Rozdział 92.
„They say... that I must learn to kill before I can feel safe.
But I... I'd rather kill myself than turn into their slave..."
Poczułam się tak, jakby ktoś dał mi z całej siły w twarz. Mój oddech i serce zostały na chwilę zatrzymane. Chciałam uciec stamtąd z krzykiem, zapomnieć o tym widoku, ale wiedziałam, że to nie jest takie proste. Będąc na ulicy, słyszałam o takich precedensach, ale nigdy w nich nie uczestniczyłam. Wśród uliczników tylko krążyły opowieści o tych spotkaniach.
Pod ścianą siedział chłopiec trochę starszy od Abby. Był nieprzytomny, głowa zwisała mu bezwładnie. Ubrany był jedynie w poplamioną krwią koszulę. Podtrzymywały go łańcuchy, wątpliwej zresztą jakości.
Gdzieś we mnie obudziła się bestia zrodzona z wściekłości i nienawiści. Panowałam jednak nad nią. Wyżej postawiłam uwolnienie chłopca i zabranie go stąd. Spojrzałam na Kandę. Milczał, patrząc na dziecko, a jego oczy pociemniały z gniewu. Nawet ta góra lodowa nie mogła być obojętna wobec takiego okrucieństwa i fanatyzmu, bo inaczej tego nazwać nie potrafię. Jak można robić takie rzeczy małemu chłopcu? Kim trzeba być?
Podeszłam do więźnia. Żył, bo oddychał spokojnie. Z kieszeni wyciągnęłam wytrych – czasem się przydawał – i uwolniłam ręce chłopca. Nadgarstki miał zdarte, musiał się mocno szarpać. Opadł łagodnie w moje ramiona, był taki kruchy i delikatny. Powoli obejrzałam jego rany i zacisnęłam zęby, żeby się uspokoić. Bestialstwo.
– Anioł... – Usłyszałam cichutki głos.
– Cicho – szepnęłam uspokajająco. – Nikt ci już nic nie zrobi. Śpij.
Wtedy usłyszałam głosy na górze. Przyszli rezydenci tej jamy rozpusty. W moim ciele zapłonął gniew tak potężny, że nie potrafiłam go do niczego porównać. Płynął z moją krwią, wypełniał każdą komórkę ciała, rozpalał od wewnątrz i pchał do działania. Jednocześnie prawą rękę objął płomień przekleństwa. Walczyły we mnie dwie siły, lecz naznaczenie było niczym w porównaniu z chęcią zemsty.
Delikatnie ułożyłam chłopca na chłodnej ziemi i wstałam. Kanda spojrzał na mnie uważnie. Jeszcze nie wiedział, co się dzieje.
– Zostań z nim. – Nie potrafiłam pozbyć się lodu z głosu. – Zaraz wrócę.
– Noah, co ty kombinujesz?
– Zaraz wrócę – powtórzyłam.
Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamilkł wpatrzony we mnie. Na jego czole pojawiła się zmarszczka, nie podobało mu się coś, ale nie zaprotestował ponownie. Podszedł bliżej do chłopca, by ten pozostał w świetle. Dobyłam sztyletu i wyszłam z celi. Nie przeszkadzały mi ciemności, zresztą moje zmysły wyostrzyły się, prawie, że widziałam w mroku. Z każdym krokiem moja wściekłość rosła. Poruszałam się bezszelestnie, jakby od każdego dźwięku zależał sukces. Czułam się jak drapieżnik w czasie polowania. Nie, ja nim byłam. Urodziłam się, by zabijać, czerpać z tego chorą satysfakcję, słyszeć błaganie o życie, obietnice poprawy, ostatnie uderzenie serca, patrzeć w dogasające, przerażone oczy. Śmierć z moich rąk będzie najstraszniejszą karą. Nikt nie potrafi sprawić takiego bólu jak ofiara zamieniona w łowcę. Umysł wskazywał mi coraz straszniejsze i brutalniejsze sposoby zabijania, coraz bardziej mi się to podobało. Chciałam tego, lada chwila to się stanie, a ja poczuję satysfakcję.
Bezszelestnie wspięłam się po schodach i wyszłam z podziemi. Światło mnie nie oślepiło, moje oczy bardzo szybko się przyzwyczaiły. Powinno mnie to zastanowić, ale w tym momencie liczył się tylko pulsujący gniew. Rozejrzałam się. W środku było trzech mężczyzn w średnim wieku, ubranych w najlepszej jakości ubrania, na które narzucili niedbale fioletowe szaty wręcz z średniowiecza. Powinnam skrzywić się z obrzydzenia, a uśmiechnęłam się sadystycznie i radośnie jednocześnie. Jeszcze mnie nie zauważyli. Wykorzystałam to, by pogasić światła. Na zewnątrz zapadła już noc.
– Co jest? – zapytał jeden z nich, gdy pomieszczenie pogrążyło się w ciemności.
– To tylko wiatr z rozbitej szyby – odpowiedział drugi, a trzeci pokiwał energicznie głową na potwierdzenie jego słów.
Jakby ktoś oprócz mnie to zauważył. Byli bezbronni jak dzieci w tych ciemnościach. No właśnie, chłopiec. Bezlitośnie torturowali go nie wiadomo jak długo dla jakiego fanatycznego wymysłu. To tylko dziecko, niewinne i czyste. Wspomnienie jego ran na nowo ogień mego gniewu. Zaczęłam się śmiać. Widziałam, jak nerwowo kręcą głowami na wszystkie strony. Nie dostrzegli mnie w mroku, byłam w tym mistrzynią i miałam z tego satysfakcję. W powietrzu czułam ich strach, ten zapach był cudowny.
– Co to? Kto tu jest? – pytali gorączkowo.
Zbliżyłam się do niech majestatycznym krokiem, którego nie mogli podziwiać. Oblizałam wargi i szepnęłam złowieszczo:
– Nadszedł czas zapłaty.
Jeden z nich wrzasnął i rzucił się do ucieczki. Na to pozwolić nie mogłam, jego pierwszego zaatakowałam i pozbawiłam przytomności na krótką chwilę. Pozostali dwaj próbowali ze mną walczyć, ale szybko ulegli.
– Wstawaj. – Kopnęłam trzeciego.
Ocknął się i wykonał polecenie. Byli wystraszeni jak stado owiec, takimi ludźmi łatwo sterować. Uśmiechałam się drapieżnie. Zwyczajna śmierć nie dla nich, to musi być coś „ekstra". Po chwili już wiedziałam, jaki los im zgotuję.
– Idziemy. – Pchnęłam ich w stronę wejścia do podziemi.
Szli potulnie jak baranki, powoli schodzili w ciemnościach po schodach. Poprowadziłam ich do celi chłopca. Widziałam tam więcej kajdan przy ścianie, to miejsce dla takich zwyrodniałych sukinsynów.
Blask pochodni dodał im animuszu, ale nie pozwoliłam żadnemu na ucieczkę. Pierwszego z nich posłałam pod ścianę brutalnym kopniakiem, pozostałych pchnęłam w to samo miejsce.
– Ani mi się waż – warknęłam.
Gdy na mnie spojrzeli, cofnęli się przerażeni. Coś w mojej twarzy wywołało ten strach. Zakuwałam ich w kajdany, trzeci zaczął się szarpać, próbował walczyć, ale szybko stłamsiłam opór i też został unieruchomiony przez łańcuchy.
– Noah, co ty wyprawiasz? – Usłyszałam.
Odwróciłam się i spojrzałam na Kandę. Przyglądał mi się z niepokojem, a w niestałym świetle pochodni cienie na jego twarzy wydłużyły się.
– To oni go tak urządzili – warknęłam. – Należy im się.
– Uspokój się i zacznij myśleć logicznie. Są inne sposoby rozwiązania tego problemu.
– Nie ma. Spójrz na nich. Są dobrze ubrani, pachną wodą kolońską sprowadzoną z Francji i jest ich tylko trzech. To tylko fragment tej cholernej sekty, a skąd wiesz, że wśród nich nie ma jakiegoś psa?
– Nie wiem, ale przestań.
– Stajesz po ich stronie?! – wrzasnęłam.
Mój głos odbił się echem po pomieszczeniu, ale nawet tego nie zauważyłam, wpatrywałam się ze złością w Kandę.
– Nie, ale myślisz, że robiąc to samo, co oni, ukarzesz ich?
– Zasługują na to.
– Będziesz taka sama jak oni. Chcesz tego? Myślisz, że bezsensowne okrucieństwo załatwi sprawę? Uśmiechasz się jak dzieciak na Gwiazdkę, a to nie jest normalne. Pomyśl trochę. Chcesz im dorównać? Być jak Klan Noah? W takim razie jesteś hipokrytką wartą tyle, co oni.
Jego słowa trochę mnie otrzeźwiły i uspokoiły. Wciąż jednak pulsowały we mnie wściekłość i chęć zemsty. To nie może przejść tak po prostu bez konsekwencji. Rozejrzałam się uważnie po lochu. Słyszałam płynącą wodę. Poszłam w tym kierunku. Poza kręgiem światła pochodni była rura z wodą, dość gruba. Zastukałam w nią sztyletem. Zardzewiała i pełna. To jest pewna myśl, kompromis w sprawie. Zaczęłam tłuc sztyletem w rurę, aż pękła. Strumień wody był spory i z pewnością zaleje piwnicę w ciągu kilku następnych godzin. Powiększyłam dziurę i jak na zawołanie wody pojawiło się więcej. Idealnie. Nikt ich z góry nie usłyszy, więc ich szanse są nikłe.
– Noah? – Kanda zwrócił na siebie moją uwagę.
– Masz rację. Nie mogę być taka jak oni, ale oni nie mogą przeżyć. Zasługują na cierpienie, które zadali temu chłopcu, ale dam im szansę. Jeśli się uwolnią, mogą iść wolni, jeśli nie, utoną tu. To chyba sprawiedliwe wyjście – wyjaśniłam.
– Nie możecie nas tu zostawić – powiedział jeden z więźniów. – Chłopcze, proszę. To jakaś wariatka. Uwolnij nas.
Kanda odwrócił od nich wzrok. To był dla mnie jednoznaczny sygnał, że zaakceptował mój wybór. Podeszłam do niego i wzięłam chłopca na ręce. Był bardzo lekki, wychudzony. Nie wiadomo, kiedy ostatnio jadł. Wciąż żyły we mnie nienawiść, zemsta i chęć mordu, więc nie zastanawiałam się nad tym dłużej.
Wyszliśmy z podziemi przy akompaniamencie krzyków mężczyzn. Pragnęli żyć, a sami to życie odbierali. Na górze nie było już ich słychać, więc nikt ich nie wyciągnie przedwcześnie. No chyba, że pokażą się inni członkowie sekty, ale to też nie jest problemem. Tak czy inaczej zostali ostrzeżeni, a ja nie rzucam słów na wiatr. Niech tylko spróbują ze mną zadrzeć, to pożałują.
Gdy wyszliśmy z willi, Kanda ściągnął płaszcz i otulił nim chłopca.
– Lepiej, żeby nikt nie zauważył, że jest poraniony. Nie trzeba nam dodatkowych kłopotów – wyjaśnił.
– Też tak sądzę.
– Co zamierzasz z nim zrobić? Nie będziemy go niańczyć w nieskończoność.
– Chyba nie każesz mi go teraz zostawić? Chłopiec potrzebuje pomocy.
– Teraz nie, ale co później?
– Jeszcze nie wiem. Może uda się zabrać go do Zakonu, może będzie zsynchronizowany z innocence, które posiadamy, a jeśli nie, z pewnością znajdzie się dla niego gdzieś miejsce.
– Porozmawiamy o tym później – uciął rozmowę.
Nie podobał mu się mój pomysł, ale chyba też nie brał pod uwagę opcji pozostawienia chłopca samemu sobie. Poprowadził mnie do hotelu, w którym byliśmy wcześniej. Pokój nadal był gotowy, recepcjonista o nic nie pytał, chciał tylko wiedzieć, czy czegoś nie potrzebujemy, ale grzecznie odmówiliśmy. Wszystko mieliśmy przy sobie.
Ułożyłam chłopca na łóżku. Z łazienki przyniosłam miednicę z wodą i jeden z ręczników. Ściągnęłam z drobnego ciała poplamioną koszulę i odwróciłam wzrok, by przetrawić jakoś okrucieństwo sekty.
– To potwory – szepnęłam. – Jak można coś takiego robić dziecku?
– Niektórzy nie mają skrupułów, Noah – powiedział gorzko Kanda.
Spojrzałam na niego. Usiadł w nogach łóżka i przyglądał się chłopcu. W oczach miał mieszaninę gniewu, nienawiści, odrazy i zrozumienia. To ostatnie trochę mnie zdziwiło, miałam nieodparte wrażenie, że on wie, co to znaczy. Przez chwilę miałam ochotę zapytać go o to, ale się powstrzymałam. To mogło być dla niego trudne i bolesne, nie powinnam zaspokajać tej ciekawości. To nie jest moja sprawa i nie mogę wymagać od niego zdradzania tajemnic przeszłości, skoro sama nie chcę mówić o swoich.
Porzuciłam ten temat, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa i nie sprowokować Japończyka do kłótni. Pewnie i tak ma dla mnie przygotowane kazanie za moje zachowanie. O tym też porozmawiamy później, to nas nie ominie. Na razie zajęłam się chłopcem. Niestrudzenie zmywałam krew i brud, odsłaniając nienaturalnie bladą skórę i rany. Woda w misce szybko zrobiła się czerwonobrunatna, musiałam ją parokrotnie zmieniać, ale trud się opłacił. Gdy skończyłam, miałam pełny obraz sytuacji. Aktywowałam innocence, by zająć się większymi ranami chłopca, chciałam, żeby szybko wrócił do siebie. Gdy go dotknęłam, poczułam przeskakującą iskrę, ale się nie wycofałam. Zastanawiało mnie, co oznacza. Nigdy dotąd taka sytuacja mi się nie zdarzyła, więc naturalne, że tego nie rozumiałam.
Czas mijał w ciszy, towarzyszyło nam tylko tykanie ściennego zegara. Kątem oka widziałam, jak Kanda mnie obserwuje zamiast pójść spać. Nie musi przecież kontrolować każdego mojego oddechu czy ruchu. Chyba nie podejrzewa, że mogę coś zrobić chłopcu? Już prędzej on byłby obiektem mojego ataku.
Pozostałe rany chłopca opatrzyłam tradycyjnie i przykryłam go troskliwie kołdrą. Rano trzeba będzie pomyśleć o jakimś ubraniu dla niego. Przecież ten stary łach do niczego się nie nadaje, a nago chodzić nie będzie.
Wstałam i podeszłam do okna, żeby rozprostować nogi. Było bliżej świtu niż zmierzchu. Berno spało głęboko, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Popatrzyłam na odbicie Kandy w szybie.
– Dlaczego nie idziesz spać? – zapytałam. – Tylko nie mów, że mnie pilnujesz, żebym tam nie wróciła. Mam lepsze rzeczy do roboty.
– Po co pytasz, skoro znasz odpowiedź?
– Zawsze możesz powiedzieć, że nie jesteś zmęczony – rzuciłam.
Wzruszył ramionami, bagatelizując całą sprawę. Odwróciłam się i oparłam o parapet.
– Idź spać. Ja z nim posiedzę – powiedziałam po chwili ciszy.
W jego oczach dojrzałam nieufność. Odwróciłam spojrzenie i zapytałam:
– Chodzi o moje zachowanie tam?
– Jesteś świadoma, co prawie zrobiłaś? Następnym razem słowa mogą nie pomóc.
– Tylko mi nie mów, że nie miałeś ochoty zrobić tego samego, bo w to nie uwierzę.
– Mnie akurat daleko do Noah. Wiesz, jak wyglądałaś? Może chwila i byłabyś jedną z nich. Tego chciałaś?
Spuściłam głowę, pozwalając włosom opaść na twarz. To stąd to wszystko, nawet o tym nie pomyślałam. Dałam się ponieść emocjom, liczyła się tylko chęć zemsty na tych ludziach. Niczym się od nich nie różniłam, byłam tak samo zepsuta i nienormalna. Sama zasługiwałam na śmierć.
– Przepraszam – szepnęłam.
Wiedziałam, że to nic nie zmieni, nie oczekiwałam wybaczenia ani żadnego innego gestu. W jego oczach już byłam potępiona, gorsza, niegodna.
– Myślisz, że tym coś naprawisz? – zapytał.
– Przestań. Wiem, co myślisz, nie musisz mówić tego głośno – powiedziałam cicho. – Po prostu idź spać i daj mi spokój.
Nie spojrzałam na niego. Nie miałam już dzisiaj na to siły. Oboje wiedzieliśmy, co to oznacza. Nie potrzeba tu słów.
Kiedy podniosłam wzrok, Kanda spał już na drugim łóżku. Albo udawał, nie wiem, nie wnikam. Wróciłam na swoje miejsce przy posłaniu chłopca i czuwałam przez resztę nocy, analizując swoje zachowanie. Wiedziałam, że jedyne, co mogłam zrobić, to wyciągnąć wnioski i nie dopuścić więcej do takiej sytuacji. Kanda miał rację, następnym razem może się nie udać mnie opanować i wtedy będzie poważny problem. Nie mogę pozwolić sobie na błąd, od tego wiele zależy. Co jeśli dopuszczę do głosu swoją drugą naturę i nie będę potrafiła jej opanować? Czy to w ogóle możliwe? Nie chcę skrzywdzić któregoś z egzorcystów. W końcu jestem jedną z nich, są mi bliscy, nawet jeśli nie potrafię tego okazać.
Spojrzałam na chłopca. Czy jego życie było tyle warte? Gdyby nie Kanda, pewnie nadal bym torturowała tamtych mężczyzn i sprawiałoby mi to cholerną przyjemność. A wszystko przez zemstę. Miałam ją we krwi, przychodziła tak łatwo, zupełnie o niej nie myślałam. Była jak oddychanie, automatyczny mechanizm organizmu. To nie jest normalne, nie powinno dawać mi chorej satysfakcji, a jednak tak jest. Tylko bunt przekleństwa przypomina, że moje czyny niczym nie różnią się od Noah i moich ofiar, które wcześniej były łowcami.
Wstał świt. Przetarłam zmęczone oczy. Chłopiec i Kanda spali głęboko. Wykorzystałam to i poszłam pod prysznic. To mnie trochę obudziło. Mokre włosy splotłam w warkocz. W pokoju nadal było cicho i spokojnie. Postanowiłam pójść po śniadanie, przynajmniej się trochę przewietrzę. Zrezygnowałam z gotowych potraw, przeszłam przez kilka ulic, zatrzymując się to tu, to tam, żeby kupić składniki na śniadanie. W ten sposób udało mi się nawet dostać świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. Gdy wróciłam do hoteliku, poprosiłam recepcjonistę o jakieś naczynia, znalazły się błyskawicznie. Ze wszystkim poszłam do pokoju. Z łazienki właśnie wyszedł Kanda, zapinając koszulę.
– Gdzie byłaś tyle czasu? – warknął.
– Może grzeczniej, co? Poszłam po śniadanie. Soby nie ma, więc albo zadowolisz się tym, co kupiłam albo możesz chodzić głodny – odpowiedziałam chłodno.
Jedzenie miało mnie sprawić przyjemność, on się nie liczył. Gdzieś musiałam ten swój egoizm spożytkować. Zresztą dlaczego miałam być dla niego miła, skoro on dla mnie nie jest?
Zajęłam się śniadaniem. Kanda też się dołączył, najwyraźniej głód z nim wygrał – dowód, że jest normalnym człowiekiem. Coraz częściej przecierałam oczy, ale nie zamierzałam spać. Trzeba zająć się chłopcem i szukaniem innocence. Co do tego drugiego nie miałam pojęcia, od czego mielibyśmy zacząć. Willę, w której znaleźliśmy siedzibę sekty, można wykluczyć. To nie innocence a ich wymysły, więc odpada.
– Spałaś w ogóle? – zapytał Kanda.
– Senność niedługo mi minie – odparłam.
– Akumy?
Przez chwilę milczałam, skupiając się na wychwyceniu obecności wroga. Mimo woli zmarszczyłam brwi, to było trochę dziwne.
– Nic – powiedziałam. – Czysto w promieniu wielu kilometrów.
Nie odpowiedział. Popatrzyłam na chłopca, nadal głęboko spał. Potrzebował odpoczynku i spokoju. Jeśli Kanda zaraz stwierdzi, że wychodzimy, zostaję. Nie zostawię małego bez opieki, sumienie mi na to nie pozwala.
– Co robimy? – zapytałam. – Nawet nie mamy pewności, czy innocence tu jest.
– Możliwe, że poszukiwacze pomylili działanie sekty z innocence – stwierdził.
Czyli moje wnioski są poprawne. Patrzyłam na niego, chcąc odgadnąć jego kolejne słowa. Spodziewałam się, że będzie chciał wracać.
– Powinnaś przespać parę godzin.
– Nie jestem zmęczona – zaprzeczyłam.
– Widać.
Zrobiłam obrażoną minę i zabrałam się za sprzątanie ze stołu. Chyba lepiej wiem, co dla mnie dobre. Nie musi udawać, że się martwi.
– Noah, ja mówię poważnie.
– Nic mi nie będzie. Nie muszę spać.
– Nie bądź uparta.
– Idę odnieść naczynia. Zaraz wracam.
W odpowiedzi usłyszałam, jak mruczy pod nosem coś w stylu: „czy ty zawsze musisz nie słuchać?", ale puściłam to mimo uszu. Kanda nie będzie mną dyrygować. Spacer na dół zajął mi tylko kilka minut, nie wdawałam się w rozmowę z obsługą. Po powrocie zobaczyłam Kandę na parapecie okna, spojrzał na mnie przelotnie, ale się nie odezwał. Powtarzanie się nie jest w jego stylu, a przecież mnie nie zmusi do snu. Chyba, że pozbawi mnie przytomności, ale za to może oberwać.
Dopiero teraz, w świetle dnia przyjrzałam się chłopcu. Wyglądał na jakieś dwanaście, może trzynaście lat, był drobny, szczupły i niesamowicie blady. Sporo czasu musiał spędzić w tej piwnicy bity, torturowany, głodzony i bałam się pomyśleć, co jeszcze. Miał ciemne, krótkie włosy wołające o mycie i grzebień. Każdy siniak i rana, po której zostanie blizna, mówiły o okrucieństwie oprawców. Dzieci nie powinny doświadczać takich rzeczy, nikt nie powinien dybać na ich niewinność, a dzieją się takie rzeczy. Pytanie brzmi: dlaczego? Skąd w świecie tyle bezsensownego okrucieństwa i nienawiści, która do niczego nie prowadzi? Na co to komu?
Zaczęłam przysypiać. Już parokrotnie się na tym przyłapałam. Nie chciałam dać wygrać zmęczeniu. Nie czas na to.
– Noah, połóż się. – Usłyszałam Kandę.
Nie odzywał się tyle czasu, więc przeszło mi przez myśl, że śpi na tym parapecie.
– Nie chcę.
– I tak zaraz zaśniesz – stwierdził.
– Przy nim trzeba posiedzieć, a potem zmienić mu opatrunki – broniłam się.
– Idź spać. Ja się tym zajmę.
– Na pewno?
– Nie bądź nudna – warknął ze zniecierpliwieniem.
– No dobra, ale tylko na moment – zaznaczyłam.
Aby podkreślić swoje słowa, zwinęłam się na fotelu zamiast położyć się do wolnego łóżka. Zasnęłam praktycznie od razu.
Obudził mnie zapach świeżo parzonej kawy. Przeciągnęłam się jak kot i wstałam z fotela. Na podłogę upadł koc. Mogłam się tylko domyśleć, skąd się wziął, zdążyłam się już przyzwyczaić do takiego zachowania mojego towarzysza. Skoro już mówimy o Kandzie, to siedział przy stole i najspokojniej w świecie jadł śniadanie.
– Już dzień? – zapytałam, patrząc na niezgadzającą mi się pozycję słońca na niebie.
Chłopak kiwnął głową.
– Dlaczego nie obudziłeś mnie wcześniej?
Przez moment nie odpowiedział. Podeszłam do stołu i nalałam sobie kawy. Spojrzałam na Japończyka.
– Zadałam ci pytanie. – On naprawdę potrafi być wkurzający.
– Gdybym obudził cię godzinę po tym, jak zasnęłaś, pytałabyś, dlaczego tak wcześnie. Czy tobie nie można dogodzić? – mruknął.
– Chłopiec się budził?
– Raz.
– Rozmawiałeś z nim?
– Przez chwilę.
– Pytałeś, jak ma na imię?
– Nie.
Odłożyłam filiżankę, żeby jej nie rozbić. Ręce opadają przy tym człowieku. Czy on nie może zachowywać się normalnie? Każda inna osoba starałaby się dowiedzieć coś o chłopcu, ale on oczywiście musiał zrobić po swojemu.
– Więc o czym rozmawialiście? – zapytałam rozdrażniona.
– O tobie.
– O mnie? – Zdziwiło mnie to.
– Podobno widział cię we śnie i powiedziałaś mu, że po niego przyjdziesz.
Przemilczałam tę rewelację, nie wiedząc, co mam powiedzieć. Nie mam pojęcia, jakim cudem mały wiedział, że po niego przyjdę, nie wierzę ani w przeznaczenie ani w siły wyższe. Trudno więc było znaleźć sensowne tłumaczenie.
Wtedy usłyszeliśmy pukanie. Do pokoju weszło trzech mężczyzn w mundurach żandarmów. Zaniepokoiło mnie to, ale powstrzymałam się przed sięgnięciem po broń. Teraz jestem egzorcystką i nie powinnam wstrzynać awantur ze stróżami prawa.
– Państwo egzorcyści, prawda? – zapytał jeden z nich. – To należy do was, nie mylę się? – W jego ręce zabłysnął srebrny guzik.
Szybkim spojrzeniem obrzuciłam mundur, przy prawym mankiecie brakowało guzika.
– Jest mój – powiedziałam. – O co chodzi?
– Znaleźliśmy go w dłoni jednego z utopionym mężczyzn w willi na północny zachód stąd. Najciekawsze jest to, że zostali przykuci do ściany, żeby nie mogli uciec. To morderstwo z premedytacją.
Patrzyłam na mówiącego i na jego mundurze zobaczyłam klamerkę z wygrawerowanym symbolem, który widziałam w willi. Był jednym z nich, więc się nie wywiniemy.
– Ja jestem za to odpowiedzialna – powiedziałam.
– Więc pójdzie panienka z nami.
Z cholewki buta wyciągnęłam sztylet i położyłam go przed Kandą.
– Przypilnuj i zajmij się chłopcem. Najlepiej stąd wyjedź – powiedziałam.
Nie dodałam nic więcej w obawie, że po moim wyjściu coś się wydarzy. Nie chciałam dodatkowych kłopotów, zresztą priorytety były jasne. Obrzuciłam śpiącego chłopca ostatnim spojrzeniem i spokojnie wyszłam z policjantami. Nie zamierzałam ryzykować ucieczką, jeszcze nie teraz, gdy Kanda jest w mieście.
Trzy ulice dalej stał posterunek policji połączony z aresztem. Budynek był obskurny, odstraszał i nikt o zdrowych zmysłach nie zbliżał się tam bez potrzeby. Wprowadzili mnie do środka, potem na piętro i do biura. Pomieszczenie zionęło chłodem i nienawiścią.
– Siadaj – warknął ten, który z nami rozmawiał.
– Wolę stać – odpowiedziałam zimno.
– Nie słyszałem, żeby egzorcyści mordowali ludzi. Dlaczego więc?
– Zasłużyli.
– Tylko tyle masz do powiedzenia?
– To wystarczy.
– Zabrać ją. Może pobyt w areszcie rozwiąże jej język.
Jeden z towarzyszących mu policjantów złapał mnie za ramię i wyprowadził. Szłam spokojnie, gdy zeszliśmy do podziemi. Korytarze były nawet oświetlone, cela już nie. Wiedziałam, że nie jestem tu sama. Drzwi zamknęły się za mną, głośno skrzypiąc. Pozwoliłam oczom przyzwyczaić się do warunków, dojrzałam pięć rosłych postaci. Wiedziałam, gdzie trafiłam.
– Zbliż się i przedstaw. Tego wymaga kultura – odezwał się jeden z mężczyzn.
Nie odezwałam się. Usiadłam pod ścianą obok drzwi, choć dobrze wiedziałam, że z zewnątrz nie otrzymam pomocy, jeśli coś się wydarzy.
– Jesteś nieuprzejmy, chłopcze. – Drugi głos.
Wcale nie było lepiej, że wzięli mnie za chłopaka. To równie niebezpieczne jak odkrycie prawdy. Przyciągnęłam do siebie kolana i oparłam na nich brodę, obserwując wnętrze celi.
– Ktoś tu pierwszy raz wylądował w kiciu i nie zna zasad.
Jeden z mężczyzn podniósł się i podszedł do mnie. Żałowałam, że nie mam sztyletu, choć dobrze wiedziałam, że gdybym go ze sobą zabrała, zostałby mi odebrany. Muszę improwizować.
Szturchnął mnie czubkiem buta. Podniosłam na niego spojrzenie, widziałam dużo lepiej niż oni, ale gorzej niż w wilii.
– Głuchy jesteś?
– Nie – odpowiedziałam twardo. – I radzę ci odejść.
– Kobieta – stwierdził. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę.
Ręką próbował złapać mnie za włosy. Zareagowałam natychmiast: pierwszy kopniak wylądował na jego kolanie, drugi na kroczu. Odsunęłam się.
– Mówiłam, żebyś odszedł – warknęłam.
– Co za dziwka – zaskowytał.
Pozostała czwórka też się już podniosła. Gardło zdusił mi strach. Trafiłam do piekła, z którego mogę nie wyjść cała. Walka z jednym przeciwnikiem to pikuś, z całą piątką – niebezpieczna gra o życie.
– Słuchaj, laleczko – odezwał się jeden z pozostałej czwórki. – My i tak weźmiemy to, co chcemy. Nikt z zewnątrz ci nie pomoże chyba, że sam Bóg zejdzie z nieba i cię wyciągnie. Od ciebie jednak zależy, jak potoczą się dalsze losy. Bądź grzeczna i współpracuj, to będzie dobrze.
– Nie pierdol – warknęłam. – Myślisz, że jestem głupia? Dajesz mi wybór bolesny albo jeszcze bardziej bolesny, więc żaden.
– Jesteś pewna, że to twoja ostateczna decyzja?
– Szukasz frajerki, która cię obsłuży? Nie ta impreza.
– Pyskata jesteś.
– I niebezpieczna. Wasz kumpel już oberwał, więc nie radzę podchodzić.
– Tyle, że nas, słonko, jest pięciu, a ty tylko jedna.
Czy faceci nigdy się nie nauczą jak traktować kobietę? Zresztą czego ja wymagam od elementu? Większość nawet czytać i pisać nie potrafi, o liczeniu nie wspominając.
Bardziej poczułam ich ruch, niż zobaczyłam, ale do pewnego momentu udało mi się skontrować tak, że dopadł mnie tylko jeden z nich. Przyciśnięta do zimnego muru i owiana zapachem długo niemytego ciała miałam jednak wolną prawą rękę. Udało mi się zsunąć odrobinę rękawiczkę, kiedy poczułam męską dłoń tam, gdzie jej nie powinno być. Szarpnęłam się gwałtownie, wymierzając cios łokciem.
Kąt nie był najlepszym miejscem do walki, ale przynajmniej miałam pewność, że żaden nie zaatakuje mnie od tyłu. Wymieniali się miejscami, gdy jeden oberwał, pojawił się drugi. Nie miałam chwili wytchnienia, długo tak nie pociągnę. Wiedziałam o tym i, co gorsza, oni też. Czekali, aż się poddam albo opadnę z sił, ale mój organizm zaczął produkować jeszcze więcej adrenaliny, wszystko, żebym dała sobie radę.
Wszelkie wysiłki spełzły na niczym, gdy złapali mnie za ręce, przyblokowując je na dobre. Szarpałam się, wierzgałam nogami – wszystko na nic. Byłam w ich mocy, mogli zrobić wszystko. Ten, który pierwszy ode mnie oberwał, zaczął rwać guziki mojego munduru. Rozpięcie ich było zbyt trudne.
– I co teraz, pieprzona dziwko? – zadrwił.
Kolanem wymierzyłam prosto w krocze, odsunął się ze skowytem.
– Właśnie to – wysyczałam.
Dostałam pięścią w brzuch, nawet nie wiem od kogo. Zgięłam się w pół na tyle, na ile pozwalały mi na to unieruchomione ramiona.
– Zaraz inaczej zaśpiewasz, laleczko. Na kolana.
– Chyba kpisz – warknęłam.
Zmusili mnie do uklęknięcia. Odwróciłam głowę na bok. Nie pozwolę się tak upokorzyć. Któryś złapał mnie za włosy, odwracając głowę.
– No już, nie bądź taka nieśmiała – zakpił.
– Pierdol się – warknęłam przez zęby.
Szarpnęłam głową, czując, że w ten sposób pozbędę się garści włosów. To mnie jednak nie obchodziło. Ważna była moja duma i godność, nie pozwolę ich kolejny raz zszargać.
Siłowaliśmy się kolejne parę minut. Broniłam się coraz mniej efektywnie zwłaszcza, kiedy dostałam kopniaka w brzuch. Poddanie się to tylko kwestia czasu. Od początku to wiedziałam, a mimo to nie zrezygnowałam z walki. Nie wiem, na co liczyłam, co chciałam tym osiągnąć. Broniłam się ostatnimi siłami. W gardle czułam już ohydny smak, jaki mi sprezentują, spłycając moje znaczenie do zabawki. Żołądek przewracał się na wszystkie możliwe strony, mięśnie spinały się boleśnie, oczekując fali bólu, usta wyschły, każdą komórką ciała wyczuwałam kolejne wydarzenia.
– Ile mam jeszcze czekać, aż się zdecydujesz? – Kolejny raz odwróciłam twarz z wyrazem obrzydzenia.
– Trzeba nakłonić ją inaczej – stwierdził inny.
Zacisnęłam zęby, czekając na ból, który ma mnie zmusić do upokorzenia się. Nie pozwolę na to. Będą musieli pozbawić mnie przytomności, żeby osiągnąć swój cel.
Wtedy drzwi się otworzyły, skrzypiąc przeraźliwie.
– Odsuńcie się od dziewczyny. – Usłyszałam.
Puścili mnie i cofnęli się w głąb celi, jakby uciekając przed światłem. Opadłam na czworaka i oddychałam urywanie, starając się opanować.
– Wstawaj i wychodzimy – polecił jeden z policjantów.
Wykonałam jego polecenie. Na moment zmrużyłam oczy, gdy oślepiło mnie światło. Najwyraźniej czeka mnie przesłuchanie, a raczej szantaż, że wrócę do tych sadystów, jeżeli nie będę współpracować. Tak jest zawsze.
Policjant zaprowadził mnie na górę, ale nie na piętro, co mnie zdziwiło. Kolejnym zdziwieniem była obecność Socalo na posterunku.
– Należy do pana, generale – powiedział policjant i poszedł.
Patrzyłam na egzorcystę jak na przybysza z kosmosu. Spodziewałabym się wszystkiego, ale nie tego.
– Idziemy – polecił.
Odwrócił się i skierował w stronę wyjścia. Poszłam za nim, przez prawie całą drogę byłam w szoku. Zupełnie nie dochodził do mnie powód, dla którego się tu pojawił. Każdy, ale nie on. To tak jakby Kanda zaczął rozdawać dzieciom cukierki. Wydawało mi się, że śnię.
Jeszcze dziwniejsze było to, że przeszedł ze mną przez bramę Arki do Kwatery Głównej. Czekał tam na nas Komui ze swoją świtą.
– Były problemy, generale? – zapytał Kierownik, patrząc na mnie.
Mój wygląd z pewnością dawał wiele do życzenia, ale chyba najważniejsze, że udało im się mnie stamtąd wyciągnąć.
– Nie. Trzeba to tylko załagodzić.
– Wszystko w porządku, Vivian?
– Tak, nie martw się, Komui.
Socalo zaczął się oddalać na swoją kwaterę. Dopiero teraz przypomniałam sobie, co powinnam zrobić.
– Generale. – Czy mi się wydaje czy mój głos drży?
Zatrzymał się i spojrzał na mnie.
– Dziękuję, że po mnie przyszedłeś.
– Mam nadzieję, że było warto – rzucił nieuprzejmie i odszedł.
Patrzył za nim jeszcze chwilę po tym, jak zniknął na schodach. Czego mogłam się po nim spodziewać? Cud, że w ogóle mi odpowiedział, mógł odejść bez słowa. W końcu sprawiłam mu dodatkowy problem.
– Alex czeka na ciebie w Sanatorium. – Komui zwrócił moją uwagę.
– Kto? – zapytałam.
Wydawało mi się, że gada od rzeczy.
– Alex, chłopiec, którego uratowaliście. Nie chce za bardzo rozmawiać. Generał Nine wyciągnęła z niego może parę zdań, które w większości były pytaniami o ciebie. Najwyraźniej uważa cię za swojego anioła stróża.
Uśmiechnęłam się. Słowa Komuiego oznaczały, że dotarli do Kwatery Głównej bez przygód.
– Co z nim teraz będzie? – zapytałam.
– Generał Nine weźmie go pod swoje skrzydła.
– Jakieś innocence do niego pasuje?
– A bo ty nic nie wiesz. – Skrzywił się na swoje gapiostwo. – Kanda po rozmowie z nim zaczął podejrzewać, że Alex jest zsynchronizowany z innocence. Nie zdążył ci powiedzieć. Okazało się, że chłopiec jest typem pasożyta. Jego innocence znajduje się w sercu. Idź do niego, porozmawiaj z nim. Na pewno się ucieszy. Sztylet Kanda zaniósł do twojego pokoju.
– Dzięki. Pójdę się najpierw ogarnąć. Nie chcę nikogo straszyć. – Uśmiechnęłam się.
– Na pewno wszystko w porządku?
Czyżby usłyszał drżenie mego głosu? Bo chyba aż tak źle nie wyglądam?
– Tak, oczywiście. Pójdę już.
Wyminęłam Komuiego i poszłam do siebie. Adrenalina zniknęła z mojego organizmu, groza tamtej sytuacji opadła na mnie całym swoim ciężarem, przygniatając. Ostatnie kilka metrów pokonałam biegiem, dopadłam drzwi i schowałam się za nimi. Nerwy puściły...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top