Rozdział XLV
Poprzedni rozdział dodany dzisiaj po 0:00 - sprawdź, czy przeczytałeś/aś.
Po kilku dniach mieszkania z Aubrey jest mi coraz bardziej głupio. Zwaliłam jej się na głowę, więc przecież mnie nie wyrzuci. W końcu noszę pod sercem jej wnuczkę. Czuję, że za długo tutaj jestem. Problem w tym, iż nie chcę jeszcze wracać do domu. Och, dlaczego to wszystko jest takie trudne?!
Wstaję ociężale z kanapy, gdyż zgłodniałam. Ponownie w ciągu pół godziny. To jest straszne, bo jem i wyglądam jak wieloryb. Moja córka chciałaby jeść za dwóch, dlatego ja jem za czterech. Ugh!
- Skarbie, ale ja będę gruba jak beczka - mówię do swojego brzucha, na co dostaję mocnego kopniaka. - Auć! Dlaczego kopiesz mamusię? - i kolejny raz. Przewracam oczami z politowaniem.
Moje dziecko jest niewdzięczne. Ja znowu idę coś zjeść, a ono mnie torturuje. To nie jest sprawiedliwe. Mamy się nie bije. Chcę to powiedzieć maluszkowi, jednak przerywa mi dzwonek do drzwi. Ponownie przewracam oczami, tyle że wolniej niż zwykle, a następnie wlokę się, aby otworzyć.
- Cześć, Sarah. Mogę wejść? - odzywa się łagodny głos Victorii Sewell. Zaczynam się denerwować, gdyż sam jej widok przyprawia mnie o palpitację serca. Czuję też skurcz brzucha, czyli dzidziusiowi się gość nie spodobał.
Moja krew!
- O co chodzi? - pytam niemiło, nadal stojąc w progu.
- Chciałabym z Tobą porozmawiać, ale chyba nie na klatce schodowej.
- Ze mną? Nie wolałabyś z moim mężem? - zadaję pytanie kąśliwie. Widzę, że brunetka jest opanowana, a moje słowa spływają po niej jak po kaczce.
- Wpuścisz mnie? - ponagla mnie. Najchętniej wykopałabym ją stąd, ale wolę nie narażać mojej córki, dlatego robię żmii przejście, aby mogła swobodnie wejść do środka. Małej się to chyba nie spodobało, bo znowu daje o sobie znać. Masuję swój brzuch, żeby ją uspokoić.
Sewell rozgląda się po mieszkaniu jakby była jakimś kurwa rzeczoznawcą.
Rzeczoznawcą?
Mniejsza z tym.
Czego ten trol ode mnie chce? Nie mam jej nic sympatycznego do powiedzenia i wydaje mi się, że ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Zakladam, iż mój kochany mężuś spowiada jej się z całego naszego życia.
Przyjaciele, kurwa.
Ciekawe czy Dan byłby zadowolony, gdybym zaczęła przyjaźnić się z Jasonem. Wie, że byliśmy razem i nie sądzę, iż skakałby z radości. Bo przecież mi nic nie można, on za to może bardzo dużo.
- Słucham, nie mam dla Ciebie dużo czasu - zirytowana ciszą, jaka między nami nastąpiła, krzyżuję ręce na piersiach.
- Czekasz na kogoś? - jakby nigdy nic zadaje mi proste pytanie. Prycham zaskoczona.
- A co Cię to interesuje? Przyszłaś w konkretnym celu, więc może z łaski swojej byś się w końcu wysłowiła.
- No tak. Posłuchaj, Sarah...
- Pani Bolton - poprawiam ją, kładąc nacisk na nazwisko. Spojrzenie, którym Victoria mnie obdarza, mówi coś w stylu szkoda mi Ciebie.
- Nie powinnaś tak bardzo odgrywać się na Danie. Nas łączy tylko i wyłącznie przyjaźń. Naprawdę. Nie widzieliśmy się tyle lat. Bardzo się ucieszyłam, kiedy na niego trafiłam. To mój najlepszy przyjaciel z młodości.
- Och, przykro mi, że tak szybko się zestarzałaś - mój głos jest przesłodzony. Czuję, że wyprowadzam ją z równowagi. I dobrze. Niech ma, suka.
- Nie bądź bezczelna - brunetka wygładza materiał swojej sukienki.
- Kto tutaj jest bezczelny?! Chcesz wiedzieć? Ty! Jak śmiesz w ogóle mówić mi, co mam robić? Gówno Ci do tego czy odgrywam się na Danie, czy nie, bo to kurwa mój mąż. M Ó J M Ą Ż - wykrzykuję jednym tchem. Zaraz potem przymykam oczy z bólu, jaki zadaje mi moje dziecko.
Uspokój się, skarbie.
- Twój mąż nie jest Twoją własnością, Sarah - żmija kręci głową. Ugh, jak ona mnie denerwuje!
- Powiedziałam już, że to nie jest Twoja sprawa! Czemu wpieprzasz się w nasze życie? Nudno Ci w swoim? Dlatego postanowiłaś nas zniszczyć?
- Co ja takiego robię? Robisz problemy o to, że mój przyjaciel zapiął mi suwak sukienki? Proszę Cię, nie masz lepszych powodów do awantur? - przewraca oczami. Chciałabym napluć jej w te cholerne ślepia.
- On powiedział... - przerywam, zdając sobie sprawę, że gdybym zdradziła jej, o co tak naprawdę poszło, ta żmija mogłaby to wykorzystać. - Wiesz co, lepiej będzie, jak zabierzesz stąd tę swoją pieprzoną dupę - syczę, wskazując palcem na drzwi.
- Pieprzoną przez Twojego męża - posyła mi zwycięski uśmiech.
Zbija mnie z tropu. Marszczę brwi, próbując przyswoić sobie to, co przed chwilą powiedziała ta szmata. Czyli to jednak prawda. Zdradza mnie z nią. Jeszcze codziennie próbuje mi wmówić, że kocha tylko mnie. Kocha mnie, pieprzy ją? Niezłe połączenie.
Moja córeczka chyba ma dość, bo skurcz, jaki mnie w tej chwili łapie, jest nie do zniesienia, dlatego wydaję z siebie głośny jęk. Czuję się mokra, cholera. Spoglądam na swoje nagie nogi, po których spływa wodnista wydzielina lekko podbarwiona krwią. Z moich oczu wypływają łzy, kiedy czuję ponowny okropny ból brzucha.
- Ej, co Ci jest? - pyta żmija przestraszonym głosem, kładąc rękę na moim ramieniu, jednak spycham ją.
- Gówno, kurwa. Wyjdź stąd - syczę, osuwając się po ścianie na podłogę.
- Co tu się dzieje? - do pomieszczenia wpada nagle Aubrey i natychmiast przy mnie kuca. - Sarah, kochanie, co się stało?
- Ona sypia z Danem... a ja... coś ze mnie wypływa - próbuję nie szlochać i ostatkiem sił udaje mi się powstrzymać przed wyciem.
Moja teściowa patrzy na moje nogi, a w jej oczach widzę przerażenie. Potem wszystko dzieje się tak szybko. Brunetka wychodzi z mieszkania, wyrzucona przez Aubrey, która wykręca numer na pogotowie. Tłumaczy coś do słuchawki, a w końcu przerywa, spoglądając na mnie.
- Który to tydzień?
- Trzydziesty piąty - sapię.
Tak źle się czuję. Mocne skurcze zadają mi tortury, dodatkowo bolą mnie plecy. Mam też wrażenie, jakby malutka wręcz naciskała, żeby przyjść na świat. Co? Nie! Nie mogę teraz urodzić! To za wcześnie do cholery!
- Sarah, proszę, uspokój się, ale to jest przedwczesny poród - moja teściowa ponownie kuca przy mnie, kładąc dłonie na moje kolana. Wytrzeszczam przestraszona oczy.
- Nie! Przestań, moja córka urodzi się w terminie! Nie będzie wcześniakiem, rozumiesz? - wrzeszczę, jednak przerywa mi ponowny ból brzucha. - Au!
- Stres w niczym Ci nie pomoże, a wręcz pogorszy stan Twój i dziecka. Za chwilę przyjedzie karetka, nie bój się, kochanie - kobieta głaszcze mnie czule po głowie, dodając mi otuchy. Już nic nie poradzę na mój szloch. Tama pęka.
Jak mam się nie bać? Przez tę suką moje dziecko będzie wcześniakiem! Przecież ono nie jest jeszcze w pełni wykształcone! Cholera, a co jeśli... jeśli ona nie...
Kurwa stop! Będzie dobrze, cholera musi być dobrze. Mała urodzi się zdrowa jak ryba, szybko wyjdziemy ze szpitala bez żadnych komplikacji, będziemy żyć długo i szczęśliwie. We trójkę. Czy we dwie?
Przypominam sobie słowa Victorii. Pieprzoną przez Twojego męża. Nie wybaczę mu zdrady. Zdrady i perfidnego kłamstwa na temat miłości. Za kogo ja wyszłam? Pobraliśmy się zbyt pochopnie. Teraz czeka mnie co, rozwód? Świetlana przyszłość dla mojej córki. Wychowywać się bez ojca.
- Sarah, Ty krwawisz! - Aubrey łapie się za głowę, patrząc na krople krwi płynące po mojej nodze. Piszczę przerażona. Co tu się odwala, co tu się kurwa odwala?!
Niedługo potem do mieszkania wchodzą ratownicy medyczni i zajmują się mną. Uwijają się szybko, gdyż już chwilę potem znajduję się w karetce. Przy moim boku cały czas jest matka Dana.
- Nie mogę dodzwonić się do mojego syna - kręci głową zdenerwowana.
- Nie wiem, czy w ogóle go to obejdzie. On pieprzy Victorię - wyduszam z siebie, ściągając z nosa maskę tlenową.
- Nie zdejmuj tego - Aubrey karci mnie, więc już się nie odzywam.
Kilku ludzi ubranych w dziwaczne zielone stroje wiezie mnie gdzieś, nic mi nie mówiąc. Przed oczami migają mi tylko szpitalne światła, które strasznie mnie rażą. Denerwuje mnie, że wszyscy rozmawiają między sobą, a do mnie nikt się nie odezwie. W dodatku odprawili Aubrey.
- Dowiem się w końcu czegoś? - syczę wściekła.
- Wieziemy panią na blok, musimy wykonać cesarskie cięcie - wypowiada jeden z mężczyzn, a jego słowa działają na mnie niczym kubeł lodowatej wody.
Jaka, kurwa, cesarka?
__
Otwieram powoli oczy, jednak natychmiast je zamykam, gdyż razi mnie jasne światło w pomieszczeniu. Jest mi niewygodnie. Chciałabym się podnieść, ale wszystko mnie boli.
- Sarah? - odzywa się nagle kobiecy głos. Zasłaniając ręką źródło światła, otwieram oczy. Przy moim łóżku siedzi Aubrey i trzyma mnie za drugą dłoń.
- Co... ja... gdzie moja córka? - wpadam w panikę. Przedwczesny poród, szpital, cesarskie cięcie. Cholera, musieli mnie uspać. W oczach mojej teściowej widzę łzy. - Jasna cholera, co się stało?!
- Malutka jest taka śliczna! Widziałam ją. Leży w inkubatorze. Waży 2143 gramy i ma 39 centymetrów wzrostu. To najsłodsze dziecko na świecie.
Słucham kobiety jak zahipnotyzowana. Moja córeczka. Moje maleństwo. Czuję na swoim policzku spływającą łzę. Urodziła się. Żyje.
- Jest zdrowa? - chlipię.
- Jak na razie wszystko jest w porządku, nie ma powodów do obaw. Moja kochana wnuczka - Aubrey ociera swoje łzy. Uśmiecham się. Też chciałabym ją zobaczyć. Muszę, muszę.
- Chcę ją widzieć.
- Ale, Sarah. Jesteś po zabiegu...
- Chcę zobaczyć swoją córkę - naciskam. I nie odpuszczę. Nie ma szans.
- Zapytam lekarza - moja teściowa wstaje, po czym opuszcza salę.
Jest ze mną tylko ona. Ojca mojego dziecka nie ma. Świetnie. Przykładny tatuś. Jestem na niego wściekła, ale czuję też smutek. To taki ważny moment w naszym życiu, a jego po prostu ze mną nie ma. Zapewne gzi się z tą pustą krową.
- Mogę Cię zawieźć na tym - blondynka pcha w moją stronę wózek inwalidzki. Może być i tak, byleby tylko zobaczyć moje dziecko.
Aubrey pomaga mi wstać z łóżka, co robi bardzo ostrożnie. Po chwili usadawiam się i możemy jechać do maleństwa. Moje ręce drżą. Jestem tak bardzo podekscytowana. Nie mogę w to uwierzyć. Za chwilę ujrzę moje dzieciątko, które tak naprawdę powinno być jeszcze w moim brzuchu, a ono leży w inkubatorze.
- Ekhm... Dan? - pytam cicho teściowej, spuszczając wzrok na swoje dłonie.
- Nagrałam mu się na pocztę, nie wiem, gdzie jest ten gówniarz - chichoczę lekko, kiedy wyobrażam sobie blondyna jako małego gnojka. - Jesteśmy. Malutka leży przy samym wejściu, o tutaj - kobieta wskazuje palcem na urządzenie przypominające obudowane łóżeczko, w którym znajduje się maleństwo.
- Mogę tam wejść? - pytam z nadzieją w głosie.
- Niestety nie, nie teraz.
Patrzę na moje dziecko. Naprawdę jest takie maleńkie. Mój najdroższy skarb, moja córeczka. Jej brzuszek miarowo unosi się i opada. Śpi. Powoli lustruję jej rączki, nóżki, główkę, na której widać ciemne włoski. Jest taka śliczna.
- Pani Bolton? - zza moich pleców odzywa się męski głos. Odwracam się i zauważam wysokiego mężczyznę w białym kitlu.
- Tak.
- Pani córka urodziła się o dwunastej czterdzieści jeden po południu dnia dwudziestego ósmego września. Waży 2143 gramy, mierzy 39 centymetrów. Czy nadała pani dziewczynce imię?
No tak. Imię. Nie myśleliśmy nad tym z Danem. Mieliśmy jeszcze przecież na to czas. Nikt się nie spodziewał, że maleńka przyjdzie na świat wcześniej. Jak mogę jej dać na imię?
...
Chyba...
Wiem...
- Tess. Moja córka nazywa się Tess.
Woow dzidziuś przyszedł na świat! Sama się cieszę, serio. Aż się uśmiecham do telefonu. Standardowo mam nadzieję, że się podoba. Buziaczki i lecimy na pępkowe!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top