Rozdział 93.
„He was like frozen sky
In October night
Darkest cloud in the storm
Raining from his heart
Coldest snow, deepest thrill
Tearing down his breath"
Siedziałam na dachu Kwatery Głównej i obserwowałam pojedynek Kandy ze Squalo. Już trzeci dzień rywalizowali i żaden nie chciał odpuścić. Byli jak dzieci – każdy uważał, że jest najlepszy i to jemu należy się bezwzględny szacunek. Superbi był już z nami nieco ponad miesiąc, dobrze wiedzieliśmy, jaki jest i można było go śmiało porównywać do Kandy. Niby przeciwieństwa, a mieli dużo ze sobą wspólnego, może nawet sami tego nie zauważali prócz cech oczywistych. Zastanawiałam się, czy ktoś oprócz mnie to widzi. Zresztą czy to takie ważne?
Z budynku wyszedł Alex, chłopiec o ciemnych niby czarnych, niby o głębokim odcieniu zieleni włosach i pięknych, granatowych oczach. Jego fizyczne rany szybko się zagoiły pod czujnym okiem Sanatorium. Nie przeczę, że miałam w tym udział. Psychicznie jednak mocno naznaczyły chłopca, pewne nigdy już nie odzyska swojej jaśniejszej strony. Wokół niego był mrok, a on świecił pośrodku niczym samotny płomień w ciemnościach piwnic. Do tej pory nie widziałam na jego twarzy uśmiechu. Był poważny, otaczał się murem, za który nikogo nie wpuszczał. W tym bardzo przypominał Kandę, ale nie złościł się, gdy mu to powtarzaliśmy. Chyba uważał go za swoisty wzór do naśladowania. Mimo wszystko wzbudzał moją sympatię, lubiłam jego towarzystwo i nie broniłam mu przebywania ze mną. Lgnął do mnie, jakbym była kimś wyjątkowym. Generał Nine powiedziała mi, że jestem dla Alexa światłem w mroku jego osobowości.
Chłopiec rozejrzał się po okolicy. Przez chwilę obserwował walczących, oczekując odrobiny uwagi, ale gdy jej nie dostał, skierował się w stronę lasu. Sfrunęłam cicho na dół, zatrzymując się obok niego.
– Szukasz kogoś? – zapytałam.
Odwrócił się do mnie z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
– Jesteś jedyną osobą, której nie mogę wyczuć – powiedział.
– Nie używaj bez potrzeby innocence. – Zmierzwiłam mu włosy.
– A nie lepiej ich rozdzielić? – Wskazał na szermierzy.
– Nie trzeba. W końcu im się znudzi. – Uśmiechnęłam się lekko. – Chcesz iść na spacer?
– Z chęcią.
Alex nigdy nie opowiadał o swojej rodzinie, ale po sposobie mówienia i bycia stwierdziłam, że pochodzi z dobrego domu mieszczańskiego, możliwe, że z arystokracji. To go nie skreślało w moich oczach, już dawno przestałam zwracać uwagę na takie rzeczy. Ważne jest to, jaki jest.
Spacerowaliśmy godzinę, może trochę dłużej. Pogoda wyglądała bardziej na jesienną, ale roślinność szybko wyprowadzała z błędu, przypominając o wczesnym lecie. Londyn nie był najcieplejszym miejscem, ale tereny wokół Kwatery Głównej miały swoisty urok, który ceniliśmy w wolnym czasie.
Milczeliśmy przez całą drogę, słowa nie były nam potrzebne. Zresztą Alex należał do tych osób, które swoje spostrzeżenia zostawiają dla siebie. Nie przeszkadzało mi to. Przynajmniej mogłam spokojnie przemyśleć pewne sprawy, które zaprzątały mi ostatnio głowę. Może ulżyłoby mi, gdybym opowiedziała o tym komuś, choćby Alexowi, ale nie chciałam wciągać chłopca w brudy Zakonu. Bez tego ma przechlapane. Jak każdy egzorcysta.
Zatoczyliśmy koło, więc teraz znów wyszliśmy przed Kwaterę Główną, gdzie Kanda i Squalo próbowali się wzajemnie wymordować. U Włocha to jest normalne, ale Japończyk tylko w starciach z nim wykazuje taką chęć mordu. Miejmy nadzieję, że im się w końcu znudzi.
– Vivian, dlaczego oni się tak nie lubią? – zapytał Alex, gdy oparłam się o drzewo.
– Bo to taki typ. Obaj chcą dominować, więc próbują drugiemu udowodnić, że jest ważniejszy.
– Ale to jest coś jeszcze. Nie bardzo umiem to nazwać.
– Alex, nie używaj innocence na innych. Są rzeczy, które ludzie chcą zachować dla siebie.
– Ale jeżeli to są dobre uczucia? Dlaczego dorosłym tak trudno o nich mówić?
– Bo dorośli są zamknięci w świecie sztywnych zasad, których należy przestrzegać, a czasem się boją.
– Czego?
– Odrzucenia, niezrozumienia, kpiny. Boją się, że kogoś tym skrzywdzą.
– Jak dobre uczucia mogą kogoś skrzywdzić?
– Mogą. – Westchnęłam. – Jeśli pragniesz czyjegoś dobra, nie powiesz mu wielu rzeczy, choćby najlepszych, żeby nie zniszczyć jego świata.
– To głupie.
– To reguły, którymi rządzi się świat i nic na to nie poradzisz. Kiedyś to zrozumiesz.
Przez chwilę obserwowałam pojedynek szermierzy. Zastanawiałam się nad własnymi słowami i poczułam smutek. Dawniej wszystko było prostsze i klarowne, teraz wokół jest knucie, kłamstwa i wszystko to, co rani ludzi. Świat, którego broniliśmy, był zepsuty i zły, stał na filarach złości, zazdrości i nienawiści. Czy jest więc sens bronić go przed zniszczeniem? Przecież garstka ludzi nie jest w stanie zmienić czegoś, co zakorzeniło się już dawno. Nie lepiej pozwolić mu umrzeć i zbudować od nowa?
– Chciałbym wiedzieć, co czujesz. – Usłyszałam.
Spojrzałam na Alexa i uśmiechnęłam się lekko.
– Nie musisz tego wiedzieć.
– Ale wtedy zawsze bym cię odnalazł, potrafiłbym też pozbyć się przykrych uczuć.
– Alex, jak każdy człowiek cenię sobie prywatność. Cieszę się, że nie możesz na mnie oddziaływać, bo inaczej utonąłbyś w mrokach mojego serca. Nie rób z egzorcystów obiektów treningowych bez ich pozwolenia. Wystarczy spojrzeć na tę dwójkę. Kanda woli wszystko zachowywać dla siebie, osłania się murem chłodu, gniewu i nienawiści, a komuś, kto próbuje za niego wejść, z chęcią uciąłby głowę.
– A Abba? Przecież on ją lubi.
– Dzieci to inna liga. Inaczej czują, inaczej wyrażają swoje emocje, uczucia i samych siebie. Nie rozumieją praw dorosłych, póki same nie dorosną i nie pozwolą zamknąć się w ich okowach.
– A Squalo? On ma dużo uczuć, nie muszę się wysilać, żeby je odczytać, choć większość jest dla mnie niezrozumiałych.
– Rybka jest na pozór przeciwieństwem Kandy, ale kto wie, co jest pod tym głupim uśmiechem. On tylko udaje idiotę, a tak naprawdę jest inteligentnym facetem o wysokich umiejętnościach szermierczych.
Zanim zdążył zadać kolejne pytanie, wskoczyłam między walczących, blokując ich ataki. W efekcie obie klingi zostały zaczepione o „wąsy" sztyletu.
– Vooi! Co robisz?!
– Koniec tego dobrego – odpowiedziałam.
– Noah, złaź. Nie wiem, co ci odwaliło, ale to nie jest twoja walka.
W tym momencie z budynku wyszedł zziajany Johnny, najwyraźniej biegał po całej Kwaterze.
– Szef wzywa całą waszą trójkę – powiedział.
Posłałam szermierzom uśmiech pełen wyższości. Prawda była taka, że usłyszałam małego okularnika, więc wiedziałam, że szykuje się robota.
Alex gdzieś zniknął, trzymał się raczej z boku i cenił swoją samotność, więc to było dla mnie normalne i nie przejmowałam się tym. Z pozostałą trójką weszłam do budynku. Johnny wrócił do swoich obowiązków, a my poszliśmy prosto do gabinetu Komuiego. Zastaliśmy tam Laviego.
– I kto wreszcie wygrał? – zapytał rudzielec.
– Przerwała nam – warknął Superbi.
– Obowiązki przede wszystkim. Przyjemności został sobie na później – odparłam, siadając wygodnie w fotelu. – Co tam dla nas masz, Komui?
– Chwileczkę. Nie ma jeszcze wszystkich.
Minutę później do gabinetu weszli Allen i Link. Walker obrzucił nas uważnym spojrzeniem, ale bez słowa usiadł na wolnym miejscu.
– No to mamy komplet. – Uśmiechnął się Kierownik. – Sprawa jest dość poważna i pewna, więc słuchajcie uważnie. Od lat Zakon starał się odnaleźć mityczny zamek lorda Arisja. Legenda mówi, że był on zsynchronizowany z innocence, ale nie potrafił wykorzystać tego potencjału, zaś Czarny Zakon był jeszcze słaby i młody, a my nie wiedzieliśmy wiele o możliwościach innocence. Arisja uważany był za szaleńca, żył samotnie, ale ze świadomością, że ma w swym posiadaniu potężną broń. Zbudował warowny zamek z wieloma pułapkami i umieścił tam innocence, aby odpowiedni ludzie w przyszłości wykorzystali cały jego potencjał. Potem zamek obrósł w legendy o niewyobrażalnym skarbie i wielu śmiałków próbowało go odnaleźć, ale został dobrze ukryty. Legenda mówi, że tylko odpowiedni ludzie mogą wejść do środka.
– Masz na myśli egzorcystów? – zapytałam.
– Najprawdopodobniej mówi właśnie o was. Poszukiwacze nie mogli tego sprawdzić, bo zamek został otoczony przez akumy, które starają wedrzeć się do środka.
– Czyli nie jesteśmy pewni, że innocence tam jest? – Byłam sceptycznie nastawiona do legend i przepowiedni.
– Vivian, wszystko się zgadza z tym, co zostało podane.
– Wybacz, Komui, ale ja nie wierzę w bajki. W ogóle wiesz, gdzie nas wysyłasz czy to miejsce mamy znaleźć sami?
– Zamek położony jest niedaleko miasteczka Gorewold.
– Miasto głupców – rzuciłam.
– Byłaś już tam? – zapytał Lavi.
– Nie, ale słyszałam co nieco. Dziura zabita dechami, która podobno dla wielu ma być nowym początkiem – powiedziałam niedbałym tonem. – I austriacki garnizon, ale opustoszały, jeśli nie liczyć szczurów i korników w drewnie.
– W Gorewold czekają na was poszukiwacze, wprowadzą was we wszystkie szczegóły, których nie ma w dokumentach.
Porwałam jedną z kopii i zaczęłam ją przeglądać bez entuzjazmu. Myślałam, że czeka nas coś poważnego, a tu mamy się bawić w bajki i bujdy. Też coś. Jedyne, co było pewne, to akumy, których należało się pozbyć. W papierach nie zauważyłam nic szczególnego, więc teczkę rzuciłam niedbale na biurko i poszłam do siebie. Przebrałam się, związałam włosy i spakowałam torbę, która wylądowała na moim ramieniu. Niespiesznie zeszłam na dół i spokojnie czekałam na dołączenie reszty. Najdłużej czekaliśmy na szermierzy, którzy musieli doprowadzić się do porządku po pojedynku. Zeszli pojedynczo, ignorując się wzajemnie. Najwyraźniej wrogość w nich nie opadła.
Przeszliśmy przez Arkę niezauważeni przez nikogo w Gorewold. Miasteczko jedno z wielu zasnute w chwili obecnej deszczem. Zarzuciłam na głowę kaptur płaszcza, chowając pod nim dokładnie włosy, więc mało się różniłam od moich towarzyszy. Ewentualnie wyróżniałam się butami na obcasie, ale kto na to będzie patrzył?
Bez problemu odnaleźliśmy gospodę, gdzie mieli czekać na nas poszukiwacze. Było to dwóch mężczyzn: jeden bardzo młody, zapewne nowicjusz, drugi dużo starszy. Stali pod budynkiem i przywitali nas z szacunkiem. Weszliśmy za nimi do środka i na piętro.
– Wynajęliśmy dla was pokój. Droga do zamku jest długa i niebezpieczna. Pada deszcz i niedługo zrobi się ciemno, więc lepiej poczekać do rana – odezwał się starszy z poszukiwaczy.
– To po cholerę wyruszaliśmy dzisiaj? – zapytałam, zrzucając kaptur z głowy.
Obaj mężczyźni popatrzyli na mnie ze zgrozą. Nie wiedziałam, o co im chodzi.
– Kierownik Lee przysłał kobietę?
– A co ja gorsza? – rzuciłam z pogardą.
– Nie o to chodzi. Tu jest garnizon pełny żołnierzy. Większość młodych kobiet, zwłaszcza wolnych, zostało odesłanych do pobliskich miast. Tu nie jest bezpiecznie dla ciebie, a w szczególności wieczorem. Proszę, byś nie wychodziła sama po zmroku z pokoju.
Przewróciłam wymownie oczami, ale widząc miny moich towarzyszy, spasowałam:
– Dobrze, będę pamiętać.
Poszukiwacze wpuścili nas do wynajętego pokoju. Była to dość duża sala z odpowiednią ilością łóżek. Podeszłam do ostatniego z nich znajdującego się najdalej od drzwi.
– Zadowoleni? – zapytałam chłodnym tonem.
Wiedziałam, że nie pozwolą mi spać bliżej drzwi w obawie, że ktoś przyjdzie i spróbuje mnie zaatakować. Jakbym była dzieckiem. Nie odpowiedzieli na prowokację, żeby nie pozwolić mi się dalej pieklić.
Opadłam na łóżko ze zrezygnowaniem. Mieliśmy marnować kilkanaście godzin, bo „to niebezpieczne". Gdybyśmy tak na to patrzyli, to nie ruszalibyśmy się z Kwatery Głównej.
– Vivian, przestań już – poprosił Lavi.
– Nie zamierzam – mruknęłam, przeczesując palcami włosy.
– Vivian, proszę.
– Nie, Lavi, nie przestanę się złościć. Mamy szukać innocence w bajkowym zamku według wskazówek z jakiejś legendy, która pewnie w większości i tak nie jest prawdziwa, a na dodatek nie pójdziemy dzisiaj, bo droga jest zbyt niebezpieczna. Słyszysz, jak to brzmi? Dla mnie jak kiepska opowieść opowiadana przez pijanych starców, którzy próbują wyciągnąć jeszcze jeden kieliszek od barmana lub słuchaczy.
Rudzielec westchnął ze zrezygnowaniem i dał sobie spokój z takimi gadkami. Każde z nas zajęło się własnymi sprawami i nie rozmawialiśmy aż do kolacji, na którą zeszliśmy do dolnej sali. Gospodarz spojrzał na mnie z niepokojem. Przy stołach rzeczywiście było sporo żołnierzy z miejscowego garnizonu, którzy obserwowali mnie z zainteresowaniem.
– Nie chcę problemów – oznajmił gospodarz.
– Nie będzie problemów – odparłam.
Na dowód tego z cholewki buta wyciągnęłam sztylet i wbiłam go w stół jako ostrzeżenie. Chyba nie byli jeszcze tak pijani, żeby nie zrozumieć. Jakby nigdy nic zajęłam się kolacją. Przez kolejne minuty nic się nie działo, posiłek mijał leniwie, ale wszyscy wiedzieliśmy, że tak będzie do czasu.
Do naszego stolika podszedł wysoki blondyn w mundurze – po pagonach poznałam, że to kapitan.
– Piękna broń – zagaił.
Nie zareagowałam, unosząc kubek do ust. Nie zniechęcił się, lecz wyciągnął dłoń, żeby chwycić rękojeść. Byłam szybsza. Spojrzałam na intruza z nieukrywaną niechęcią.
– I bardzo niebezpieczna – odparłam, dając do zrozumienia, że ma się odwalić.
Facet był chyba zbyt głupi albo zbyt pijany, żeby zrozumieć sugestię, bo powiedział:
– W takiej dłoni pewnością.
– Radzę odejść, zanim skończy się moja cierpliwość, bo może się to źle skończyć – warknęłam.
– Daj spokój, kapitanie. Ona nigdy nie rzuca słów na wiatr. – Usłyszałam znajomy głos.
Mężczyzna przy barze odwrócił się w naszą stronę. Czarne, krótkie włosy, ciemnobrązowe oczy i charakterystyczna gwiaździsta blizna na policzku – zwłaszcza ta ostatnia sprawiła, że go poznałam i uśmiechnęłam się lekko.
– Werna.
– Cześć, Vivian.
Wstał ze stołka i podszedł do nas. Blondyn odsunął się na bezpieczną odległość.
– Miałem się nie ujawniać, ale lepiej, żeby cesarska armia nie zrobiła sobie z Czarnego Zakonu wrogów. Gdyby cesarz się dowiedział, miałby ciężki orzech do zgryzienia. Podobno jest w niezłej komitywie z papieżem – powiedział, trącając mnie poufale w nos.
– Przestań. Wiesz, że tego nie znoszę. – Odpowiedział mi na to szelmowskim uśmiechem. – Nigdy bym nie uwierzyła, że pójdziesz do armii. Dawniej to było niemożliwe.
– Za bardzo polubiłem życie, więc musiałem wybierać pomiędzy dać się schwytać a zaciągnąć się do wojska i „zmazać" swe winy, ale ty też nieźle trafiłaś, pewnie najlepiej z nas wszystkich.
Roześmiałam się, jakbym usłyszała dobry żart.
– Oj uwierz mi. Wpadłam z deszczu pod rynnę.
Lavi chrząknął znacząco, więc na niego spojrzałam.
– Nie przedstawisz nas? – zapytał.
– Czasem zbytek wiedzy szkodzi, ale skoro nalegasz. Werna. – Wskazałam na bruneta. – A to moim towarzysze z Czarnego Zakonu. – Wskazywałam po kolei: – Kanda, Lavi, Squalo, Link i Allen.
– Możemy gdzieś w spokoju pogadać? – zapytał Werna.
Pomna próśb poszukiwaczy skreśliłam pomysł o wyjściu na zewnątrz i odpowiedziałam:
– Na górze. Im nie powinno przeszkadzać, a póki co kończą kolację, więc nic się nie stanie, jeśli ich tu zostawię.
Wstałam, schowałam sztylet i zaprowadziłam dawnego przyjaciela do pokoju wynajętego przez poszukiwaczy. Wskazałam mu swoje łóżko, a sama wskoczyłam na parapet.
– Przybyło ci zmartwień, dziewczyno – powiedział.
– Aż tak widać?
– Oczywiście. Za dobrze cię znam, Vivian, żeby nie zauważyć tak jasnej zmiany. W twoich oczach jest więcej bólu niż, gdy odchodziłaś.
– Wiele rzeczy się zmieniło. Wiem też, że nigdy nie będę wolna jak ptak. Zbyt dużo więzów mnie ogranicza – odparłam.
Przez chwilę milczeliśmy, Werna nie zmuszał mnie do tłumaczeń, zawsze pozwalał mi zachowywać sekrety tylko dla siebie. W tym czasie wrócili moi towarzysze, więc postanowiłam zmienić temat.
– Masz kontakt z pozostałymi? – zapytałam.
– Z Dianą i Rimą nie. Uciekły z tobą i od tamtego czasu cisza.
– Rozdzieliłyśmy się. Zanim jednak dołączyłam do Zakonu, spotkałam Rimę. Spodziewała się dziecka i planowała ślub. Z Dianą nie miałam kontaktu, nie wiem nawet, czy nadal żyje.
– Po waszym wyjeździe grupa „Ogara" napadła na jakiegoś dzianego kolesia z naszego rewiru i wszystko zrzucili na nas. Zaczęli nas wyłapywać, więc zaczęliśmy się zbierać do opuszczenia miasta. Dziewczyny myślały, że są poza zasięgiem, ale tak nie było. W czasie obławy psów popełniły samobójstwo. Kilku naszych złapali, reszta się porozjeżdżała i nie wiem, co z nimi.
– Ulica nie wybacza błędów. – Westchnęłam.
– Tak pewnie musiało być – odparł.
– Jeśli „Ogar" stanie mi kiedyś na drodze, zabiję go. Cholerny gnojek.
– Podobno rozrośli się do małej rodziny mafijnej, ale nie wchodziłem w szczegóły, żeby mnie nie dopadł.
– W armii cię nie dopadnie.
– Bezkarnie na pewno nie. Zresztą nie zamierzam tam wracać, tu mam wszystko: dach nad głową, łóżko, żarcie, alkohol i nawet miłe towarzystwo, choć tego ostatniego trochę tu brakuje. Wcale się zresztą nie dziwię po dwóch napadach na młode kobiety.
– Nie zdziwiłabym się, gdyby ten wasz kapitan był w to zamieszany.
– On akurat do takich rzeczy nie ma jaj. Do picia i bajeru jest pierwszy, ale każ mu walczyć, to pierwszy ucieknie jak panienka.
Uśmiechnął się po szelmowsku. Zachichotałam złośliwie.
– Po co właściwie przysłali was tutaj? – zapytałam.
– Nie mam pojęcia. Jestem tylko zwykłym żołnierzem. Idę, gdzie mi każą – odpowiedział szyderczo.
Mimo wojskowego stroju nie zmienił się za wiele, nadal nienawidził władzy nad sobą. Zawsze był buntownikiem, a czasem wręcz anarchistą, który z chęcią obaliłby każdy system władzy, przez który dzieciaki musiałyby żyć na ulicy. Miał marzenia o świecie dobrobytu i szczęścia, gdzie czekałby nas lepszy los. Zawsze robił wszystko, żeby nasze dziewczyny nie musiały się sprzedawać, by żyć i za to go kochałam. Gdyby było więcej takich ludzi, świat stałby się lepszy.
– A wy co tu robicie? – zapytał.
– Słyszałeś o tym zamku w pobliżu?
– Wielu stamtąd nie wróciło – powiedział. – Powiadają, że jest przeklęty. Lepiej tam nie chodzić.
– Na tym polega moja praca. – Wzruszyłam ramionami.
– Ciebie zawsze ciągnęło do niebezpieczeństwa. Adrenalina jest dla ciebie niczym powietrze. Pójdę już. Trzeba będzie zaprowadzić tych pijanych świniopasów do garnizonu. Uważaj na siebie, dziewczynko.
Zeskoczyłam z parapetu i odprowadziłam go do drzwi. Objął mnie krótko i pocałował w policzek. Coś jednak zostało z naszej miłości, choć może była to tylko przyjaźń okraszona zbliżeniami w ciemnościach nocy.
– Postaram się nie odejść bez pożegnania – powiedziałam cicho.
– Nie obiecuj. Wiem, że jesteś wiatrem.
Pocałowałam go w bliznę, miałam do tego pełne prawo. Wyszedł bez dodatkowych słów, a ja wróciłam na parapet z mieszanymi uczuciami. To jednak była miłość, inaczej teraz by tak nie zabolało, choć oboje od początku wiedzieliśmy, że to nie potrwa długo. On przywiązany do swych miejsc i ludzi, pełen nierealnych planów o świecie bez biedy i wyrodnych rodziców. Ja wciąż w pogoni za utraconym szczęściem ze swymi mrocznymi tajemnicami, o których nigdy mu nie powiedziałam. Potrafiłam znikać na kilka dni pod rząd bez żadnej wiadomości, a potem wracać ze łzami w jego ramiona. Cierpliwość Werny powinna skończyć się po którymś z kolei takich wypadów, ale on wciąż był przy mnie. Za to wszystko zostawiłam mu krótki list pożegnalny pisany w pośpiechu, żeby znów pogonić za Maną.
– Vivian, wszystko w porządku? – zapytał Lavi, podchodząc do mnie.
– Tak. – Uśmiechnęłam się. – Stare dzieje. – A jednak w kącikach oczu czułam łzy. – Nie trzeba ich rozgrzebywać. Czas spać. Jutro czeka nas robota.
Nie pozwoliłam na trwanie dyskusji i w ciągu paru kolejnych minut przygotowałam się do spania, po czym położyłam się do łóżka. Nie spałam jednak nawet długo po tym, jak zgasili światło i sami poszli spać. Odwrócona do nich plecami opłakiwałam stracone uczucie i przyjaciół z tamtego okresu mojego życia.
Rano byłam na nogach pierwsza, po wczorajszym spotkaniu nie został ślad. Należało skupić się na robocie, a nie rozdrapywać stare rany, bo to nie miało sensu.
Pogoda się poprawiła i chociaż niebo nadal zasnute było chmurami, to nie padało. Nie było więc przeszkody do wyruszenia do działania, czego nie omieszkałam oznajmić pozostałym przy śniadaniu. W ten sposób zanim jeszcze Gorewold obudziło się na dobre, my je opuszczaliśmy.
Początkowo droga prowadziła przez las, który żył swoim życiem po obu naszych stronach. Milczeliśmy prowadzeni przez poszukiwaczy. Po jakimś czasie w oddali zobaczyliśmy wieżyczki zamku, a droga stała się bardziej wymagająca, pod górę i w końcu z jednej strony z głębokim wąwozem z rzeką na dnie.
Im bliżej byliśmy celu, tym wyraźniej czułam akumy. W końcu oko Allena też się uaktywniło i zostaliśmy zaatakowani. Przez moment trwało zamieszanie, bo jeszcze nie weszliśmy na górę i nadal mieliśmy po jednej ręce wąwóz, ale sytuacja szybko poprawiła się na naszą korzyść. Nie liczyłam pokonanych wrogów całkowicie owładnięta żądzą walki, słyszałam tylko oddechy pozostałych egzorcystów, ich głosy i dźwięki stali.
Trwało to tylko parę chwil. Akumy zniknęły, a wraz z nimi groza w powietrzu i moja euforia walki. Otrzepałam mundur z niewidocznego pyłu, obrzuciłam towarzyszy uważnym spojrzeniem i odwróciłam wzrok na zamek. Była to średniowieczna budowla z grubego kamienia, przysadzista i zimna. W środku zapewne panują egipskie ciemności, chłód i zatęchłe powietrze.
– To tutaj. Nie mogliśmy wejść do środka – odezwał się starszy z poszukiwaczy. – Wszystko wskazuje na to, że akumy też nie mogły dostać się do wewnątrz.
– Więc jeśli jest tam innocence, przynajmniej o nie musimy się na razie martwić – powiedziałam.
– Co nie oznacza, że możemy tam wejść, jakby nigdy nic – mruknął Kanda.
– O ile w ogóle wejdziemy – zauważyłam.
– Vivian, nie bądź złym prorokiem – poprosił Lavi.
Wzruszyłam ramionami na tę uwagę. Zakładali z góry, że wszystko pójdzie gładko, w co nie wierzyłam. Podeszłam do wrót i pchnęłam je, ale to wymagało znacznej siły. Odwróciłam się do towarzyszy.
– Zamierzacie wrosnąć w ziemię? – zapytałam złośliwie.
– Vooi! Odsuń się!
Pozwoliłam im działać i po chwili brama została otwarta. Przeszłam przez nią bez problemów, reszta egzorcystów też. Problem pojawił się, gdy Link stanął tuż za progiem.
– Opóźniasz nas – mruknęłam.
– Link, chodź już – dorzucił Allen.
– Nie mogę wejść – odparł blondyn.
– Poszukiwacze też nie mogli – powiedział Lavi.
– Więc co robimy? – zapytałam.
– Walker musi zostać. Beze mnie nigdzie nie pójdzie.
– Mam siedzieć i czekać? – Allen skrzywił się na to.
– Nie ma innego wyboru – odpowiedział Link.
– Może jest – rzekłam, wychodząc z zamku.
Aktywowałam na powrót innocence i stanęłam tuż za strażnikiem Allena.
– Co ty robisz? – Spojrzał na mnie.
– Spróbuję cię przemycić – odparłam. – Współpracuj.
Objęłam go skrzydłami i pchnęłam lekko do przodu. Przez chwilę byłam pewna, że wszystko pójdzie po mojej myśli, ale wtedy pojawił się główny problem – teraz oboje nie mogliśmy przejść przez próg.
– Nic z tego nie będzie. – Westchnęłam, puszczając go.
– To co robimy? – zapytał Lavi.
– Walker zostaje.
– A nie możesz mu zaufać? Znasz go, a poza tym idzie z nami, a nie sam. – Musiałam wstawić się za bratem.
– Nie ma mowy.
– Naprawdę myślisz, że jak go spuścisz na moment z oczu, stanie się Czternastym? Link, daj spokój. Nie jesteście razem na pierwszej misji.
– A co z raportem?
– Coś wymyślisz. Tracimy czas.
– No dobra, niech idzie, ale bez numerów.
Pokręciłam lekceważąco głową na jego słowa. Link czasem udawał ważniejszego, niż był w rzeczywistości, żebyśmy pamiętali, że teoretycznie ma nad nami jakąś władzę daną członkom Centrali. Jak było naprawdę, każdy wiedział.
Zostawiliśmy go z poszukiwaczami i weszliśmy głębiej w korytarz oświetlony niestałym światłem dnia, które padało zza bramy. Każdy nasz krok odbijał się echem, choć staraliśmy się zachować ciszę. Rozglądałam się uważnie, ale część korytarza skrywała się w mroku i nawet ja nie potrafiłam dostrzec szczegółów.
Skręciliśmy w ciemności, przez myśl przeszło mi, że w ten sposób szybko się pogubimy, ale w tym momencie zapaliły się pochodnie po obu stronach.
– Czyżby ktoś nas oczekiwał? – zapytałam z kpiną.
Mój głos odbił się echem, mimo że starałam się mówić cicho.
– Vivian. – Westchnął Lavi.
Wzruszyłam ramionami i poszliśmy dalej. Przez długi czas korytarz nie miał żadnych odnóg, drzwi, a jedyną ozdobą ścian były pochodnie. Chłód i cisza opanowały to miejsce na dobre, a my byliśmy intruzami, którzy naruszali tę harmonię.
Zatrzymaliśmy się przed rozwidleniem, obie odnogi były oświetlone.
– Jak się dzielimy? – zapytał Allen.
– A co za różnica? Możesz iść ze Squalo, Lavi pójdzie ze mną, a Kanda dobierze sobie towarzystwo – odparłam lekceważąco.
– Chodź. – Superbi pociągnął Walkera w jedną odnogę.
Wzruszyłam ramionami i ruszyłam w drugą. Lavi i Kanda poszli za mną – słyszałam ich kroki. Korytarz kluczył, ale w końcu ściany przestały być gołe, pełno było na nich arrasów i obrazów. Niepokoiło mnie to, bo czułam się obserwowana, a to wywoływało poczucie zagrożenia. Odwróciłam się, żeby odezwać się do chłopaków. Zobaczyłam, że Lavi został trochę z tyłu i ogląda jeden z obrazów, który pokrywał całą wysokość ściany. Rudzielec wyciągnął rękę do płótna.
– Lavi, nie! – krzyknęłam.
Było za późno. Fragment ściany, na którym był obraz obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, zabierając ze sobą młodego kronikarza. Podbiegłam do tego miejsca i próbowałam to odwrócić z powrotem, ale ani nie miałam na to siły, ani mechanizm nie chciał zadziałać.
– Pomógłbyś – warknęłam na Kandę.
– Nie jest dzieckiem. Da sobie radę.
– No jasne. Na co ja liczyłam?
– Chodź. Trzeba iść dalej.
Odwróciłam się do ściany i próbowałam przynajmniej usłyszeć rudzielca.
– Lavi, odezwij się.
– Noah, mury są grube. Zresztą zawsze może trafić na tamtych.
Miał rację, a my tutaj nic nie mogliśmy zrobić. Westchnęłam ze zrezygnowaniem. Miałam nadzieję, że Laviemu nic się nie stanie. Ruszyłam za Kandą, żeby się nie rozdzielać. W milczeniu weszliśmy do obszernej sali. Drzwi za nami zatrzasnęły się z trzaskiem, aż zadrżałam. Zanim jednak się rozejrzałam, zgasło światło i pogrążyliśmy się w aksamitnej czerni. Nie byłam w stanie niczego dostrzec.
– Kanda?
Nie usłyszałam odpowiedzi, jakby nasze głosy tonęły w mroku. Starałam się dostrzec egzorcystę, ale z marnymi skutkami.
– Kanda, do cholery, może byś tak odpowiedział łaskawie?
Wtedy usłyszałam ruch. Ostrożnie ruszyłam w jego kierunku, złorzecząc Japończykowi, który jakby się niczym nie przejmował. Szłam niepewnie, starając się go zobaczyć, ale po dźwiękach zaczęłam się zastanawiać, dlaczego przede mną ucieka. Coś tu było nie tak.
– Kanda, co ty wyprawiasz? – rzuciłam w przestrzeń przed sobą.
Rękami próbowałam coś wyczuć i w końcu dotknęłam ściany. Zaczęłam ją przeszukiwać. Miałam nadzieję, że znajdę jakąś pochodnię, którą będę mogła spróbować zapalić. Złapałam za świecznik na ścianie. Poczułam się osłabiona, a nie wiem czym. Ciemności się pogłębiły, gdy straciłam przytomność.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top