi pomagało...
Jakiś czas później dowiedziałem się, że ktoś chce mnie zaadoptować. Bardzo mnie to zaskoczyło, no bo niby kto chciałby takiego trzynastoletniego chłopca jak ja? Przecież chyba każdy wolałby od razu mieć przy sobie małego bobasa... Lubisz bobasy?
Zabrali mnie do bardzo dużego i luksusowego domu. Był przepiękny! Dali mi chwilę na pokazanie go w całej okazałości, a na końcu mój pokój... to wszystko było po prostu przepiękne. Jak sen... nawet jeśli nim był, to bardzo, ale to bardzo nie chciałem się z niego budzić. Chciałem już tutaj zostać na zawsze... tyle możliwości, tyle rzeczy, które można zrobić... czułem się jak więzień, który odsiedział już swoje i wyszedł na wolność...
Po paru tygodniach dowiedziałem się, że mój "ojciec" pracował w laboratorium, głównie nad badaniem różnych bakterii. I nagle coś poczułem... jakby poczucie... wyzwania. Wyzwania, któremu bardzo, ale to bardzo chcę podołać. Wyzwania, dla którego zacząłem się uczyć, a nawet czasami pomagałem mojemu ojcu w pracy. Kręciło mnie to. Ojciec wyjaśnił mi, jak wszystko tam działa, które bakterie są szkodliwe, a które nie. Zrobiłem kilka szkiców, notatek i wiele innych rzeczy, przez co często wracałem późno z tej pracowni. Ale mi to nie przeszkadzało. Z resztą... komu by to przeszkadzało?
Kilka lat później, miałem wtedy dokładnie 17 lat, wiedziałem już naprawdę dużo o bakteriach i jak z nich korzystać. Ludzie zaczęli przez to nazywać mnie psychopatą, ale się tym nie przejmowałem, nawet im się w sumie nie dziwiłem. Doskonale wiedziałem, że to przez to, że prawie codziennie chodziłem z ojcem do pracy. Nie wspominając już o tym, że upodobałem sobie ostatnio robienie eksperymentów na szczurach i innych zwierzętach. Ogólnie rzecz biorąc, każdy eksperyment kończył się śmiercią zwierzaka, jednak gdy umierały, wydawały straszne dźwięki, jakby miały zaraz wybuchnąć... To było po prostu wspaniałe! Zastanawiałem się, jak bardzo w takim razie mogłoby to zaszkodzić człowiekowi... Ale jakoś nikomu nawet się nie śniło o tym przekonać. Za każdym razem gdy kogoś o to zapytałem, odpowiadał że nie wie, że nie warto nawet próbować, albo że jestem po prostu szalony...
Dobrze, ale ja nie miałem zamiaru przestać.
Kiedyś, kiedy byłem z ojcem w pracy i nikt nie patrzył, zawinąłem strzykawkę wypełnioną żywymi bakteriami. Potem wróciłem do domu. W nocy, kiedy już wszyscy spali, ubrałem się w czarną kurtkę i niebieskie jeansy, po czym zszedłem do piwnicy. Zainteresował mnie kij baseballowy i słoik z gwoździami. Wbiłem trochę gwoździ w kij, tworząc w ten sposób prostą, ale bardzo zabójczą broń. Później wziąłem starą maskę gazową i gogle z niebieskimi szkiełkami. Co prawda początkowo chciałem wziąć te z pomarańczowymi, ale nie mogłem ich znaleźć, no cóż... Następnie wyszedłem na miasto... to było... dziwne... byłem tam, ale wcale się tak nie czułem... czułem się jakbym był gdzieś indziej... byłem świadomy tego, co robię... ale... czy to naprawdę byłem ja? W sumie... nie mam innego wytłumaczenia...
Ale po kolei...
Zauważyłem stary dom, przeszedłem przez okno i...
Zarżnąłem każdego, kto tam mieszkał... Czym? Tylko i wyłącznie swoim kijem...
A nie, chwileczkę... pamięć mnie jednak zawodzi...
Ostatniemu po prostu wstrzyknąłem zawartość wziętej przeze mnie strzykawki. Potem tylko czekałem... czekałem aż wszystko rozprzestrzeni się po ciele ofiary. Ech, facet dużo narzekał. Po jakiejś chwili mężczyzna zaczął strasznie głośno jęczeć i padł na ziemię.
Teraz był martwy...
To spowodowało u mnie wielki atak gromkiego śmiechu. Nie przerażało mnie to. W końcu... miałem to, czego chciałem... czyż nie? To tak powinno być, czyż nie? Tak? Jasne że tak, to oczywiste. Miałem rację... oczywiście, że miałem rację... nie... nie, nie, nie... ja niczego nie żałuję. Cieszę się. Naprawdę się cieszę!
W końcu jednak wróciłem do domu.
Niestety pech chciał, by "moi rodzice" przyłapali mnie ubabranego we krwi, więc ich też zabiłem, aby nie wezwali policji. Tego też nie żałuję. Zaraz potem zwiałem, gdziekolwiek, byle tylko jak najdalej od miejsc zbrodni. Nie żałuję. Udałem się do laboratorium, w którym pracował mój ojciec. Wyjąłem torbę z szafy i we wszystkie strzykawki pakowałem ile się da próbek z bakteriami i wiele innych, wszystko co popadnie. Wszystko, co się przyda. Kiedy już wziąłem wszystko, co uznałem za potrzebne, poszedłem do miasta, załatwiłem jeszcze z kimś parę spraw, po czym zwiałem do lasu. Niczego nie żałowałem.
Dlaczego? W końcu musiałem się gdzieś schować, gdziekolwiek, czyż nie? Tak się robi, to logiczne. Jednak coś nagle przykuło moją uwagę. Chłopak z nasuniętym na głowę kapturek oraz dwiema siekierami. Zupełnie różne od siebie, jak dwie krople wody. Patrzyłem w jego kierunku. Nie oszukuję, zesrałem się trochę na jego widok. Co z tego że mam broń? Tamten gość wydawał się bardziej... jakiś taki doświadczony w używaniu tego, co miał, a ja no sorry, ale nie za bardzo. Udało mi się w porę schować za drzewo, a potem za większą skałę. Myślałem, że wszystko szło dobrze, dopóki ten chłopak się nagle nie odezwał:
- Hej, wyluzuj, nie masz po co się chować - spojrzał na mnie dość spokojnie, wyglądało na to, że nie chciał mnie zaatakować, więc wyszedłem.
Stanąłem z nim twarzą w twarz. Lekko przerażony zapytałem:
- Kim jesteś?
Od razu mi odpowiedział:
- Nazywam się Toby.
Pomyślałem chwilę nad tym, czy mu odpowiadać. Ale jednak...
- Mam na imię Cody, ale mów mi X-Virus - powiedziałem. Spodziewałem się, ci się może stać. Ale... nie doszło do tego. Popatrzył na mnie i powiedział:
- No dobrze, X-Virus. Chodź za mną...
Ruszył, więc... i ja... jakoś tak... podążyłem za nim.
Toby zabrał mnie daleko od moich rodzinnych stron, do siebie. To był... dom, znaczy... tak go nazywam, bo jestem teraz wśród swoich. To moi bracia i siostry. Uczę się od nich, nabiera doświadczenia... a kiedy przyjdzie mój czas...
Świat mnie zapamięta.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top