Rozdział 85.

„Co może przyjść tego nigdy nie wiesz

Za całe zło przestań winić siebie

Wiarę masz, siłę masz by zmienić to"


Ocknęłam się w kompletnych ciemnościach. Ból rozdzierał mi ramię, a ja nie wiedziałam, co się dzieje. Powoli przypominałam sobie wydarzenia z katakumb. To było głupie z mojej strony. Mogłam przewidzieć, że to się tak skończy. Pieprzony Kamelot wszystko sobie zaplanował. Doskonale wiedział, że odmówię, że zaryzykuję i go zaatakuję. Że to się tak skończy. Może nawet zamierzał mnie zabić w tym całym zamieszaniu bez brudzenia sobie rąk. Pieprzony skurwiel.

Nie wiedziałam, ile czasu minęło, od kiedy straciłam przytomność. Może parę sekund, może minut, a może godzin. Nie miałam pojęcia, nie umiałam zgadnąć. Ciemności dookoła nie dawały żadnych odpowiedzi.

Przypomniałam sobie o tych dwóch idiotach. W ostatniej chwili przyciągnęłam ich do siebie pod skrzydła, jakby to miało cokolwiek zmienić. Innocence dezaktywowało się, gdy straciłam przytomność, a tony ziemi najwyraźniej nas rozdzieliły. Możliwe, że leżałam w tych ciemnościach kompletnie sama.

– Kanda? – wychrypiałam.

W gardle miałam pełno prochu, przez który ledwo mówiłam. Mój głos zabrzmiał dziwnie, jakby odbił się od ścian zbyt małego pomieszczenia.

– Żyję. – Usłyszałam cichą odpowiedź.

– Squalo?

Ten nie odpowiedział. Próbowałam się ruszyć, ale nie byłam w stanie. Obolałe ramię było przygniecione gruzem, kamień wbijał się w mięśnie, może nawet je przebił. Jęknęłam i zrezygnowałam z prób poruszenia się.

– Squalo? – zapytałam raz jeszcze.

– On też żyje. Nie budź go. Jesteśmy odcięci, a on swoimi krzykami zużyje najwięcej tlenu – mruknął Kanda.

Poczułam ulgę, że jednak nie jestem tutaj sama. Zaraz jednak dotarło do mnie, co Kanda dokładnie powiedział. I rzeczywiście, oddychało się jakoś dziwnie.

– Na ile starczy nam tlenu? – zapytałam na granicy paniki.

– Nie wiem. Bądź cicho i staraj się oddychać oszczędnie, to dłużej pożyjemy.

Łatwo mu mówić. Wydawał się zupełnie nieporuszony sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy. Mimowolnie wolną ręką próbowałam wybadać otoczenie. Trafiłam na czyjeś ramię, prawdopodobnie właśnie Kandy, który jednak nie zareagował. Szukałam dalej, jednak musiałam przekręcić rękę pod dziwnym kątem, skoro nie mogłam się ruszyć. Syknęłam ze złości. Bez tego zaczęłam rozumieć, że jama, w której utknęliśmy, jest niewielka. Stanowczo za mała na nas troje i zamknięta na dopływ tlenu z zewnątrz. Niczym skrzynia, trumna zakopana pod ziemią.

Czułam, jak robi mi się słabo. Próbowałam złapać oddech, ale nie mogłam. Wydawało się, że tlenu już nie ma, a jednak nie mogłam stracić przytomności.

– Uspokój się, Noah – warknął Kanda.

– Nie chcę tu być – jęknęłam.

Szarpnęłam się, chcąc się uwolnić spod gruzu, który mnie przygniatał. Zupełnie nie miało znaczenia, czy w tym miejscu byłam ranna. Wykrwawienie się było lepsze od śmierci w tej puszce. Zaraz też poczułam, jak drobinki ziemi opadają mi na włosy, co wystraszyło mnie jeszcze bardziej.

– Noah – syknął Kanda. – Przestań panikować.

– Nie potrafię. Ja...

Brakowało mi słów, zresztą, jakie to miało znaczenie. Umrzemy tu. Podusimy się w tej trumnie. W tym momencie zazdrościłam Squalo nieświadomości, nawet nie zauważy, że umrze. Ile to będzie trwało? Jak wiele tlenu nam zostało? A może gruzy się obluzują i całkiem nas przygniotą? Może to by była lepsza śmierć. Szybsza. Jak się z tego wydostać?

***

Nie docierało do niej żadne słowo. Pewnie nawet nie wiedziała, że telepie się w tej histerii, która nie była wyrzutami sumienia czy przerażeniem wobec decyzji, jaką podjęła. Noah miała klaustrofobię. Odkąd tylko odkryła, jak mała jest przestrzeń, w której utknęliśmy, zaczęła szaleć. Z każdą chwilą było coraz gorzej, a przez to zużywała nasze niewielkie zapasy tlenu. Jeśli mieliśmy przeżyć do ewentualnej pomocy, nie mogliśmy się tu podusić.

Przysunąłem się do niej, zmniejszając tę niewielką odległość pomiędzy naszymi ciałami. W tym momencie podarowanie jej przestrzeni mogło być naszym gwoździem do trumny. Na oślep odnalazłem policzek dziewczyny.

– Kanda?

Nie było szansy, żeby w tych ciemnościach zobaczyła mój uśmiech satysfakcji. W końcu zwróciła na mnie uwagę, chociaż nadal się trzęsła. Palcami wciąż przesuwałem po jej twarzy, jakby szukając rany. Pewnie, gdybym ją teraz pocałował, narobiłaby wrzasku i zaczęła się szarpać. Odrzuciłem ten pomysł, choć z pewnością jeszcze lepiej odwróciłby jej uwagę od sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy.

– Kanda, co ty robisz?

Przycisnąłem palec do jej ust, nakazując jej ciszę. Czułem na skórze przyśpieszony oddech, ale też ruch, gdy wydęła z niezadowoleniem wargi.

– Skup się, Noah – poleciłem. – Przestań histeryzować. – Chciała coś powiedzieć, ale jej na to nie pozwoliłem. – Nie gadaj. Po prostu oddychaj powoli.

Gdy miałem pewność, że zrezygnowała z dyskusji, przesunąłem dłoń na jej włosy i zacząłem je głaskać. Nic innego nie przychodziło mi do głowy, a jednak zadziałało. Oddech Noah zaczął się uspokajać. Jakoś opanowała panikę, choć podejrzewałem, że w każdej chwili dostanie następnego ataku histerii. Sam nie czułem się komfortowo w tej pułapce, a jej klaustrofobia wszystko utrudniała.

Czas mijał przerażająco wolno. Nasze oddechy mimowolnie stały się nieco bardziej urywane, gdy zaczęło brakować tlenu. Noah nie reagowała, więc byłem pewny, że zasnęła albo straciła przytomność.

Niespodziewanie zacisnęła palce na moim ramieniu, wbijając w skórę paznokcie. Zesztywniała przy tym, więc musiała poczuć akumy. Chwilę później wydawało mi się, że coś usłyszałem. Jakby pogłos walki.

***

Rozluźniłam zacisk palców, gdy poczułam, jak mięśnie Kandy spinają się z bólu, który mu sprawiłam. Możliwe, że jeśli będziemy cicho, nic się nie stanie. Akumy nas nie znajdą i odejdą. Starałam się nie pozwolić działać wyobraźni, która usiłowała przekazać mi obraz opadających na nas gruzów. Moje palce znowu zacisnęły się na ramieniu Kandy. Tym razem syknął w odpowiedzi. Zabrałam dłoń.

– Tu jest coraz więcej akum – szepnęłam.

– Nie panikuj. Nie znajdą nas. – Próbował mnie uspokoić.

Wtedy usłyszałam dźwięki walki. Nie wiedziałam, czy to dobrze dla nas. W każdej chwili przecież gruzy mogły osunąć się na nas i zabić. Minęły kolejne minuty, obecność akum nie zniknęła. Na moment zapadła cisza, późniejszego dźwięku nie potrafiłam rozpoznać. Ziemia nad nami szurała nieprzyjemnie, jakby ktoś ją przesuwał.

– Kanda! Walker!

Wtedy zrozumiałam. Oprócz akum na gruzowisku zjawili się ludzie Zakonu. Szukali nas. Wciąż mogliśmy się z tego wykaraskać. Zresztą powietrze wokół zmieniło się.

– Tutaj – wychrypiałam.

Z gardłem pełnym pyłu nie byłam w stanie mówić głośniej, a co dopiero krzyczeć.

– Tutaj! – Kanda podjął temat.

Odsunął się ode mnie, jakby nie chciał, żeby ktoś nas tak zobaczył. Cóż, muszę przyznać, że gdyby nie on, pewnie narobiłabym głupot. Zresztą to nie było teraz ważne. Skupiliśmy się na zwróceniu na siebie uwagi. Gdy usłyszeliśmy odpowiedź na nasze wołanie, poczułam niewysłowioną ulgę. W końcu się stąd wydostanę. Nie umrę w tej trumnie, pod zwałami ziemi i gruzów. Wciąż jeszcze czułam się źle ze świadomością, w jak niewielkiej przestrzeni spędziłam ostatnie godziny. Panika jednak powoli znikała.

Rozkaszlałam się, gdy tylko wraz z napływem powietrza do moich płuc dostał się pył gdzieś z góry. Chciałam się odwrócić, ale kamień, który wbijał się w moje ramię, uniemożliwił mi to. Marzyłam o łyku wody. Najlepiej całym wiadrze, by wypłukać gardło z ziemi i wszystkiego, co się tam dostało przez to wszystko.

W końcu światło wpadło do naszego więzienia. Przekręciłam głowę i zobaczyłam dwie znajome postacie.

– Black – wychrypiałam.

Obok niej stał Madarao.

– Dobrze cię widzieć w jednym kawałku, choć szkoda, że w takich okolicznościach – odpowiedziała. – Ile was tam jest?

– Troje – odparł Kanda. – Jest z nami jeszcze nowy.

– To jeszcze trochę potrwa. Wytrzymajcie.

Zamknęłam oczy. Zmęczenie zaczęło mi doskwierać, gdy uczucie strachu zniknęło. Wsłuchałam się w odgłosy poszukiwań, przewalania gruzów i rozmów pracowników Centrali. Powoli traciłam przytomność, dopóki nie poczułam rwącego bólu w ramieniu. Jęk zamienił się w charczenie.

– Uważajcie – warknęła Black. – Powoli.

Stopniowo ból się zmniejszał wraz z wyciąganiem iglicy z ramienia. W końcu mnie uwolnili. Spojrzałam w górę. Niebo ciemniało, więc minęła doba od walki z Sherylem. Przeżyliśmy cały dzień pod gruzami i nadal żyjemy. Udało się.

– Możesz się sama podnieść? – Usłyszałam Black.

– Nie wiem – wycharczałam. – Spróbuję.

Oparłam się na prawej ręce, miałam mało miejsca, ale nogi były wolne. Po chwili jednak opadłam z powrotem na ziemię. Byłam zbyt zdrętwiała, żeby się podnieść. Zanim jednak spróbowałam ponownie, poczułam, jak ktoś mnie ostrożnie chwyta, tak by nie uszkodzić bardziej ranionego ramienia, i wyciąga na powierzchnię. Zostałam posadzona na gruzach. Black przykucnęła przy mnie i przyjrzała się mojej twarzy.

– Ktoś cię zaraz odprowadzi do Kwatery Głównej. Już tam na was czekają – powiedziała.

– A Lavi i Kiri?

Miałam nadzieję, że to oni wezwali pomoc. Jednak była to ułuda, doskonale pamiętałam, że razem z nami zeszli do katakumb, więc w chwili zawalenia musieli być gdzieś na dole. Teraz, gdy nie musiałam skupiać się na własnym przeżyciu, docierało do mnie, jak wiele konsekwencji pociągnęła moja decyzja.

– Nie wiem. Gruzowisko jest naprawdę spore. I jeszcze ten atak akum. Na pewno, gdy tylko ich znajdą, przyprowadzą do Kwatery Głównej. Nie martw się teraz.

– Znaleźliście kogoś żywego?

Na to mi nie odpowiedziała. Spojrzała na kogoś nad moim ramieniem.

– Pietrow, zajmij się Vivian. Komui pewnie drży z niepokoju o ich losy.

– Tak jest.

Młody mężczyzna w mundurze Centrali wziął mnie na ręce i wyniósł z gruzowiska. Przez ten czas rozglądałam się wokół. Sporo ludzi pracowało przy poszukiwaniach, pozapalano pochodnie, wokół rozpalono ogniska. Na skraju lasu zobaczyłam zmasakrowane ciała, które już udało się wyciągnąć. Mężczyźni, kobiety, starcy, dzieci. Łzy same pojawiły się w moich oczach, wstrząsnął mną spazm histerycznego płaczu. To wszystko moja wina, to moje ofiary, mojego błędu. Zabiłam tę wioskę i tych ludzi. Jestem mordercą, niczym nie różnię się od Klanu Noah.

– Nie patrz na to, proszę. – Usłyszałam Pietrowa.

Schowałam twarzy w jego ramieniu, ale obraz nie zniknął. Stał się wyraźniejszy, ostrzejszy i pełny czerwieni krwi. Nie potrafiłam się uspokoić, to mnie będzie prześladować do końca życia. Co ja najlepszego zrobiłam? Po jaką cholerę grałam pieprzoną bohaterkę? Dla jakiejś nic nieznaczącej idei zabiłam tych ludzi. Byli niewinni, nie zrobili niczego złego, nie zasłużyli na śmierć. Boże, jestem mordercą. Dlaczego przeżyłam? Nigdy sobie tego nie wybaczę. Mam krew na rękach. Krew niewinnych ofiar tej cholernej wojny.

Znajome zapachy powitały mnie w Kwaterze Głównej. Przerwałam na moment płacz, by przez łzy zobaczyć zaniepokojonych Komuiego, naukowców i lekarzy. To była może sekunda i histeria wróciła. Zaczęłam wyrzucać z siebie słowa. Nie wiem, czy rozumieli ten bełkot. Nie słuchałam, gdy próbowali mnie uspokoić.

W ten sposób dotarłam do Sanatorium, w ogóle nie przerywając swojego zachowania. Nie chciałam podawania żadnych leków, opatrunków, nie słuchałam nikogo. Próbowałam wstać, rozpacz i niepokój o towarzyszy nie dawały mi spokoju, pchały do działania, nie pozwalały się uspokoić i poddać opiece.

Odepchnęłam Matron, gdy ponownie próbowała ułożyć mnie na poduszkach. Czy oni nie rozumieją, że ja nie chcę spać? Muszę wiedzieć, że Lavi i Kiri żyją. Nic mi przecież nie jest, mogę poczekać. Dlaczego jeszcze ich nie znaleźli? Dlaczego jeszcze nie przyprowadzili Kandy i Squalo? Modliłam się, żeby znaleźli jeszcze jakiś żywych ludzi. Na pewno ktoś jeszcze przeżył, muszą go tylko wyciągnąć. To wszystko moja wina, byłam głupia i naiwna, myśląc, że wygram z Noah. Zadrwił ze mnie i spełnił swą groźbę. Dlaczego się nie poddałam?

Wtedy do Sanatorium przyszedł Allen. Włosy miał w nieładzie, przetarł niezdarnie oczy, więc jeszcze przed chwilą spał. Usiadł obok na łóżku i objął mnie mocno, uważając na ranione ramię. Wtuliłam się w niego, szukając ciepła i ukojenia. Pogłaskał mnie po włosach.

– Spokojnie. Już po wszystkim.

– Nie, ja ich zabiłam. To wszystko moja wina.

– Wiem.

– Nie, nic nie wiesz – wycharczałam ze złością. – Nic nie wiesz, nie rozumiesz.

– Vivian, proszę, uspokój się. Trzeba cię opatrzyć. Pozwól im na to.

Bełkotałam bez sensu przez dłuższą chwilę. Nieważne, czy rozumiał, zignorowałam też drapanie w gardle. Dopiero po kilku minutach zamilkłam, nie mając już sił. Allen uspokajał mnie cichym głosem, głaszcząc po włosach. Powtarzał, że reszta egzorcystów niedługo wróci i nic im nie będzie. Jego działania zaczęły przynosić efekt, uspokajałam się. Łzy przestały płynąć, w jego ramionach czułam się bezpiecznie. Ciepło jego ciała sprawiło, że wszystko bledło.

Lekarz zbliżył się do nas. Złapał strzykawkę ze środkiem uspokajającym. Szarpnęłam się gwałtownie.

– Nie chcę – wycharczałam. – Nie chcę spać.

– To mała dawka. Ma tylko pomóc ci się uspokoić. Zaufaj nam.

Spojrzałam na Allena. Uśmiechnął się do mnie lekko i skinął głową. Pozwoliłam podać sobie środek uspokajający. Lekarz mówił prawdę, tylko trochę mnie uspokojono.

– Pozwól im się opatrzyć – powiedział Allen. – Potem razem poczekamy na powrót reszty. Obiecuję, siostrzyczko.

Pozwoliłam ściągnąć z siebie płaszcz i koszulę. Zostałam opatrzona, sprawdzili, czy mam inne obrażenia i w końcu dali mi spokój. Oparłam się o Allena, próbując trzeźwo pomyśleć o tym, co się stało.

Matron przyniosła szklankę z przezroczystą cieczą. Spojrzałam na nią nieufnie.

– To woda. Czysta – wyjaśniła kobieta. – Masz suche gardło. Lekarz pozwolił podać ci wodę.

Byłam jeszcze na tyle zdrętwiała, że szklanka prawie wyślizgnęła mi się z ręki. Allen złapał ją pewnie i przystawił mi do ust. Wypiłam zawartość łapczywie, przez co zakrztusiłam się. Walker pomógł mi się uspokoić.

– Już dobrze? – zapytał cicho.

Kiwnęłam głową. Milczeliśmy przez kolejne parę minut. Czułam się zmęczona, nieszczęśliwa i śpiąca. Przekornie jednak nie zasypiałam, za bardzo martwiłam się o przyjaciół. Nadal ich nie było. Czyżby nie znaleźli jeszcze Kiri i Laviego? Dlaczego nie ma jeszcze Kandy i Squalo?

– Allen, Komui chce z tobą porozmawiać. – W drzwiach pojawił się Johnny.

– Zaraz przyjdę – obiecał Allen.

Pokiwałam głową. Uśmiechnął się i poszedł. Oparłam się o poduszkę. Nic mnie już nie bolało dzięki środkom przeciwbólowym, ale zmysły i ciało odmawiały mi posłuszeństwa. Jednak gdy zamykałam oczy, powracały skrajne uczucia i świadomość mojego wyboru. Wtedy też pojawiały się łzy, chciałam krzyczeć z rozpaczy i wściekłości.

Drzwi się otworzyły. Stanął w nich Kanda podpierający się o ramię jakiegoś człowieka z Centrali, którego widziałam pierwszy raz w życiu. Zeskoczyłam z łóżka i podeszłam do nich.

– Gdzie reszta? – zapytałam.

– Superbi jest uwięziony pod jakąś belką. To jeszcze trochę potrwa, a rudzielców wciąż nie mogą znaleźć – wyjaśnił spokojnie Japończyk.

***

Vivian nagle straciła przytomność. Kanda odruchowo uchronił ją przed upadkiem, czego pożałował w następnej chwili, czując ból. Na szczęście jeden z lekarzy odebrał od niego „ciężar", uśmiechając się lekko. Uważał, że sen lepiej zrobi dziewczynie niż czekanie na przyjaciół i zamartwianie się. Ułożył ją na łóżku i odwrócił się, by zająć się Kandą.

Chwilę później do Sanatorium wrócił Allen. Po jego minie było widać, że usłyszał złe wieści. Usiadł w milczeniu na łóżku siostry i pogłaskał ją lekko po włosach.

– Dawno zasnęła? – zapytał.

– Chwilę temu. I chwała Bogu, bo zaczynała być kłębkiem nerwów – odpowiedział lekarz, rzucając krótkie spojrzenie na śpiącą egzorcystkę.

Kanda nie odezwał się, nawet nie próbował buntować się przed pozostaniem w Sanatorium. Miał dość wrażeń jak na jeden dzień. Nie zasnął jednak, zastanawiając się nad wieloma sprawami związanymi z Vivian i feralną misją. Widział ogrom zniszczeń, ciała ofiar, wiedział, co myśli dziewczyna – obwiniała się o całą sytuację. To mogło ją przerosnąć, zniszczyć resztki idei, za którą walczyła. Czy ta sytuacja złamała Vivian? Czy Noah osiągną przez to swój cel? Czy Zakon straci egzorcystkę na rzecz wroga? Czy czeka ją śmierć?

Drzwi Sanatorium otworzyły się cicho i do środka wszedł Komui. Ostatni stres i nieprzespane noce coraz wyraźniej odznaczały się na zazwyczaj pogodnej twarzy Kierownika. Spojrzał łagodnie na śpiącą dziewczynę, która wyglądała teraz spokojnie, mimo iż tak naprawdę nie było. Wszyscy wiedzieli, jaki ciężar spoczął na jej ramionach.

– Dobrze, że nie śpisz, Kanda – odezwał się Komui, zwracając uwagę na Japończyka. – Od Vivian wiele się nie dowiedzieliśmy, więc może wyjaśnisz nam, co się wydarzyło.

Kanda zaczął opowiadać, jak zgubili się w lesie, pokłócili i rozdzielili, jak został schwytany w pułapkę, streścił wydarzenia z katakumb, wyjaśnił zachowanie Vivian. Był oszczędny w słowach, ale nie przemilczał niczego istotnego. Cały czas patrzył na śpiącą z pewnego rodzaju troską. Wiedział, jak to wszystko wygląda z boku. Oboje zawalili, unosząc się dumą i pewnością siebie. Spartolili całe zadanie. Nie przyznał się do tych wniosków głośno, zostawił je dla siebie w takiej właśnie formie, nie próbując drążyć tematu. To tylko pogorszyłoby sprawę, nie ma teraz znaczenia.

Kierownik słuchał jego słów z uwagą tak samo jak Allen, bawiący się kosmykami siostry, przez co na poduszce pojawiło się sporo ziemi, którą miała we włosach. W głowach obu kołatało się tylko jedno pytanie: jak przekonać Vivian do zapomnienia o tych wydarzeniach?

– Ilu tam było mieszkańców? – zapytał Kanda.

– Według danych, które posiadamy, trzystu czterdziestu pięciu.

Allen wciągnął głośno powietrze, a Japończyk odwrócił spojrzenie do okna. Nikt nie przypuszczał, że ofiar jest aż tyle.

– Noah tego nie wytrzyma.

Słowem nie zająknął się jedynie o jej klaustrofobii. Nie zamierzał tego wykorzystywać, przynajmniej na razie, ale też ta wiedza nie powinna trafić do Zakonu.

– O tym pomyślimy rano. Z pewnością Leverrier będzie chciał was przesłuchać, ale może uda mi się odwlec to o kilka dni.

W czasie jego słów drzwi się otworzyły, wpuszczając do środka drobną brunetkę o niebieskich oczach. Za nią weszło dwóch innych pracowników Centrali ze Squalo na noszach.

– Nie sądzę, żeby się zgodził – powiedziała.

– Shanon, miło cię widzieć. – Komui powitał Black zmęczonym uśmiechem.

– W tej sytuacji raczej nie bardzo, ale cieszę się, że tak mówisz. Rozmawiałam z inspektorem godzinę temu i nie był szczególnie zadowolony z wiadomości, które usłyszał. Stwierdził, że nie rozumie, jakim cudem piątce egzorcystów nie udało się opanować sytuacji i zapowiedział swoją wizytę tutaj z samego rana.

– Tego akurat się spodziewałem – odparł Komui.

Wszyscy wiedzieli, jak Leverrier reaguje na wszystkie sprawy, w które zamieszana jest Vivian. To akurat nie nowość.

– Mam też dobrą wiadomość. Odnaleźliśmy Laviego i tę dziewczynę.

– Co z nimi? – zapytał Kierownik, czując ulgę.

– Żyją. Są tylko trochę odwodnieni i poobijani, ale nie mają poważniejszych obrażeń. Lada chwila powinni ich wyciągnąć.

– Kamień spadł mi z serca. Znaleźliście jeszcze kogoś żywego?

– Niestety nie. Na razie same ciała i pełno prochu po atakach akum. Przykro mi.

– Jakoś będziemy musieli z tym żyć – westchnął Komui.

Jego spojrzenie spoczęło na Vivian jeszcze nieświadomej informacji, jakie czekają ją po przebudzeniu. Ile by dał, żeby oszczędzić tego dziewczynie, Bóg jeden wie. Nie da się jednak ukrywać prawdy, którą wszyscy znają.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top