17
Masky siedział właśnie w pokoju Rouge, aby upewnić się, że ta dobrze sobie radzi z wylizywaniem swych ran. W końcu kręgosłup kobiety został bardzo mocno uszkodzony przez działania Laughing Jack'a, wówczas kiedy to ona i Toby próbowali kupić Marissie trochę czasu na ucieczkę. Nie mieli oni jednak zbytnich szans przeciwko komuś, kto był nieśmiertelny. Jej pokój był identyczny do tego od Marissy. Klaustrofobiczny, około dwa na dwa metry. W środku znajdowała się tylko kanadyjka, na której leżała, przykryta kocem, a obok znajdowało się składane krzesło, na którym mężczyzna aktualnie siedział.
- Masky. Powiedziałeś jej? - zapytała się go Heather, leżąc nieruchomo i patrząc się w sufit.
Do tej pory nie mogła się zbytnio ruszać. Mogła co najwyżej podnieść lekko ręce, jednakże Ally zaleciła jej, by ograniczyła swój ruch do niezbędnego minimum, gdyż jej kręgosłup, żebra oraz wewnętrzne organy, które zostały uszkodzone przez Laughing Jack'a, potrzebowały czasu, aby dojść do siebie, nawet po tym jak dziewczynka pomogła za pomocą swoich paranormalnych umiejętności.
- Tak. Powiedziałem, że szopa wróciła na swoje poprzednie miejsce - odpowiedział cicho, siedząc z łokciami opartymi o kolana i ukrywając dolną część twarzy w splecionych palcami dłoniach - Nie odezwała się jednak. Cały czas tylko tępo patrzy się w przestrzeń, z kompletnie nieobecnym wyrazem twarzy. Zupełnie jak jakiś zombie.
Rouge milczała. Przełknęła cicho ślinę i lekko zamknęła oczy. Mimo tego, że to ona najbardziej oberwała podczas tego ataku, to wciąż martwiła się o innych. Z Tobym nie było problemu, gdyż dzięki jego analgezji wrodzonej, nie czuł on i tak bólu, więc szansa na to, że on przeżyje jakąś traumę była niska. Jedyny problem z nim był taki, aby zawsze ktoś przy nim był i pilnował, żeby nie wstawał ze swojego łóżka i czekał, aż jego rany się do końca zagoją. Aktualnie tą rolę posiadał Brian. Jeśli jednak chodziło o Marissę... cały czas była tutaj nowa i był to dla niej pierwszy raz, kiedy zaszła taka sytuacja. Kiedy została zaatakowana. Fakt, że nie była stabilna psychicznie nie był sekretem, co właśnie martwiło brązowowłosą.
- Mam co do niej złe przeczucia - westchnął Tim, pochylając trochę głowę, chowając przy tym niemalże całkowicie twarz w dłoniach - Mieliśmy tutaj już kogoś kompletnie obłąkanego. Nie skończył dobrze, chyba pamiętasz.
- Niestety tak... Minęły już cztery miesiace... - powiedziała cicho, wyraźnie zasmuconym tonem głosu.
- Sz cholera, przepraszam. Nie powinienem był o tym wspominać - szybko skarcił się mężczyzna, wyraźnie o czymś sobie przypominając - Przecież ty i on...
- To już nieważne Tim - przerwała mu kobieta, obracając lekko głowę w jego stronę, po czym jedną ręką sięgnęła w jego stronę, lekko dotykając tyłem swych palców jego policzka - Czasu nie cofniemy.
Brązowowłosy po kilku sekundach takiego siedzenia, zabrał dłonie ze swej twarzy, po czym złapał w nie delikatnie dłoń Heather. Na jego twarzy wypisany był w tym momencie smutek i wyraźne zmartwienie. Zupełnie tak jakby się o coś obwiniał.
- Dlaczego mnie z wami nie było... Przecież mogłaś umrzeć, a gdybym poszedł z wami, to...
- Tim - przerwała mu kolejny raz - Już ci mówiłam, czasu nie cofniemy. Teraz możemy jedynie cieszyć się z tego, że tym razem wszyscy to przeżyliśmy.
- No wiem, ale... Gdyby nie ty... Nie dałbym sobie tutaj rady - mówiąc te słowa, z kącików jego oczu zaczęły wypływać pojedyncze, maleńkie łzy - Nie wybaczyłbym sobie... gdyby coś ci się stało.
Rouge już nie odpowiadała. Wiedziała, że w tym momencie słowa były zbędne. On tak czy inaczej trzymałby się przy swoim, nieważne co by w tym momencie powiedziała. Tylko uśmiechnęła się więc delikatnie, pozwalając mu na wyrzucenie z siebie swoich emocji. Znajdowali się oni w takiej pozycji przez przynajmniej kilka minut. Po chwili brązowowłosy, z lekka speszony postanowił już opuścić to miejsce. Pomógł więc Heather odłożyć rękę z powrotem na kanadyjkę, po czym po pożegnaniu, opuścił on jej pokój. W obecnej chwili był on dość mocno zmieszany. Nie dzieliła ich przecież tak duża różnica w wieku, więc mogło to wyglądać dość dwuznacznie, fakt, że się o nią tak martwił. Prawda jednak była, taka, że praktycznie zawdzięczał jej życie. W końcu to ona nauczyła zarówno jego, jak i Hoodie'ego, jak przeżyć w tych warunkach. Po wyjściu na korytarz, młody mężczyzna dostrzegł, swojego przyjaciela, który stał trochę dalej.
- Nareszcie wyszedłeś.
- Brian, nie miałeś pilnować Toby'ego? - zwrócił się to niego Timmothy, powoli do niego podchodząc.
- Miałem. Jednakże poprosiłem Kate, żeby mnie zmieniła, bo już miałem go dość, a jej prędzej się będzie słuchać niż mnie. Ale to nie jest istotne - stwierdził, z wyraźnym zmartwieniem wypisanym na twarzy - Tim. Mamy problem.
- Że co? - zdezorientował się trochę Masky, podchodząc bliżej.
- Po tym jak w końcu miałem spokój z Tobym, stwierdziłem, że popatrzę co u Marissy dla odmiany.
- Coś z nią?
- Tak - odrzekł, po czym ciężko przełknął ślinę - Zniknęła. Zabrała swoją nową maskę i nóż który jej zabrałeś.
- I dopiero teraz mi o tym mówisz? - syknął w jego stronę, szybko przyspieszając kroku i wymijając przy tym partnera w korytarzu.
- Zrobiłem to z tego samego powodu, z jakiego ty teraz nie krzyczysz - odpowiedział mu, wyraźnie sfrustrowany krótkowłosy - Rouge nie może się dowiedzieć, bo sama będzie chciała iść jej szukać.
- Sz cholera, wiedziałem, żeby jej nie zostawiać bez nadzoru - warknął, kiedy już dotarł do jej pokoju i przez otworzone drzwi, zobaczył iż faktycznie jest ona nieobecna.
- Jeżeli postanowiła nas zdradzić, to tylko kwestia czasu zanim Slenderman ją dopadnie - stwierdził, wyciągając spod swojej bluzy maskę Tim'a i szybko mu ją podając - Dlatego musimy ją znaleźć przed nim i ją zatrzymać. We dwójkę mamy większe szanse.
- Ugh, wygląda na to, że nie mamy wyjścia. Musimy ją ogarnąć, jako starsi w fachu - westchnął szybko biorąc swoje wyposażenie, po czym razem skierowali się w stronę wyjścia - Nie mówiłeś Kate?
- Nie jestem głupi. Kazałaby mi zostać z Tobym, a sama poleciałaby ją bez namysłu zabić - rzekł, kiedy wychodzili już na zewnątrz - Jej noga z tego co pamiętam, jeszcze się do końca nie zagoiła. Mamy więc nad nią przewagę, bo nie mogła iść zbyt szybko.
Oboje szybko zaczęli więc iść szybko przed siebie, właściwie to nie wiedząc nawet w którym kierunku mogła ona pójść. Jako, że nie było jej nigdzie na widoku, oznaczało to, że z pewnością wyruszyła ona wcześniej niż jakieś dwadzieścia minut temu. Ile czasu jednak mogło minąć? Godzina? Dwie? Jedyną osobą, która ją dzisiaj odwiedzała była Ally, której w tym momencie również nigdzie nie było. Co akurat nie było trudne to potwierdzenia, biorąc pod uwagę fakt, jak mała i ciasna była ich szopa.
- Jak myślisz, gdzie mogła pójść? Przecież nawet nie powinna znać kierunku, w którym znajdowałoby się jakiekolwiek miasto - stwierdził Hoodie, który właśnie zakładał swoją kominiarkę.
- No nie wiem... Jak ostatnio ją widziałem, to jej stan psychiczny nie był najlepszy. Równie dobrze może się po prostu błąkać bez celu po lesie - syknął Timmothy, próbując domyślić się, jaki cel mogłaby sobie obrać, gdyby jednak posiadała w sobie tą resztkę rozumu - No tak, czemu od razu o tym nie pomyślałem - syknął, przy tym się zatrzymując.
- Coś wymyśliłeś?
- Mówiłem jej wczoraj wieczorem, że szopa przeniosła się do poprzedniego miejsca. To przecież tutaj została zwerbowana przez Slendermana.
- Chwila... nie myślisz chyba, że...?
- Najpewniej chce wrócić do domu, co mnie w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę co ją spotkało tutaj - syknął mężczyzna, czując jak nachodzi go jeszcze większe sfrustrowanie - Nie możemy do tego dopuścić.
- Fakt. Jeśli Slenderman ją tam dopadnie...
- Tak. Będzie bardzo mocno nieciekawie.
Po tej krótkiej wymianie zdań, oboje szybko zaczęli iść w kierunku, w którym wydawało im się, że znajdowało się miejsce, z którego Marissa pochodziła. Nie byli oni pewni do końca, w której części tego miasta mieszkała, dlatego nie mieli oni wyznaczonego dokładnego kierunku w którym mieli podążać. Mieli jednak nadzieję, że uda im się ją wypatrzyć po drodze.
W tym samym czasie, odchodzącą dwójkę obserwowała pewna mała istota. Na dachu szopy, w której mieszkali, siedział w tym momencie mała dziewczynka o białych włosach, w wiktoriańskiej sukience. Ally siedziała tak na odstającym kawałku deski i machał nogami z niewinnym uśmiechem na twarzy patrząc na swoich kolegów, bez ich wiedzy.
- Przecież nie czułam u Mari żadnych intencji do zdrady, o czym oni więc mówili? - zapytała samej siebie, przechylając lekko w bok głowę, wówczas gdy na jej twarzy pojawił się wyraz lekkiej dezorientacji - Ale ta Mari to też, przecież mówiłam jej, żeby nie przemęczała tej nóżki, a ta na spacerek się wybrała... I to beze mnie jeszcze.
~
Było już ciemno, a księżyc świecił dzisiaj zaskakująco jasno, nawet jak na bycie w pełni. W pewnym domu, aktualnie przesiadywała około czterdziestoletnia kobieta o długich blond włosach. Zaledwie dwa dni temu wróciła do tego miejsca, po tym jak w jej domu doszło do morderstwa oraz porwania. Zamordowany został kochanek ów kobiety, natomiast ofiarą porwania padła jej siostrzenica. Właścicielka domu czuła się z tym podwójnie źle, gdyż tuż przed danymi wydarzeniami dostała nagły telefon ze szpitala, gdzie ponoć mieli przekazać jej informacje na jakiś ważny temat, jednakże po dotarciu na miejscu, okazało się, że nigdy do niej nie dzwoniono. Ktoś więc ją oszukał, aby móc pozbyć się jej z domu. Teoria była taka, że sprawca nie wiedział, że w tym czasie mieszkała u niej jej siostrzenica oraz, że akurat odwiedzał ją chłopak. Przez co po włamaniu się najprawdopodobniej spanikował, zabił mężczyznę, a dziewczynę gdzieś zabrał, prawdopodobnie by pozbyć się ciała. Przypuszczano tak, ponieważ z domu nic nie ukradziono. Zupełnie tak, jakby coś poszło nie tak i sprawca porzucił swój oryginalny cel. Nie wiadomo było co się później wydarzyło. Na miejscu znaleziono krew dziewczyny, jednakże mimo to, kobieta miała nadzieję, że ta żyje i być może udało jej się uciec. Dlatego właśnie wróciła do tego miejsca, mimo tego, że zaszło w nim do tak strasznych rzeczy. Żeby czekać na swą siostrzenicę.
Obecnie blondynka siedziała w kuchni, przygotowując sobie kawę. Było to dość niecodzienne, robić taki napitek w środku nocy, jednakże kobieta tak czy inaczej nie mogła zasnąć. Nie chciała zasnąć. W kuchni znajdowało się wyjście do ogrodu za domem, zrobione ze szklanych drzwi. To właśnie za nimi aktualnie znajdowało się coś, co u każdego przywróciłoby o przerażenie. Kilka metrów od danych drzwi, znajdowała się ludzka sylwetka. Jako, że jednak była ubrana cała w czerń, a jej twarz zasłaniała tego samego koloru maska, ciężko było to dostrzec, nawet mimo jasnego księżyca. Zamaskowana osoba stała tam już od kilku minut i obserwowała przez szybę w drzwiach ową kobietę. To jak szamocze się po kuchni, patrząc z szafki do szafki, w poszukiwaniu mleka. Dana osoba patrzyła się tak, lekko, aczkolwiek niezauważalnie się przy tym trzęsąc. Czuła ból. Cierpiała.
- C... C-C-Ciocia...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top