Never Again - k.stoch x p.prevc x a.wellinger

Mam już naprawdę tego dość. Dość tego wszystkiego. Oszukiwania samego siebie, ciągłych wrzasków, syków i uderzeń. Na początku były delikatne, niczym szturchnięcia, czasem nieco mocniejsze, po których następowały litania przeprosin. Później przeprosiny się skończyły. A liczba uderzeń zwiększała. Były wycelowane precyzyjne - tak aby nikt nie widział. Uda, brzuch, ramiona. Po nich następowały „tłumaczenia" dlatego musiał się tak zachować. Tłumaczenie mi jak małemu dziecku, jak bardzo nieposłuszny byłem, jak mogłem się tak zachować. I że on też cierpi. Ba, nawet bardziej niż ja.

Potem już nie do końca się tak hamował. Uderzenia leciały wszędzie - na twarz, na głowę, gdziekolwiek się dało. Bo w końcu byłem taką niezdarą, że nikt by się nie zdziwił, że a to spadłem ze schodów, a to uderzyłem nosem w klamkę, idąc do łazienki, a to rozciąłem sobie wargę nartami. Zawsze po treningach miałem na sobie jakieś siniaki, więc co to za różnica, czy będzie ich trochę więcej? A no żadna.

I już nie było tłumaczeń. Były wyzwiska, pretensje, przekleństwa i groźby. Rzucanie we mnie czymkolwiek, co tylko było pod ręką, kopanie czy nawet duszenie. I zastraszanie. Żebym pod żadnym pozorem nie mówił nikomu. Bo opowie wszystkim, kim jestem naprawdę. A jestem tylko nic nie wartą dziwką.

Zbierałem się do tego długo. Tygodnie, jak nie miesiące. Nie mogłem pozwolić sobie na zostanie nakrytym, bo skończyłbym tylko skatowany, gdzieś w rogu. A już ledwo jestem w stanie się ruszać.

Dlatego teraz leżę bezwładnie na kołdrze, słuchając jego wyzwisk pod adresem mojej osoby. Czekam, aż po raz ostatni szturchnie mnie, uderzy w policzek, tylko po to, aby sprawdzić czy jeszcze żyję, po czym przybierze na twarz swój sztuczny uśmiech i wyjdzie z domu. Aż zamknie je na klucz i odpali samochód. Czekam, aż wyjedzie z podjazdu. Aż minie kolejne 5 minut, żeby nie wrócił się, bo czegoś zapomniał. Kiedy jestem już pewien, że go nie ma, najszybciej jak się da w moim stanie, podnoszę się z łóżka. Nie mam siły się przebierać, zmieniam tylko koszulkę na nieco mniej przepoconą. Wyciągam torbę, którą przezornie zostawiłem już na dolnej półce i wkładam do niej wszystkie ubrania, które przygotowałem już wcześniej, układając je w jednym miejscu. Pakuję najważniejsze rzeczy, po czym odszukuję zapasowy klucz; na szczęście wiem, gdzie leży. Zamykam dom i wychodzę.

Jego dom stoi dosyć na uboczu, dlatego zajmuje mi jakieś 10 minut, zanim docieram na główną drogę. Do centrum normalnie powinienem dostać się w maksymalnie 15. Biorąc jednak pod uwagę to, jak cholernie bolą mnie żebra przy każdym oddechu i brzuch przy każdym kroku, potrwa to do nawet pół godziny. Zaciskam zęby i idę, przy okazji włączając swój dawno nieużywany telefon. Na całe szczęście ma 50%, a w mieście powinien być już dobry zasięg. Nie mam dokładnie sprecyzowanego planu, skupiam się na razie tylko na tym, aby dostać się do centrum. Spinam się na dźwięk każdego przejeżdżającego samochodu, na całe szczęście jednak, żaden nie należy do niego. Mogę zadzwonić do kilku osób, ale pojawia się następujący problem. Na pamięć znam numer tylko i wyłącznie do ciebie. W pamięci mojego telefonu nie ma kompletnie nic, co zresztą też jest sprawką jego. Na domiar zaczyna padać. Patrzę na godzinę w telefonie i jeśli mu wierzyć, mam jeszcze około dwóch godzin na... no cóż, zniknięcie. Jeśli los wyjątkowo będzie mi sprzyjał to może powrót do domu zajmie mu jakieś pół godziny, godzinę więcej. Zależy, którego fagasa teraz pieprzy.

Mija dobre 40 minut zanim docieram do miasta. Tutaj, będzie mu ciężej mnie znaleźć. Staję w jednej z nieco osłoniętych bram i cały przemoczony, wyciągam telefon. Waham się, ale muszę zaryzykować. Zresztą jestem już chyba tak odarty z godności, że jest bardziej się nie da. Wystukuję numer, modląc się, aby urządzeniu nie zachciało się przestać działać na taką pogodę. Jeszcze raz sprawdzam wszystkie cyfry i klikam w słuchawkę. Normalnie wahałbym się pewnie o wiele dłużej, ale teraz nie mam czasu.

Denerwuję się o wiele bardziej, niż za każdym razem gdy on wracał do domu. Jest mi niedobrze i drżę na całym ciele. Jeden sygnał. Drugi. Trzeci. Czwarty. Nie odbierasz. Chcę się rozłączyć, ale palce kostnieją mi z zimna. Sześć. Siedem.

- Kamil?

Twój głos po drugiej stronie jest zaskoczony, ale pełen jakiegoś dziwnego ciepła, jakieś dziwnej znajomej nuty. Mam ochotę się rozpłakać.

- Możesz rozmawiać? - pytam cicho, jakby bojąc się, że ktoś mnie usłyszy.

- Oczywiście.

- Ja... - cholera, nawet nie wiem co mam powiedzieć. Chcę wyrzucić z siebie wszystko, błagać cię, żebyś mnie stąd zabrał, ale nie mam prawa. Ale jednocześnie jestem też tak cholernie zdesperowany, przerażony i... Zawsze byłeś tak dobrym człowiekiem. Czy mógłbyś pomóc mi ostatni raz? - Czy... jesteś w domu?

Panika w moim głosie jest tak wyczuwalna, że aż sam się krzywię.

- Jasne. Coś się stało?

Znów zasycha mi w gardle.

- Ja... Wiem, że nie powinienem cię o to prosić, nie mam prawa i cholera przepraszam, ale jesteś jedyną osobą, której numer znam na pamięć, jedyną, która zawsze wie co robić i... - zaczynam się jąkać. - przepraszam, po prostu...

- Kamil. - przerywa mi twój ciepły głos. - Gdzie jesteś? U... w domu?

Kręcę gwałtownie głową, po czym orientuję się, że ty tego nie widzisz.

- Nie. - szepczę. - W mieście, prawie na wprost kościoła.

- Będę tam za jakieś 10 minut. - w tle słyszę jakieś ruchy i kroki. - Jeśli możesz to podejdź pod kościół, od strony ogrodu. I nie ruszaj się stamtąd, staraj się nie wyłączać telefonu, zaraz będę.

Nie zdążam nawet wymamrotać słowa, kiedy słyszę dźwięk przerwanego połączenia. Cały czas rozglądając się na boki, zaczynan iść w stronę nakazaną mi przez ciebie, uspokajając się, że nawet jeśli on już wracał, to i tak zajmie mu około 45 minut, jak nie godzinę, żeby zorientować się, że mnie nie ma. A on prawie nigdy nie wracał przez miasto.

Staję dokładnie tak, aby mieć w miarę dobry widok na ulicę, jednocześnie próbując ochronić się od deszczu. Moja bluza jest już kompletnie przemoknięta, a w oddali słychać zbliżające się pioruny. Chociaż już nawet stanie w tej ulewie albo uderzenie przez piorun, jest lepsze niż kolejne dni z nim.

Po dobrych kilku minutach słyszę warkot silnika i czuję, jak woda z kałuży ochlapuje chodnik i moje buty. Szybko podnoszę wzrok, a żołądek podjeżdża mi do gardła. Nie zdążam zareagować, kiedy wysiadasz z auta.

Ledwo otwieram usta, aby coś powiedzieć, jednak twój wzrok skanujący moją twarz skutecznie mnie ucisza. Nie ma mowy, abyś nie zauważył rozciętej, chociaż już gojącej się wargi, zadrapań i siniaków. Bierzesz ode mnie torbę i stanowczo, ale delikatnie ciągniesz mnie za sobą do samochodu. Chyba wyczuwasz mój strach i pośpiech, bo kiedy tylko zapinam pasy, odpalasz silnik i odjeżdżasz.

Na moje usta cisną się tysiące słów, ale coś przeszkadza wypowiedzieć mi chociażby jednego składnego zdania. Kątem oka obserwuję cię, próbując wymyślić jakąś logiczną wypowiedź, tłumaczącą to, co się właśnie dzieje.

Praktycznie nic się nie zmieniłeś przez te ostatnie miesiące. Wyglądasz tak samo jak zapamiętałem, a jeśli mam być szczery, Peter, to nawet lepiej. Może właśnie dlatego, że tak dawno nie miałem okazji cię oglądać, a jedyne czym się karmiłem, to swoją pamięcią i wyobraźnią? Twoje włosy nadal są w nieładzie, teraz trochę sklejone przez deszcz, a oczy w skupieniu skanują drogę przed nami. Nie orientuję się nawet, kiedy docieramy przed twój dom.

Nie mówisz nic, jednak w przeciągu minuty wyciągasz mnie i moje rzeczy z samochodu, a po chwili otwierasz już drzwi.

- Poczekaj chwilę. - mówisz, po czym pomagasz mi ściągnąć przemokniętą bluzę i rzucasz mi ręcznik. Akurat w tym momencie słyszę coraz głośniejsze grzmoty, a ulewa robi się potężniejsza. Nie mija parę minut, a ja siedzę w twoim salonie, w twojej bluzie i z twoim kocem na ramionach. Nie panuję nad tym, że niemal od razu czuję się jakoś tak bezpiecznie i swojsko. Zanim udaje mi się dobrze zebrać myśli, ty wychodzisz z kuchni i stawiasz przede mną kubek z herbatą. Znowu znikasz, po czym wracasz, niosąc ze sobą wodę utlenioną, gazę i plastry.

- Najpierw zrobimy coś z tymi opuchnięciami, a potem wszystko mi opowiesz. - twój głos jest cichy i spokojny, a ja mimowolnie przymykam oczy, kiedy opatrujesz mi skaleczenia. Najwidoczniej mam także rozbity łuk brwiowy, co uświadamiasz mi, naklejając tam plaster. Próbuję nie krzywić się, ale i tak z moich ust wyrywa się stłumiony syk, kiedy przecierasz moją skórę wodą utlenioną.

- Gdzie masz jeszcze siniaki? - pytasz szeptem, uważnie mi się przyglądając.

Wzruszam ramionami.

- Chyba sam nie wiem, gdzie ich nie mam. - odpowiadam równie cicho.

Spinam się lekko, kiedy czuję jak delikatnie ściągasz moją bluzę i unosisz mój podkoszulek. Gdzieś z tyłu głowy kołacze mi idiotyczna myśl, że muszę robić koszmarne wrażenie.

- Trzeba to przemyć i nałożyć jakąś maść. Pewnie ledwo oddychasz. - mówisz, po czym nie wiem nawet skąd, wyciągasz jakieś maści na stłuczenia.

- Może cię zaboleć. - pozwalam ci częściowo rozebrać mnie i dotknąć większości wielobarwnych śladów. Czuję, że powinienem coś powiedzieć, wytłumaczyć się, przeprosić.

- Chyba bardziej mnie już nie będzie. - mruczę jednak, momentalnie ganiąc się za to w myślach. Odrywasz się na chwilę ode mnie, a twoje oczy skanują moją twarz. Dopiero wtedy się otwieram.

- Przepraszam Peter. - zaczynam się cicho jąkać. - Nie powinienem zawracać ci głowy, ani tu nawet być. Ja naprawdę przepraszam, że tak bez uprzedzenia wepchnąłem ci się do życia i zadzwoniłem akurat do ciebie, ale...

Przerywasz mi, klękając tuż przede mną, między moimi kolanami, wciąż trzymając dłonie na moich barkach, po chwili przesuwając je na moje dłonie i ściskając je mocno. Odszukujesz mój wzrok, a ja prawie rozpadam cię pod głębią twojego spojrzenia.

- Tak naprawdę, czekałem na to od dłuższego czasu.

____________________

Wracam tutaj z nowym shotem... Shotem, który zajął mi dosyć sporo czasu i którego pisałam przez kilka dni, głównie ze względu na tematykę i towarzyszące mi emocje, gdyż temat łatwy nie jest.

Jeśli przeczytałeś - zostaw gwiazdkę!

Oprócz oczywiście waszych komentarzy odnośnie tego shota, mam nadzieję, że podzielicie się ze mną waszymi refleksjami oraz opinią: czy chcielibyście przeczytać całe, dłuższe opowiadanie o takiej tematyce? Pomysł ten chodzi mi po głowie już od paru miesięcy i miło by było znać wasze zdanie.

Do zobaczenia,

Ola

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top