Rozdział IV

Biegam po mieszkaniu w samym szlafroku, bo nigdzie nie mogę znaleźć swojego depilatora. Od kiedy mieszkam sama, mogłabym w zasadzie nawet biegać nago, ale przezorny zawsze ubezpieczony.

Zaspałam, a mam dzisiaj spotkanie z tymi dwoma nowymi pracownikami. Porządnie zdenerwowana chodzę z kąta w kąt, żeby znaleźć ten cholerny depilator.

- A niech cię diabli wezmą! - drę się na cały głos i postanawiam założyć dzisiaj czarne rurki zamiast spódnicy. Dobieram jeszcze czarną szyfonową koszulę oraz klasyczne czarne szpilki.
Czarna wdowa.

Bez śniadania idę do pracy. Jestem trochę zestresowana, bo przecież dla reszty pracowników również będę nowym dyrektorem. Żeby tylko nie wyjść na idiotkę.

W firmie od razu wita mnie Mandy.

- Pani dyrektor, w końcu pani jest - wyrzuca ręce w górę.

- Przepraszam, naprawdę. Zaspałam i jakoś tak...

- Przestań już, nie tłumacz się. Ty tu rządzisz, mechanicy mogą poczekać.

- Nie mogą. Niech się tylko szef dowie.

- Sarah, zamknij się już. Masz tu ich CV i schodzimy na dół - wręcza mi dwa skoroszyty i krzepiąco klepie po ramieniu.

Biorę głęboki oddech. Idę powoli za Mandy i uważam, żeby w moim stanie się nie przewrócić. Kiedy znajdujemy się już w firmowym warsztacie, opanowuję się. Jestem dyrektorem, muszę sobie poradzić z przemową do pracowników.

Kilku mężczyzn w firmowych kombinezonach stoi już przy, jak mniemam, ciężarówce wymagającej naprawy. Zauważam też kątem oka dwóch facetów w zwykłych ubraniach, toteż stwierdzam, że to oni są nowymi pracownikami. Nie zwracam na nich jednak zbytnio uwagi.

- Pani Creig, ogarnij się i zacznij w końcu - Mandy szczypie mnie w bok, na co z moich ust wydobywa się ciche auć.

- Już - szepczę. Poprawiam swoje niesforne, lekko pofalowane brązowe włosy i podnoszę głowę.

- Długo jeszcze? - pogania mnie, na co wzdycham.

- Witam państwa. Nazywam się Sarah Creig i od kilku dni jestem tutaj dyrektorem. Większość zapewne mnie zna, lecz w szeregi naszej firmy właśnie wstąpili dwaj panowie - przerywam, zerkając na ich nazwiska do skoroszytów. - Harry Jackson i Dan... - ściszam płaczliwie głos. - Bolton?

Powoli, wręcz dramatycznie, unoszę głowę znad jego CV i natykam się na jego niebieski, przeszywający mnie wzrok. Czuję mrowienie i dreszcze na całym ciele. Moje oczy zachodzą mgłą. Upuszczam skoroszyty i stoję jak wmurowana, wpatrując się w oczy Boltona. Nie mam władzy nad swoim ciałem. Ma ją za to ten, którego już nigdy nie chciałam spotkać - Dan Bolton.

Blondyn bada, obserwuje każdy centymetr mojego ciała. Kiedy znowu jego oczy spotykają się z moimi, widzę w nich... nie umiem tego nazwać. Mieszanka tęsknoty z...
Ogarnij się!

- Tak więc witam panów w firmie Stan-Trans i liczę na owocną współpracę - nie brzmię teraz jak ta silna, dwudziestotrzyletnia Sarah. Teraz mój głos jest niczym głos bezbronnej, skrzywdzonej dziewczynki.

- Co się z Tobą dzieje do cholery? - szepcze zdenerwowana Mandy.

- Umowy podpiszemy, kiedy tylko panowie dobrze się z nimi zapoznają. Dostaniecie również firmowe kombinezony - wskazuję drżącą ręką na stroje pozostałych mechaników. - Są panowie też zaproszeni na firmowego Sylwestra. Dziękuję - kończę i wychodzę. Jestem jak w transie. Idę przed siebie, nie zastanawiając się nawet, dokąd podążam. Po chwili dobiega do mnie Mandy.

- Co z Tobą jest nie tak, halo?! - potrząsa mną.

- Muszę... iść - mówię ledwo słyszalnie i omijam ją. Nie zwracam uwagi na jej krzyki. Chcę stąd wyjść. Jak najszybciej.

Nie biorąc płaszcza ani torebki, wychodzę z firmy. Od razu czuję na swojej skórze chłód, jednak nie zwracam na to uwagi. Co prawda w tym roku w Stanford jest wyjątkowo zimniej niż zwykle, ale nie temperatura jest teraz najważniejsza.

Cały czas mam przed oczami jego wzrok. Wzrok, który ponownie mnie skrzywdził. Tym, że znowu go zobaczyłam. Miałam poukładane życie, a on właśnie się pojawia i niszczy to, zaczynając pracę w mojej firmie. Kiedy w końcu pogodziłam się z jego odejściem, on nagle wraca.

Chcę wrócić do domu. Muszę jednak iść po torebkę, gdyż mam w niej klucze, dokumenty i telefon. Szybko więc kieruję się do gabinetu, biorę swoje rzeczy i uciekam.

Po drodze wstępuję do sklepu monopolowego. Błądząc pomiędzy przeróżnymi rodzajami alkoholi, całkowicie zielona w tych sprawach, biorę pierwsze lepsze czerwone wino oraz czystą wódkę. Idę do kasy, płacę za moje zakupy, a następnie ponownie wsiadam do auta i ruszam prosto do mieszkania.

Rzucam w progu swoje rzeczy i idę do kuchni po korkociąg. Siłuję się chwilę z butelką, lecz już po chwili ją otwieram. Wyjmuję z szafki kieliszek, po czym z całym ekwipunkiem podchodzę do stolika w salonie i siadam na kanapie obok niego. Nalewam wina do kieliszka i jednym haustem wypijam jego zawartość.

Kiedy orientuję się, że opróżniłam całą butelkę wina, odrzucam ją na bok i biorę się za wódkę. Strasznie szumi mi w głowie, lecz ignoruję to. Postanawiam też zadzwonić do Jane.

- Nie jesteś czasem w pracy? - pyta bez przywitania.

- Yyy... nie? - bełkoczę.

- Nie, Sarah. Nie mów mi, że się upiłaś.

- Dan wrócił - informuję, a po drugiej stronie następuje cisza.

- Już jadę - odzywa się po chwili dziewczyna i rozłącza się.

Za jakiś czas do mieszkania wpada Jane. Gdy zauważa, w jakim jestem stanie, łapie się za głowę.

- Jasna cholera! - krzyczy, a ja krzywię się.

- Nie drzyj się tak - próbuję się podnieść, lecz nie udaje mi się to.

- Siedź i się kurwa nie ruszaj. Zachciało jej się alkoholu. Tej, co ma słabą głowę i pije okazjonalnie - zabiera kieliszek i wódkę ze stolika.

- Czas się zmienić - rechoczę, nie wiedząc czemu.

- Bolton jej, kurwa, nie obchodzi. Tak Cię nie obchodzi?! - pokazuje mi butelkę przezroczystego napoju, który po chwili wylewa do zlewu.

- Co Ty robisz, zapłaciłam za to! - ponownie próbuję wstać, lecz skutkuje to tym, że znajduję się na podłodze.

- Powiedziałam siedź, kurwa!

Nie odzywam się więcej. Słyszę tylko coraz cichsze pomruki Jane, a po chwili następuje całkowita cisza. Zasypiam.

Witajcie! Dzisiaj Sarah z innej strony. Czekam na opinie. Gwiazdki, komentarze, wszystko mile widziane. Do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top