Body electric - p.prevc x k.stoch
Spotykaliśmy się każdej piątkowej nocy. Tuż po tym jak zgasły światła reflektorów, lamp oświetlających skocznię, kamer i flesze aparatów. Tuż po tym, jak w hotelu po kolei gasły światła w poszczególnych pokojach, a jedynymi elementami rozświetlającymi ciemności pomieszczeń były księżyc, śnieg i światła ulicznych latarni gdzieś w oddali.
Spotykaliśmy się każdej piątkowej nocy, kiedy to nie potrzebowaliśmy nikogo innego. Kiedy to wystarczała nam tylko swoja obecność, kiedy nikomu nie przychodziło już do głowy by próbować nas szukać, zadawać pytania czy w ogóle zwracać na nas jakąkolwiek uwagę. Kochaliśmy się każdej piątkowej nocy, po której nie mogłem założyć swoich ubrań, nie czując twojego zapachu, po której ja sam byłem cały przesiąknięty tobą.
Spotykaliśmy się każdej sobotniej nocy, tracąc jakąś część siebie. Lub wręcz przeciwnie – zyskując. To były te jedyne momenty, kiedy mogłem być w pełni sobą, kiedy jedyne co się liczyło, to twoje ciało obok mnie, twój oddech zmieszany z moim, twoje place splecione z moimi. Każdej sobotniej nocy, kiedy wracałem do hotelu najszybciej jak się dało, każdej sobotniej nocy, która stawała się wtedy pełnią mojego życia. Kiedy do samego rana, często śpiąc po jakieś ledwie kilka godzin, leżeliśmy spowici w białych, hotelowych prześcieradłach, które zazwyczaj kończyły zmięte gdzieś w nogach łóżka.
Gdy do samego świtu, toczyliśmy konwersacje na wszystkie możliwe tematy, czasem leżąc w łóżku, czasem siedząc na okiennym parapecie lub na balkonie. Kiedy gdzieś pomiędzy podziwianiem śnieżnego, zimowego krajobrazu, skradałeś mi mocne, namiętne pocałunki, cicho szepcząc moje imię.
Spotykaliśmy się każdej niedzielnej nocy, kiedy często, na wszelki wypadek, puszczałem radio na cały regulator, licząc że zagłuszy twoje kroki zbliżające się do mojego pokoju, czy na wypadek, gdybym gdzieś o drugiej w nocy zapomniał zagryźć wargi i przez przypadek wyjęczał twoje imię. Każdej niedzielnej nocy, którą specjalnie przedłużaliśmy, bo nieuchronnie zwiastowała poniedziałek.
Spotykaliśmy się trzy noce w tygodniu, które wyczekiwane były bardziej niż jakiekolwiek inne. Czasem udało się wyrwać czwartą, czwartkową noc, czystą, spokojną noc, kiedy po prostu leżałem z głową na twojej piersi lub oparty o twój bark, pozwalając ci przeczesywać moje włosy albo ustami składać nigdy nie wypowiedziane obietnice. Trzy noce w tygodniu, po których kolejne wieczory spędzałem oglądając twoje, lub nasze wspólne fotografie. Trzy noce, podczas których moje dłonie badały gęsią skórkę na twoich ramionach, naelektryzowane prześcieradło od twoich włosów i ciała, trzy noce, podczas których zmęczenie parowało szybciej niż oddechy z naszych ust.
Noce, podczas których w jakiś sposób gubiłem drogę do własnego pokoju, chociaż jedynym co piłem był szampan, kupowany gdzieś po drodze, na stacjach benzynowych czy w małych, lokalnych sklepikach, w których sprzedawczynie jedynie uśmiechały się, licząc drobne. Szampan, po którym butelkę kilka razy zbiliśmy, stawiając ją na rogu komody lub tuż obok łóżka.
Noce, na które pomimo wyczerpania, nieraz wręcz chorobliwego, czekaliśmy niecierpliwie, próbując jakoś przetrwać te kolejne cztery, które spędzaliśmy w d o m u. Trzy noce, które musiały starczyć nam na kolejne dni, lub w oczekiwaniu na kilkudniowe turnieje, gdzie te trzy noce przeradzały się w tydzień, a czasem w prawie dwa. Noce, gdy zapominałem, gdzie upchnąłem medal, albo czy w ogóle jakiś dostałem. Noce, w których moje myśli nie wybiegały poza hotelowy pokój i które nie były wypełnione niczym innym, tylko twoją obecnością.
Noce, podczas których, jeśli gdzieś nad ranem zasnąłeś jako pierwszy, odmawiałem różaniec, za to, że jest mi to dane, za kolejną noc z tobą, błagając aby te noce stały się jakimś cudem, dosłownie cudem, dłuższe i częstsze. Odmawiałem różaniec, jednocześnie przepraszając za to co robię, za to kim jestem i jednocześnie dziękując, za to, że jesteś obok mnie. Realny, zaplątany w pościel i moje kończyny, czasem mruczący coś pod nosem. Prosiłem, aby te kilka godzin snu wystarczyły mi na kolejny dzień, aż do czasu, kiedy będę próbował odespać je bez ciebie. Co nie wyglądało tak jak powinno, bo zaśnięcie bez twojego ciepła obok nie było tym czym chciałem.
Ale jak mogłem spać, mając cię tak blisko? Te trzy noce było jedynym co mieliśmy na własność, co było nasze, tylko i wyłącznie nasze, kiedy mogłem się mieć tak blisko jak chciałem. Kiedy nie musiałem pamiętać gdzie i kim jestem, kim ty jesteś i ile czasu mamy.
Spotykaliśmy się każdej niedzielnej nocy, po której, albo jeszcze w trakcie której, gdzieś nad ranem, przed świtem, kiedy wciąż było ciemno, a wszyscy inni ciągle jeszcze spali, ty cicho wymykałeś się do swojego pokoju. Mogłem spać najmocniejszym snem, ale zawsze słyszałem jak podnosiłeś się z materaca tak, aby mnie nie obudzić, tak samo, jak zawsze czułem ten chłód, który nawiedzał łóżko i pokój, tuż po tym, jak go opuściłeś. I mogłem jeszcze wtedy nie kontaktować w stu procentach lub nadal częściowo śnić, ale zawsze czułem, jak delikatnie całujesz mnie w czoło tuż przed wyjściem.
I po tej każdej niedzielnej nocy odliczałem czas już do piątku, odliczałem dni, które potem przemieniały się w godziny, a następnie w kwadranse, które stawały się minutami. I dopiero wtedy czas przestawał płynąć, jednocześnie biegnąc tak szybko, że na nowo budziłem się sam w poniedziałkowy poranek, zastanawiając się czy to wszystko miało miejsce. A potem przekonywałem się, że tak, odczytując cotygodniową, krótką wiadomość na mojej komórce.
Do zobaczenia w ten piątek Kamil
___________________
Po raz kolejny ten ship, mój ulubiony i jeden z tych, o których mogę napisać wszystko i zawsze. Miałam ostatnio problemy z napisaniem shota, parę razy siadałam, zaczynałam i kasowałam, ale ten, nie skromnie stwierdzę, że bardzo mi się podoba.
Jeśli macie jakieś pomysły na shoty to dawajcie mi znać w komentarzach, nie pisze zamówień, ale coś na pewno rozważę.
Jeśli przeczytałeś - zostaw coś po sobie!
Do zobaczenia,
Ola
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top