Rozdział siedemnasty - Pluton część 1
Zaczynają się moje ulubione rozdziały, mam nadzieję, że wam też się spodobają. Miłego czytania 💙
Siedemdziesiąt dwa miesiące później – sierpień
Niemal zwierzęcy ryk rozniósł się po Centrum Kosmicznym imienia Johna F. Kennedy'ego, kiedy lekarze opuścili śnieżnobiałą salę, a drzwi zasunęły się za nimi automatycznie. Jak na komendę wszyscy obrócili się i wbili swoje spojrzenia w drobną postać, szamoczącą się na łóżku, krzyczącą z coraz większą rozpaczą i strachem.
– Wstępna diagnoza? – zapytał mężczyzna, stojący obok specjalistów.
– Panie generale – zaczął lekarz stojący najbliżej – na ten moment nie jesteśmy w stanie nawiązać z nim jakiegokolwiek kontaktu. Cały czas krzyczy, a kiedy milknie, popada w stan całkowitej katatonii. Wygląda to na PTSD, ale nie możemy niczego zawyrokować po tak krótkiej obserwacji. Za to fizycznie, przebadaliśmy go i ma widoczne sercowe zmiany, tak jak się tego spodziewaliśmy, dotyczy to też wszystkich pozostałych astronautów, dlatego podłączyliśmy go do aparatury, która będzie nas informowała w razie nagłego zatrzymania pracy serca. Dalej, problemy ze wzrokiem. Nie wiemy, na ile jest to spowodowane stresem, ale dowódca misji ledwie widzi. Miejmy nadzieję, że wzrok zacznie mu wracać w ziemskich warunkach, ponieważ najprawdopodobniej te zaburzenia wiążą się ze wzrostem ciśnienia płynu mózgowo – rdzeniowego. Możemy tylko przypuszczać, że będziemy mieć do czynienia z całkowitą bezsennością. Oczywiście problemy z utrzymaniem równowagi, słabe kości i silne napromieniowanie. Na razie nie jesteśmy w stanie zbadać płuc, ale oddycha samodzielnie bez problemu, więc jesteśmy dobrej myśli.
– Nadal nie mogę uwierzyć, że to stało się z jednym z naszych najlepszych ludzi – powiedziała lekarka, zajmująca się przygotowaniem Juliana do misji. – Wydawał się idealny.
– Powinniśmy byli domyślić się, że nie ma ludzi idealnych – warknął generał. – Nie mam pojęcia, co mam powiedzieć w Biurze Wykonawczym Prezydenta.
– Całe szczęście udało się ich sprowadzić z powrotem. Nie wiem, jak Sennett to zrobił, ale udało mu się wrócić i doprowadzić to do końca – wtrącił major, obserwujący Juliana ze zmarszczonym czołem.
– Misja została przerwana, nie doprowadziliśmy jej do końca.
– Ale załoga przeżyła, a pozwolę sobie stwierdzić, że jeśli zdecydowalibyśmy się na kontynuowanie, moglibyśmy nie mieć szansy na zobaczenie kogokolwiek z załogi. Oni nie wróciliby na Ziemię, nie byliby w stanie. Sennett w tej chwili to wrak człowieka, musimy go poskładać w całość na tyle, na ile będziemy mogli – powiedział poważnie jeden z psychologów klinicznych, patrząc na wszystkich mężczyzn stojących nieopodal. – Pamiętajcie, że kiedyś musimy podać do opinii publicznej informację o powrocie załogi, a ich rodziny muszą się dowiedzieć o stanie ich zdrowia.
– Tym zajmiemy się później – zadecydował generał, odrywając wzrok od Sennetta szarpiącego się z pasami przytrzymującymi go w miejscu. – Dajcie mu coś na uspokojenie, dokończcie badania, kiedy będzie nieprzytomny, a od jutra rozpoczynamy rekonwalescencję. Ma być w stanie wystąpić publicznie i opowiedzieć o misji bez zająknięcia. To jest wasze zadanie na najbliższe miesiące. A do tego czasu, macie zakaz mówienia komukolwiek o tym, co się wydarzyło. To jest rozkaz. Czy to jest jasne?
– Tak jest – mruknęli chórem, zastanawiając się, jak mają naprawić kogoś, kto został całkowicie zniszczony.
***
Widział wszystko jak przez mgłę. Mrugał szybko, chcąc rozpaczliwie coś zobaczyć, ale zdawał sobie sprawę, że to na nic. Mógł tylko liczyć, że odzyska wzrok w jak najszybszym czasie. Nie mógł samodzielnie chodzić, jego nogi nie były w stanie go utrzymać i akurat to nie było dla niego zaskoczeniem. Starał się nie panikować, ale nie mógł się ruszyć, czuł się zniewolony i zaczynał wariować. Zdawał sobie sprawę, że teraz, kiedy jest już na Ziemi, powinno być lepiej, ale wszystko o czym potrafił myśleć, to uczucie osamotnienia i porzucenia oraz lęk przed samym sobą. Kiedyś nie wierzył w to, że tam u góry, kiedy jesteś zdany tak naprawdę tylko na siebie, ukryte instynkty wychodzą na jaw, a nasza osobowość zmienia się i wszystko co złe, uaktywnia się z czasem. Był świadom tego, co się wydarzyło i to go przerażało, chociaż na razie wszystko docierało do niego jak przez mgłę. Czuł się otumaniony i ogłupiały, zapewne po jakiś lekach, którymi został nafaszerowany. Nie mógł spać przez dwa dni i wtedy wstrzyknęli mu coś. Pamiętał ten ból, gdy igła przeszła przez jego ciało i zapadł w sen, który nie przyniósł ulgi czy ukojenia, a przeciwnie był jednym wielkim koszmarem, z którego obudził się z krzykiem na ustach.
Chciał stąd wyjść i zobaczyć Tristana. Cały czas potrafił myśleć tylko o nim i to go wykańczało. Tak bardzo jak chciał się z nim spotkać i porozmawiać, pragnął też uderzyć go i wykrzyczeć mu w twarz, że zostawił go i porzucił, zastępując kimś innym. Czuł, że świruje, ale nie potrafił przestać się tak zachowywać. Chciał uwolnić się z tych pasów, które przytrzymywały go w miejscu, chciał w końcu poczuć się wolnym człowiekiem, Chciał odetchnąć świeżym powietrzem i zobaczyć błękit nieba, a nie widział nawet twarzy ludzi, którzy go otaczali. Był całkowicie bezużyteczny i uświadomienie sobie tego, sprawiło, że rozpłakał się jak małe dziecko.
***
Siedemdziesiąt pięć miesięcy później – listopad
Siedział na fotelu, który wydawał mu się zbyt miękki i wygodny. Nie przywykł do czegoś takiego, więc kręcił się, starając znaleźć jak najwygodniejszą pozycję. Odkąd wrócili, minęły trzy miesiące i nie widział się z nikim z załogi. Domyślał się, że wszyscy muszą go nienawidzić, więc to, że go unikali, wcale go nie dziwiło. Jakiś nieznany mężczyzna przywiózł go tutaj na wózku, ponieważ jego nogi powoli wracały do poprzedniego stanu, ale nadal traktowano go jak niepełnosprawnego. Nerwowo poprawił okulary, do których nie był przyzwyczajony. Odkąd pamiętał, miał idealny wzrok, a teraz pewnie wada wzroku miała towarzyszyć mu do końca życia. Prychnął rozdrażniony i rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym się znajdował. Okulary mogły być irytujące, ale nareszcie coś widział. Jego wzrok poprawił się przez te miesiące, ale nadal nie widział zbyt dobrze. Drgnął nerwowo i obrócił się szybo w stronę drzwi, kiedy usłyszał, że ktoś wchodzi do pomieszczenia.
– Dzień dobry Julianie – powiedział mężczyzna w białym kitlu. – Jestem doktor Jonathan Benett.
– Dzień dobry – burknął cicho, unikając wzroku lekarza. Nie miał ochoty rozmawiać z żadnym specjalistą, chciał tylko, żeby go stąd wypuścili.
– Chciałbym trochę z tobą porozmawiać, jeżeli oczywiście wyrazisz na to zgodę – poczekał chwilę, czekając aż skinie głową i ponownie zaczął mówić. – Jak się czujesz?– to było proste pytanie, ale nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Chwilami czuł się dobrze, ale przez większą część czasu chciał wszystkich rozszarpać i coś zniszczyć.
– Dobrze – mruknął, chwytając się mocniej fotela, na którym siedział.
– Cieszymy się w takim razie – odparł mężczyzna, cały czas obserwując go czujnym wzrokiem. – A może jest coś, o czym chciałbyś porozmawiać? Jakaś kwestia, którą warto byłoby poruszyć?
– Nie.
– Dobrze, Julianie wszyscy wiemy, że ty i twoi przyjaciele przeszliście przez wyczerpującą misję. Ja i pozostali lekarze chcemy pomóc wam wszystkim stanąć na nogi i poczuć się lepiej, więc może opowiedziałbyś mi o jakimś wydarzeniu z misji? O tym, co się tam działo? – zapytał lekarz, a Jules spojrzał na niego szybko, nie potrafiąc skupić się na jego twarzy przez dłuższą chwilę. Nie wiedział, o czym ten doktor chce rozmawiać, nie wiedział, co ma mu powiedzieć i po co ma to robić. Nie potrafił odnaleźć w swojej głowie nawet jednej spójnej myśli.
– Nie ma o czym rozmawiać – powiedział krótko, nie chcąc mówić nic więcej, nie umiejąc przypomnieć sobie niczego wartego opowiedzenia.
– Spędziliście na Marsie lata Julianie, na pewno wydarzyło się tam coś, o czym warto wspomnieć – nalegał mężczyzna, który powoli zaczynał działać mu na nerwy, a złość zaczęła piętrzyć się w jego umyśle.
– Mam powiedzieć coś, co chce pan usłyszeć? To śmieszne – prychnął, wcale nie rozbawiony. – Nie będę zaspakajał pana ciekawości, żeby później wszyscy opowiadali sobie, jaki byłem słaby – czuł, jak jego noga podryguje coraz szybciej w nerwowym rytmie.
– Nikt tutaj nie będzie cię oceniał, nikogo z was. Nie byłeś słaby, nikt tak nie myśli, ale może powiesz mi, dlaczego ty tak sądzisz?
– Pieprz się – warknął w stronę lekarza, oddychając z coraz większym trudem.
– Wszystko, co tutaj powiesz, zostanie tylko między nami. Obowiązuje mnie tajemnica lekarska – zapewnił Benett, na co szatyn przewrócił tylko oczami.
– Jasne, nie jestem taki głupi. W NASA nie ma czegoś takiego jak tajemnice lekarskie, wszyscy muszą wiedzieć o wszystkim, więc odwal się w końcu ode mnie – powiedział, a po chwili pewna myśl pojawiła się w jego głowie, zatrzymując złość, która chciała wydostać się na zewnątrz. – Kiedy będę mógł zobaczyć się z Tristanem?
– Na razie nie możemy pozwolić na żadne wizyty osób z zewnątrz. Nadal jesteś osłabiony, może kiedy będziesz w pełni sił wtedy ...
– Chcę zobaczyć się z Tristanem. Jestem tutaj już trzy miesiące i czuję się świetnie. Chcę zobaczyć Tristana – powiedział głośniej, zaciskając dłonie w pięści.
– Przykro mi Julianie, ale na razie to nie jest możliwe.
– Mam tego dość, przetrzymujecie mnie tutaj bez mojej zgody. Chcę tylko zobaczyć się z nim. Dlaczego mi na to nie pozwalacie?
– Kim jest Tristan? – zapytał spokojnie lekarz, ignorując jego pytania.
– Jest moim ... – urwał, nie wiedząc, co powiedzieć, kim był dla niego Tristan, kim on był dla tego chłopaka. – Jest moim ... – życiem, ostatnią nadzieją, wszystkim – jest kimś bliskim.
– Może chciałbyś porozmawiać o Tristanie w takim razie. Nie musimy rozmawiać o misji, możesz opowiedzieć mi o Tristanie – zaproponował Benett, ale wściekłość Juliana zdążyła już powrócić.
– Nie chcę o nim rozmawiać, chcę go zobaczyć do cholery! – krzyknął, wpatrując się w lekarza z nietłumioną złością.
– Jak powiedziałem wcześniej ...
– Mam to gdzieś, słyszysz! Nie możecie mi zabronić widywać się z ludźmi! Chcę zobaczyć Tristana!
–Uspokój się proszę.
– Jestem spokojny! Przestań traktować mnie jak dziecko! Chcę spotkać się z Tristanem! – podniósł się z trudem i nim zdołał pomyśleć, że przecież nigdy nie zachowywał się w ten sposób, podszedł do biurka mężczyzny i jednym ruchem zrzucił wszystkie książki i dokumenty, które leżały na blacie. – Chcę Tristana! – wykrzyczał mu prosto w twarz, uderzając dłońmi o biurko.
– Panie Sennett, proszę usiąść na fotelu i uspokoić się.
– Mam tego dość, mam dosyć was wszystkich! – krzyczał coraz głośniej, przyciągając uwagę ludzi na korytarzu.
– Julianie ...
Otrząsnął się, gdy leżał na swoim łóżku z dłońmi mocno przypiętymi do łóżka. Nie wiedział, jak się tu znalazł, nie zarejestrował tego. Rozglądał się spanikowanym wzorkiem po sali, w której spędził ostatnie miesiące. Nie miał pojęcia, co się z nim dzieje, nie rozumiał samego siebie i to zaczynało go przerażać.
***
Siedemdziesiąt sześć miesięcy później – grudzień
– Widzicie jakąś poprawę? Trzymamy go tutaj już czwarty miesiąc. Niedługo będziemy musieli powiadomić rodzinę i najbliższych, pewnie też tego Tristana, o którym on ciągle mówi. Zresztą jest grudzień, idą święta, on nie powinien być tutaj sam.
– On nie chce poruszać tematu misji, unika tego jak ognia. Na nawet najmniejszą wzmiankę o Marsie reaguje strachem albo złością – doktor Benett westchnął zmęczony, przeglądając kartotekę Tristana. – Pomyślałem, że może spotkanie z rodziną pomogłoby mu trochę w odnalezieniu równowagi, ale on ani razu nie wspomniał o matce czy siostrach. Od dwóch miesięcy podczas terapii próbujemy zmienić nastawienie Juliana. Staramy się nakłonić go do rozmów, do zakończenia unikania tematu misji i wydarzeń, które miały miejsce na Marsie, jednak dotychczas nasze działania nie przyniosły pożądanego rezultatu. Doktor Smith pomyślała, żeby oprowadzić go po znajomym terenie naszego Centrum. Myślę, że możemy spróbować nakłonić go do rozmowy w ten sposób.
– Julian nadal cierpi na bezsenność, spowodowaną koszmarami. Nie chcę mówić o czym śni, ale śmiało możemy stwierdzić, że nieustannie odtwarza sytuacje, które miały miejsce podczas misji – wtrąciła wspomniana doktor Smith. – Widoczna jest też agresja i nieumiejętność radzenie sobie z odczuwanymi lękami i emocjami. Nadal podajemy mu leki, ale musimy zmniejszyć dawki. Nie chcemy go przecież uzależnić od psychotropów.
– Czyli mam przez to rozumieć, że Sennett nadal nie doszedł do siebie?
– Niestety nie.
***
Szedł powoli obok doktor Smith i z zaniepokojeniem rozglądał się po korytarzu, który bardzo dobrze znał. Wszędzie widział znajome logo NASA i poczuł, jak jego dłonie zaczynają drżeć, więc wcisnął je szybko do kieszeni obszernej bluzy. Zatrzymał się nagle, gdy dostrzegł tak dobrze sobie znaną wirówkę przeciążeniową, oparł dłonie o szybę i wpatrywał się w obracające się urządzenie z rosnącą paniką. Czuł, jak w jego głowie wszystko zaczyna wirować. Nie docierały do niego żadne dźwięki, było tak przeraźliwie cicho, jak w tamtym miejscu. Jak przez mgłę widział już to, co dzieje się dookoła niego. Wydawało mu się, że doktor mówi coś, ale nim zdołał odpowiedzieć, pochylił się i zwymiotował na jasną podłogę.
– Julianie dobrze się czujesz? – lekarka znalazła się przy nim w jednej chwili. – Słyszysz mnie? Jules?
– Zostawcie mnie, proszę, zostawcie mnie – wyszeptał słabo, odsuwając się od niej. – Nie każcie mi tam znów lecieć. Ja nie dam rady. Nie mogę znów go zostawić. Nie chcę lecieć na Marsa. Proszę, nie każ mi tego robić – spojrzał na nią spanikowanym wzorkiem i gdy zobaczył przestraszony wzrok kobiety, zamarł. – Proszę, nie wysyłaj mnie tam. Mogę opowiedzieć wam wszystko, co chcecie, ale nie wysyłajcie mnie już na żadną misje. Błagam.
– Julianie – kobieta powoli usiadła na podłodze tuż obok niego. – Powiem teraz coś ważnego, więc posłuchaj mnie – chwyciła ostrożnie jego trzęsące się dłonie i ścisnęła je delikatnie. – Nikt nigdy nie zmusi cię do żadnej misji. Nigdzie nie lecisz, zostajesz tutaj. Niedługo wrócisz do domu, do swojej rodziny, będziesz mógł odpocząć. Rozumiesz?
– Naprawdę? – wyszeptał, wzmacniając uścisk. Jego wzrok błądził po jej twarzy, jego spojrzenie było tak dzikie i rozbiegane. – Tak bardzo się bałem, kiedy tam byłem. Nie mogłem się z nikim skontaktować, wiedziałem, że odpisywanie na wiadomości nie miało sensu, on niczego by nie zrozumiał. A później wszędzie byli tylko ci sami ludzie i nie radziłem sobie z dowodzeniem, wszystkim odbijało. Bałem się, że jeżeli coś się stanie któremukolwiek z nich, nie będę w stanie im pomóc. Nie poradziłbym sobie, gdyby ktoś przeze mnie umarł. Czułem coraz większą samotność i zaczęła rodzić się we mnie zazdrość, że on jest na Ziemi i cieszy się życiem, kiedy ja umieram gdzieś na końcu świata. Czułem wściekłość, każdego dnia coraz większą. Nie mogłem spać, ponieważ wszystko o czym myślałem to Tristan, to że pewnie jest już z kimś i jest zakochany. Nie mogłem znieść ich wszystkich dookoła siebie, tej nieustającej muzyki, która mnie irytowała. Ciągle słyszałem tylko Abbę. Chciałem zabić Marka, naprawdę miałem takie myśli, żeby po prostu go zamordować i mieć święty spokój. Nie wiedziałem, czy gorzej było kiedy muzyka płynęła z głośników, czy kiedy panowała zupełna cisza. Nawet nie wiecie, jak tam jest. Tam nie ma życia, tak jakby wszystko było martwe i nie mogło się odrodzić. Chciałem usłyszeć jakiś śmiech szczęśliwych ludzi, chciałem, żeby jakiś samochód zatrąbił albo nagle zahamował, tak żeby było słychać ten okropny pisk opon, chciałem usłyszeć jakieś krzyki, które nie byłyby tylko wytworem mojej wyobraźni, które nie byłyby tylko w mojej głowie. Pragnąłem poczuć wiatr na swoim ciele, chciałem usłyszeć jak uderza w gałęzie, zobaczyć, jak wprawia je w ruch, chciałem usłyszeć szum oceanu, dźwięk fal. Chciałem tylko ponownie usłyszeć głos Tristana, ten po przebudzeniu, kiedy zaczynał marudzić, że słońce świeci w jego oczy, ponieważ zapomniałem zasłonić okno, kiedy przeciągał się leniwie i śmiał z mojego wewnętrznego budzika – nawet nie wiedział, że płakał, kiedy jego głos zaczął urywać się, a coraz głośniejsze szlochy wydobywały się z jego ust. – Bałem się, że już tutaj nie wrócę, że nie zobaczę mojej mamy, dziewczynek i ... – przerwał nagle i zamarł ze strachem w oczach. – Moja mama, o Boże, moja mama, co z nią? Czy ona wie? O Boże – wyrwał dłonie z uścisku doktor Smith i zasłonił swoje uszy, uciekając przed światem, kryjąc się przed własnym strachem i nienawiścią, która mieszała się z miłością, w sposób, który go przerażał. – Boże, Boże, Boże, moja mama, mama, dziewczynki – powtarzał jak mantrę, nie pozwalając sobie przerwać nawet na chwilę.
– Julianie, oddychaj spokojnie – lekarka, położyła mu dłoń na ramieniu, ale zabrała ją szybko, kiedy szatyn odsunął się, uciekając przed jej dotykiem. – U twojej mamy wszystko dobrze, u sióstr też, nie denerwuj się. Wdech i wydech, powtarzaj za mną wdech i wydech, właśnie tak, świetnie – pochwaliła go, widząc jak stara się uspokoić. – Bardzo dobrze, wdech i wydech.
Spojrzał na nią ostrożnie, bojąc się tego, co może zobaczyć w jej oczach, ale kiedy nie dostrzegł tam potępienia ani odrzucenia, poczuł się zdziwiony. Wydawało mu się, że wszyscy wyczuwają w nim tchórza, że wiedzą, jak bardzo zawalił całe swoje zadanie.
– Przepraszam – wydusił, kiedy uspokoił się na tyle, by mówić normalnie. – Chciałbym być taki jak kiedyś, ale ja już nawet tego nie pamiętam. Nie wiem kim byłem, nie wiem, jakim byłem człowiekiem, nim to wszystko się zaczęło.
– Spokojnie Julianie, my wszyscy pamiętamy i pomożemy ci przypomnieć sobie – zapewniła go mocnym i pewnym głosem, a on po prostu musiał jej uwierzyć, ponieważ oprócz wiary nie pozostało mu już nic.
***
Siedemdziesiąt siedem miesięcy później – styczeń
Wspinał się powoli na małe wzgórze, wyrzucając samemu sobie, że nie było go tutaj tak dawno. Niestety życie pędziło do przodu i nie pozwalało mu na zatrzymanie się, chociaż pragnął tego bardziej, niż mogłoby się wydawać. Po urlopie, na który sobie pozwolił, musiał wrócić do pracy i zrobił to na pełnych obrotach, zatracając się w swoich obowiązkach. Wstawał skoro świt i wracał do domu późnym wieczorem lub w nocy. Nie narzekał, praca zmuszała go do skupienia, dzięki temu nie miał czasu na myślenie i zamartwianie się brakiem jakichkolwiek informacji na temat Juliana. Podczas każdej wizyty u Iris widział, jak kobieta denerwuje się coraz mocniej, a stres stawał się jej codziennym towarzyszem. Zrobiłby wszystko, byleby tylko pomóc jej się uspokoić, ale problem leżał w tym, że nie mógł zrobić nic. Był bezsilny wobec wielkości NASA, ich możliwości i wpływów, a Julian skutecznie odciął go od wszystkiego, co istotne.
Zastanawiał się, czy może uda mu się spotkać swoją ulubioną towarzyszkę i rozmówczynię. Nie widział jej cały szmat czasu, odkąd starał się traktować Tony'ego całkowicie neutralnie i delikatnie odrzucać jego względy, odwiedzać Iris i tłumaczyć Rose, że chłopak który się jej podoba, jest całkowicie niewłaściwy, odwiedzać swoją maleńką chrześniaczkę i pracować. Nie miał czasu na nic innego i zaczynał czuć, że wariuje.
Przyspieszył i ostatecznie wbiegł na wzgórze. Uśmiechnął się widząc tak znajome miejsce, które odkąd tylko pamiętał, napawało go spokojem, którego tak potrzebował. Zamarł, kiedy na grobie, który odwiedzał, dostrzegł dużo świeżych kwiatów i zniczy. To było dość nieoczekiwane. Drogę, która mu pozostała, pokonał biegiem i kiedy dotarł na miejsce, wiedział już, skąd te kwiaty.
– To niemożliwe – wyszeptał do siebie, kręcąc głową z niedowierzaniem. – To nie mogło się wydarzyć. Nie, nie, nie! – jego krzyk rozniósł się echem po pustym cmentarzu. Opadł na kolana, wpatrując się w tablicę, na której pojawiło się nowe imię i nazwisko, to które znaczyło dla niego tak wiele. – Dlaczego? – spuścił wzrok na kwiaty, które powoli traciły swoje piękno. Chwycił między palce jeden z czerwonych płatków, który wyraźnie odcinał się od jego jasnej skóry i potarł go delikatnie. – Co się pani stało? – zapytał, wiedząc, że i tak nie uzyska odpowiedzi. Nie znał nikogo z jej rodziny, nie wiedział gdzie mieszka, czy ma jakieś dzieci, wnuki. Nie zdążył z nią porozmawiać o tak wielu sprawach, nie opowiedziała mu tylu historii ze swojego życia. A teraz odeszła zupełnie bez pożegnania, zniknęła bez słowa, prawie tak samo jak Julian. – Dlaczego pani nie poczekała? Nawet nie powiedzieliśmy sobie żegnaj – nie zorientował się, że płacze, dopóki łzy nie zaczęły spływać po jego szyi, gubiąc się gdzieś za kołnierzykiem jego ulubionej koszuli. – To tak cholernie niesprawiedliwe. Dlaczego w moim życiu wszyscy postanawiają po prostu odejść? – podniósł się z kolan i po raz ostatni popatrzył na miejsce, które teraz nie napawało go spokojem, tylko przeraźliwym smutkiem, który docierał głębiej, niżby tego pragnął. Stracił kolejnego przyjaciela. Kogoś, kto miał być obok, gdy Julian wróciłby do niego. Teraz życie po raz kolejny zadecydowało za niego. Utracił tę możliwość, szansa na coś została mu zabrana bez żadnego ostrzeżenia i w końcu zaczął to pojmować. Życie nie zawsze wysyła nam sygnał ostrzegawczy, czasami po prostu uderza w nas z rozpędem i przygląda się zniszczeniom.
***
Siedemdziesiąt osiem miesięcy później – luty
Kiedy Julian przygotowywał się do pierwszej misji, Tristan starał się nie oglądać konferencji prasowych z jego udziałem. To wydawało mu się niewłaściwe, bo przecież Jules mógł powiedzieć mu to wszystko prosto w twarz. Oczywiście obejrzał najważniejszą konferencję, ale resztę po prostu pomijał, nie chcąc wiedzieć zbyt wiele, by nie bać się mocniej, niż powinien. Jednak teraz, kiedy nie widział mężczyzny od ponad sześciu lat, to nie miało sensu. Chciał tylko popatrzeć na niego jeszcze raz, usłyszeć jego głos, kiedy mówił o czymś z szalonym entuzjazmem. Dlatego zamknął się w pokoju i odnalazł stare wywiady z astronautami. Nie wiedział nawet, który z nich wybrać, więc kliknął na ten pierwszy z brzegu z największą liczbą wyświetleń i pozwolił sobie na powrót do przeszłości, do wspomnień, które dawały nadzieję i umacniały go. Zamyślił się i oczywiście przeoczył początek konferencji, więc teraz starał się zrozumieć, o czym mówią astronauci.
– To niesamowite. Będziemy pierwszymi ludźmi na Marsie i naprawdę wszyscy jesteśmy podekscytowani. W dodatku możemy być pewni sukcesu, ponieważ mamy najlepszego dowódcę na świecie – powiedział podekscytowany Mark, klepiąc po plecach siedzącego obok Juliana.
– To prawda – potwierdził Victor. – Jesteśmy zaszczyceni, że będziemy mogli brać udział w misji pod dowództwem najmłodszego astronauty, który przygotowywał się do tego od swoich najmłodszych lat.
– A co z zagrożeniem? Nie obawiacie się? W końcu wszystko może pójść nie tak – dziennikarz, zadał pytanie, które chyba wszystkich sprowadziło na Ziemię.
– To nie tak, że nie wiemy, na co się zgodziliśmy – Julian przysunął się bliżej mikrofonu. – Każdy z nas jest świadomy zagrożenia, jakie wynika z samej misji, z jej długości i niebezpieczeństwa. Wszyscy mamy swoje marzenia, pragniemy czegoś, co nie jest dostępne dla zwyczajnego człowieka. My mamy ten zaszczyt, by znaleźć się w miejscu, o którym inni mogą tylko śnić. I przyznam, że te miliony kilometrów, które przyjdzie nam przemierzyć, napawają mnie radością i ekscytacją. Każdy z nas wie, co może się wydarzyć. Wiemy, co musimy poświęcić i co poświęcimy dla tej misji i robimy to z pogodą ducha i nadzieją, że nasza misja zapoczątkuje kolejne i coraz więcej ludzi będzie miało w przyszłości okazję do spełnienia swojego marzenia o czerwonej planecie.
– Spełniamy swoje marzenie i dzięki nam inni będą mogli zacząć marzyć jeszcze mocniej – Emily zajmująca się medycyną, zabrała głos pierwszy raz podczas tej konferencji.
– A wasi najbliżsi? Co oni sądzą o misji? Nie boją się?
– Moja żona jest przerażona i pewnie będzie wściekła, że właśnie powiedziałem to głośno – wyznał żartobliwie Mark. – Obiecała nagrać mi jakąś składankę do słuchania, więc panowie przygotujcie się, cisza nie będzie nam doskwierać.
– Tylko błagam, niech to nie będzie Abba – powiedziała żartobliwie Melissa, szturchając lekko Marka. – Myślę, że tego nie zniesie nawet Mars.
– Chyba wszystkie bliskie nam osoby są przerażone i odczuwają pewien niepokój i niepewność, ale wiedziały o misji od dawna, więc przyzwyczaiły się już do tego prawda? – George przerwał im przepychankę i spojrzał na resztę załogi, która ochoczo mu przytaknęła.
– Dokładnie tak – Julian zgodził się szybko. – Nasze rodziny zdają sobie sprawę z tego, że może wydarzyć się najgorsze i że nie wrócimy, to chyba oczywiste, są na to przygotowani. Niemniej jednak decyzja o zostawieniu wszystkich osób, które są dla nas ważne i które kochamy, jest jedną z najtrudniejszych, jakie musi podjąć każdy astronauta. Wszyscy przecież trochę się boimy, ale świat którego jeszcze nie znamy nie da się poznać ludziom strachliwym. On czeka na nas, na odważnych i my mamy zamiary sprostać wyzwaniu, które zostało przed nami postawione.
Zatrzymał nagranie, ale nadal nie potrafił oderwać oczu od szatyna. Uśmiechnął się lekko na widok tak znajomego uśmiechu na twarzy mężczyzny. Nie można było nie dostrzec, że Julian był szczęśliwy, emanował energią, której inni mogliby mu pozazdrościć. Był wyjątkowy, wręcz magiczny, nierealny ze swoją siłą, która przyciągała ludzi. Mówił o tym strachu, o trudzie zostawienia bliskich, ale przecież loczek pamiętał, kiedy Jules opowiadał mu o Marsie, o tym, że na tej planecie istnieją pory roku, tak jak na Ziemi, jednak latem maksymalna temperatura wynosiła zero stopni, a w nocy spadała do minus stu. Mówił o tym wszystkim bez strachu, bez nerwów czy lęku. Był tylko podekscytowany i nie mógł się doczekać misji. Był tak odważny i zielonooki chciał tylko skryć się w jego ramionach, by ukryć ten strach, który ogarniał całe jego ciało, gdy słuchał opowieści o obcej planecie. Delikatnie dotknął twarzy Juliana na ekranie swojego komputera, wmawiając sobie, że pod opuszkami palców czuje ten zarost, który drażnił jego wrażliwą skórę.
– Tak bardzo za tobą tęsknię i kocham cię – wyszeptał, nie czując się głupio ze świadomością, że przecież szatyn go nie słyszy. – Mam nadzieję, że to wiesz.
***
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top