Rozdział 73.
„Zraniłam wiele serc, lecz nie opuszczaj mnie
Czuję strach, że to nie ostatni raz
Popłynie czyjaś łza
Gorzka łza"
Brunet około czterdziestki uciekał, utykając na nogę, w którą go zraniłam. Szłam za nim z chęcią mordu i palącym przekleństwem, które próbowało odwieść mnie od zamiarów. To jednak na nic, wiedziałam bowiem, że tak musi być i tego nikt nie zmieni. Poza tym w pobliżu nie było nikogo, kto byłby w stanie mnie powstrzymać. Polowałam.
Potknął się i upadł. Dopadłam go i cięłam bez opamiętania. Próbował się jeszcze bronić, słyszałam jego gorączkowe błagania o litość, ale nie zważałam na nie. Opanowała mnie czysta żądza mordu niczym nieskrępowana i nie do powstrzymania. Złapałam go za gardło i warknęłam:
– Nie skowycz, bo dziś nie ma litości dla takich śmieci jak ty.
– Błagam, ja już nigdy... Obiecuję, przyrzekam.
– I tak ci nie wierzę.
W jego oczach odbijała się moja twarz wykrzywiona gniewem i nienawiścią. Spojrzenie miałam puste, nie wyrażało żadnych uczuć, więc było jeszcze straszniejsze.
Usłyszałam za sobą kroki kilku osób. Miałam głupie wrażenie, że to egzorcyści i się nie pomyliłam, gdy usłyszałam Allena:
– Vivian, dość! Zabijesz go!
– Nie zbliżać się – warknęłam z nienawiścią.
– Błagam, ja już nie będę – skowyczała moja ofiara.
– Wiem.
Pchnęłam go sztyletem prosto w serce i po chwili to parszywe życie urwało się. Odsunęłam się od trupa, wytarłam klingę o jego ubranie i schowałam. Już po wszystkim.
Odetchnęłam głęboko, odwracając się do towarzyszy, na których twarzach wymalowany był szok. Chyba nie myśleli, że jestem zdolna do zabójstwa z zimną krwią i teraz zastanawiali się, kim właściwie jestem. Po jednym Kandzie nie widziałam żadnych uczuć, on zresztą wiedział wszystko dokładnie i trochę mnie rozumiał.
– Dlaczego to zrobiłaś?! – Allen odzyskał głos. – Był bezbronny!
– Powiedz to dziewczynce w zaułku – warknęłam. – Niewiele starszej od Abby. Może miałam pozwolić, żeby ją zgwałcił?
Przez chwilę nie wiedział, co odpowiedzieć, podszedł do mnie i uderzył w twarz. Ledwo powstrzymałam się przed oddaniem mu. Pieprzony dzieciak nic nie rozumiał.
– Przecież powiedział, że już nie będzie – warknął.
– Wierzysz w cuda? Bo ja nie. Tacy ludzie się nie zmieniają. Jutro robiłby to samo.
– Skąd wiesz?
– Bo wiem – wycedziłam przez zęby.
Parę metrów od nas zobaczyłam tę dziewczynkę. Obserwowała całą scenę przelękniona. Patrząc na nią, bolało mnie serce, przecież to tylko dziecko.
– Może miał rodzinę – ciągnął dalej Walker. – Może dzieci. Nie masz prawa decydować o życiu i śmierci innych.
– Uwierz mi, jego rodzina tylko by mi podziękowała za pozbycie się tego zwyrodnialca.
Próbował wymierzyć mi drugi policzek, ale złapałam go za nadgarstek i boleśnie wykręciłam, aż zawył z bólu.
– Nie próbuj mnie atakować, Walker – warknęłam tuż nad jego uchem. – Niczego nie rozumiesz.
Puściłam go i w milczeniu podeszłam do dziewczynki, która była gotowa do ucieczki w każdej chwili. Uklęknęłam przed nią i cicho powiedziałam:
– Już nie musisz się bać. On cię już nie skrzywdzi.
Mała rzuciła się na mnie z płaczem. Przytuliłam ją, głaszcząc po włosach. Miałam nadzieję, że to odrobinę pocieszy jej zranione serce. Wiedziałam, że to, co zrobiłam, było złem, ale nie miałam wyboru. Prawa dłoń promieniowała takim bólem, że chciało mi się wrzeszczeć, ale powstrzymałam się. Nie chciałam dawać egzorcystom satysfakcji i powodu do dyskusji, nie miałam na to siły. Wiedziałam, że odraza w ich oczach szybko nie zniknie, ale nie będą chcieli mnie słuchać. Czułam, że chcą coś mówić.
– Powinnaś już iść – szepnęłam do dziewczynki. – Uważaj, bo ten świat nie wybacza błędów.
– Dziękuję. – Usłyszałam.
– Nie ma sprawy. – Uśmiechnęłam się lekko, wypuszczając ją z ramion.
Strach i poczucie zagrożenia zniknęły z tej drobnej twarzyczki. Miałam nadzieję, że szybko nie wpakuje się w kłopoty. Pocałowała mnie w policzek, uśmiechnęła się i pobiegła w swoją stronę.
– Tylko tyle masz na swoje usprawiedliwienie? – zapytał ze złością Allen.
– Nie mam ochoty z tobą o tym rozmawiać – odpowiedziałam chłodno.
Spojrzałam na nich. Kanda zatrzymał właśnie białowłosego, który najwyraźniej chciał się na mnie rzucić. Pozostali nadal wyglądali na zszokowanych moją drugą stroną i nie wiedzieli, jak mają się zachować. Nie zwracałam natomiast uwagi na trupa, który siedział pod murem. Nerwowo poruszałam prawą dłonią, próbując pozbyć się bólu, był dość problematyczny i denerwujący.
– Znaleźliście innocence? – zapytałam, chcąc zmienić temat.
– Tak, możemy wracać – odpowiedział Kanda.
Kiwnęłam głową i odetchnęłam. Przynajmniej nie będę musiała wysłuchiwać Walkera i patrzeć na ich twarze, na których mają wymalowaną odrazę i odpowiednie określenie dla mnie: morderczyni. Moja chłodna postawa tylko ich w tym utwierdzała. W końcu zachowywałam się tak, jakby nic wielkiego się nie stało. Zabiłam człowieka, kłamałabym, gdybym powiedziała, że nie mam wyrzutów sumienia. Mimo to w ich oczach jestem jeszcze bardziej podobna do Klanu Noah. Wolałabym, żeby tego nie widzieli.
Do Kwatery Głównej wróciliśmy w ciągu pół godziny. Abba musiała wrócić już ze swojej misji, bo czekała na dole. Gdy podbiegła się przywitać, Allen nie pozwolił się jej do mnie zbliżyć. Mała spojrzała na niego z wyrzutem.
– Co wy tacy niemrawi? – zapytał Komui.
– Vivian zabiła człowieka – powiedział cicho Lavi.
Wokół wszyscy zamilkli, patrząc na mnie. Jeszcze nad sobą panowałam, więc wytrzymałam ich spojrzenie.
– Vivian, o czym on mówi? – Głos Kierownika był pełen niedowierzania.
– Walker ci wszystko wyjaśni – odparłam lodowato. – Przecież on dokładnie wie, co się wydarzyło. Szkoda tylko, że nie pojawił się tam, gdy trzeba było.
Bez zbędnych słów wyszłam stamtąd. Na schodach zaczęłam biec. Nie zważałam na innych, wiedziałam, że do rana wszyscy będą wiedzieć. Dopadłam drzwi i schowałam się we własnym pokoju. Ściągnęłam rękawiczkę, dłoń zaczęła puchnąć, cała błyszczała – znak, że przeholowałam. Do tego jeszcze ten ból, nie potrafiłam się do niego przyzwyczaić. Wciąż mi się wydaje, że jest gorszy od poprzedniego razu, a będzie trwał przynajmniej dobę, przez którą będę musiała udawać, że wszystko jest w porządku i starać się nie zwariować.
Jestem morderczynią. Czy ważne są powody mojej decyzji? Pewnie nie, może Leverrier już wie i podpisuje na mnie wyrok. Wszystko okaże się rano, ale oni mi tego łatwo nie wybaczą. Zwłaszcza Allen, dla którego życie wciąż jest czarne i białe, nigdy szare. Nie pozwoli mi tego normalnie wyjaśnić, nie uwierzy. Wciąż będzie powtarzał, że z pewnością było inne rozwiązanie, a ja poszłam po najmniejszej linii oporu. Nie ma do mnie zaufania i zrówna z naszymi wrogami.
Poczułam się zmęczona, choć przespałam przecież pół dnia. Wzięłam więc ekspresowy prysznic i w samej bieliźnie jako, że nie chciało mi się szukać piżamy, poszłam spać z nadzieją, że rano wszystko będzie wyglądać choć odrobinę lepiej.
Obudziłam się o świcie. Wydawało mi się, że dopiero zamknęłam oczy, a tu już wstaję. Zrzuciłam z siebie kołdrę i szybko pożałowałam tej decyzji. W pokoju było nieprzyjemnie zimno. W bałaganie odnalazłam szlafrok i owinęłam się nim, dopiero później wstałam i podeszłam do kaloryfera. Był skręcony do zera, choć nie pamiętam, żebym to robiła. Dziwne, ktoś tu chyba był. Nie zważałam na to jednak, bo czekały mnie gorsze problemy. Wyciągnęłam czyste rzeczy, wzięłam gorący prysznic, ubrałam się i ogarnęłam ten bajzel. Miałam jeszcze trochę czasu do śniadania, więc położyłam się i próbowałam zebrać myśli. To jednak nie było dzisiaj takie proste, na wierzch wychodziły natrętne pytania niezwiązane ze złością Allena i ostatnią misją. Powoli gubiłam się w tym wszystkim, nie wiedząc nawet, kim naprawdę jestem.
W końcu postanowiłam się przejść jeszcze przed śniadaniem, na którym muszę mieć nieskazitelną maskę obojętności. Kiedyś to było prostsze. Dziś nie tak łatwo przed nimi udawać, choć wciąż nie znają mnie prawdziwej, bo ja siebie nie znam. W tym tkwi największy kłopot, w którym nie pomoże mi żadne miejsce. Zatrzymałam się przed kaplicą. Rzadko tu schodziłam, pozostali egzorcyści również. To pomieszczenie było używane do pożegnań z martwymi towarzyszami. Zawsze stała tu trumna, chociażby jedna, głównie z ciałami poszukiwaczy, z którymi inni chcieliby się pożegnać.
Cicho weszłam do środka. Nawet ja czułam inną aurę tego miejsca. Oparłam się ramieniem o jedną z kolumn i przyglądałam się wnętrzu. To nie tak, że nie miałam wyrzutów sumienia, bo żałowałam swego postępowania. Trudno jednak pogodzić to, co dobre z tym, co słuszne. Podpuchnięta dłoń była tego dowodem – niby zrobiłam dobrze, ratując tamtą dziewczynkę, ale zabójstwo wciąż jest złem. Ludzie nie powinni decydować o życiu innych, ale tak jest. Rodzice pchają dzieci w określone dziedziny życia. Jeśli je zostawią, ich przeznaczeniem kieruje ulica. Jeśli ktoś synchronizuje się z innocence, zostaje egzorcystą, nawet, jeżeli tego nie chce. O naszym życiu nie decydujemy my sami, a wszelakie czynniki zewnętrzne, w tym inni ludzie. Niby jestem dorosła, ale nie potrafię tego zaakceptować. Chciałabym być wolna, nieograniczona innymi i zakazami, sama kształtować swoje życie.
– Nie jesteś głodna? – Usłyszałam Komuiego.
Jakim cudem mnie tu znalazł? Przecież mogłabym być w każdym innym miejscu w Kwaterze Głównej, a on akurat trafił do kaplicy.
– Chciałam zebrać myśli przed śniadaniem, a nie potrafiłam tego zrobić u siebie – odparłam. – Leverrier już wie?
– Jeszcze nie. Najpierw chciałem usłyszeć twoją wersję wydarzeń. Lavi powiedział, że była tam jakaś dziewczynka.
– Tamten facet próbował ją wykorzystać. Musiałam coś zrobić, a to było jedyne wyjście, żeby ten skurwiel nikogo już nie skrzywdził. Możesz mi zaufać?
– Znasz świat ulicy lepiej od kogokolwiek z nas i wierzę, że zrobiłaś to, co twoim zdaniem było najbardziej słuszne.
– Przepraszam, że znowu zawiodłam. Wciąż tylko sprawiam kłopoty.
Poczułem, że kładzie mi rękę na ramieniu, jakby mnie pocieszał.
– Ufam ci. Wiem, że nie robisz nic bez powodu, ale czasem musisz nam zaufać, dobrze?
Kiwnęłam twierdząco głową, choć wiedziałam, że to nie takie proste, jak się wydaje. Wciąż byłam wrogiem wewnątrz Zakonu, a przynajmniej wielu tak mnie postrzegało. Z tym nie da się walczyć, choć ciągle próbuję. Sama dokładam im powodów do nienawiści i nieufności, ale trudno być posłuszną zabaweczką, którą rządzi Leverrier, bo to on przecież ostatnio mocno pociąga za sznurki.
– Pójdę już na śniadanie – stwierdziłam i wyszłam.
Jeszcze nigdy droga na stołówkę nie była tak długa. Gdy się tam pojawiłam, wszystkie rozmowy ucichły – znak, że wszyscy już wiedzą. Allen się o to postarał. Nie spuszczał mnie z oka od samych drzwi. Zignorowałam go, z Jerrym wymieniłam tylko uprzejmości i zajęłam się jedzeniem tak, jakby nic się nie stało.
– I co? Zamierzasz udawać, że wszystko jest w porządku? – warknął Walker.
– Jak dla mnie jest. Jak ci się coś nie podoba, to wyjdź – odpowiedziałam chłodno.
– Twoja postawa mi się nie podoba. Zachowujesz się tak, jakbyś wczoraj nic nie zrobiła.
– To nie patrz na mnie i nie przeszkadzaj innym przy śniadaniu – skwitowałam.
Nie miałam ochoty prowadzić z nim tej idiotycznej dyskusji – uparty gówniarz nie zamierzał słuchać moich tłumaczeń. Chodziło mu bardziej o to, bym błagała go o wybaczenie za swój czyn. Nie ma mowy. Białowłosy nie rozumiał całej sytuacji, nie znał tamtego świata, a gadał głupoty.
– Ty naprawdę jesteś jedną z Noah. – Usłyszałam.
Mało nie zakrztusiłam się grzanką na te słowa, wszyscy wokół ucichli i nawet Kanda przerwał jedzenie. Poczułam, że głód wyparował ze mnie. Przez chwilę milczałam, próbując się na niego nie rzucić z pięściami – nie spodziewałam się po nim czegoś takiego.
– Postaram się zapamiętać, żeby nie ratować ci dupy, kiedy ktoś spróbuje się do niej dobrać – wycedziłam przez zęby.
Z rozpędu złapałam za sztylet, ale zrezygnowałam z ataku. Ręka wciąż mnie bolała, poza tym poczułam się upokorzona i dogłębnie zraniona. „Noah" w jego ustach było czymś okropnym. Wiedziałam, że dłużej nie wytrzymam z nim w jednym pomieszczeniu. Podniosłam się z miejsca.
– Vivian, daj spokój – odezwał się Lavi, ciągnąc mnie za rękaw.
Wyrwałam mu rękę i ruszyłam w stronę drzwi. Przy końcu stołu zatrzymałam się i powiedziałam cicho:
– Mylisz się, ale nie mam prawa zmuszać cię do zmiany zdania.
Wyszłam bez żadnych dodatkowych słów i resztę przedpołudnia spędziłam na sali treningowej. Trenowałam z opaską na oczach, wyżywając się na powietrzu. Nie myślałam, że słowa Allena tak mnie zranią, a podobno ja nic nie czuję, bo jestem Noah. Nawet usilne wmawianie sobie, że przecież on nie wie, co mówi, nic nie daje. To boli, chyba za bardzo, dodatkowo ta ręka, jakby mało mi było problemów.
Drzwi się otworzyły i usłyszałam niepewne kroki – nie Allen, bo nikt mu nie towarzyszy i nie Kanda, bo ten przyszedłby po sesję treningową.
– Idź stąd – warknęłam.
Nie miałam ochoty wysłuchiwać pocieszających mówek egzorcystów, że Allen nie chciał. Gówniarz dobrze wiedział, co mówił i raczej tego nie żałował. W końcu to ja byłam winna, nie on.
– Chcesz nam teraz wmawiać, że jesteś jedną z nich? – Głos należał do Laviego.
– A co mi innego pozostało? Przecież za taką mnie uważacie – odparłam, ściągając opaskę.
– Nieprawda. Po prostu nie rozumiemy, dlaczego to zrobiłaś.
– Daj spokój. Zaraz zaczniesz wybielać Walkera. I bez tego jest już biały – mruknęłam, podchodząc do okna.
– Twoja dłoń. Co z nią?
Czyżby zauważył zmiany? Moje niedopatrzenie czy jego przenikliwość?
– Nic – mruknęłam.
Podszedł i usiadł na parapecie, przyglądając mi się.
– Przecież widzę, że coś jest nie tak. Odciążasz ją dzisiaj, inaczej nią poruszasz i wciąż masz ten dziwny tik. Boli cię?
– Trochę. Zawsze tak jest, gdy przesadzę.
Sięgnął po moją dłoń, szukając przyczyn, ale zawahał się przed ściągnięciem rękawiczki. Przekleństwo było dla mnie tematem, o którym z nikim nie rozmawiałam i tak naprawdę prawie nic o nim nie wiedzieli.
– Mogę? – zapytał.
– Nie. Nie chcę, żebyś to widział. – Zabrałam dłoń.
– Kieruje tobą wstyd, a my nawet nie wiemy, jaki to typ przekleństwa. Nie masz jego żadnych oznak oprócz tej dłoni.
– Szczerze mówiąc, sama niewiele o nim wiem. Ma mnie chronić przed staniem się w pełni Noah. Reaguje zawsze, gdy robię coś przeciw naturze, gdy się złoszczę i pałam chęcią mordu. Jest też pomocne w walce ze złem, ale bardzo niebezpieczne. Nie potrafię go w pełni kontrolować, więc je ukrywam, żeby kogoś nie skrzywdzić.
– Od dawna je masz? – zapytał.
– Od pierwszego zabójstwa. Nie pamiętam dokładnie, co się wtedy stało. Otoczyła mnie mgła, ktoś mówił, że ma mnie to chronić, potem był ból i dłoń została naznaczona.
– Pamiętasz przez kogo?
– To była prawdopodobnie moja mama.
Przez chwilę milczeliśmy. Obserwowałam drzewa za oknem, pogrążając się we wspomnieniach tamtej nocy. Nigdy do tego nie wracałam, ale teraz chciałam dowiedzieć się czegoś więcej. To przecież ma mi pomóc być tym, kim jestem dziś. Ten trud włożony w każdy dzień mojego życia, troska o mnie, ciężkie kształtowanie charakteru i pomoc skądś indziej. Dlaczego ktoś chce, bym była po stronie Zakonu? Czy to uratuje mnie przed zagładą i całkowitą pustką?
– Lavi, po co przyszedłeś? – zapytałam.
– Chciałem cię zapytać o wczoraj.
– Sam widziałeś.
– Miałaś jakiś powód, przez który nie pozwoliłaś sobie na okazanie litości. Chcę wiedzieć, jaki.
– Nie zrozumiesz.
– Nie dowiesz się tego, jeśli nie spróbujesz. Może nie wiem, jak to jest żyć na ulicy, ale chciałbym znać powody twoich decyzji.
– Boisz się mi ufać – stwierdziłam.
– Nie. Nadal ci ufam i gdybym musiał powierzyć dziś swoje życie tobie, nie wahałbym się ani chwilę.
Westchnęłam. Wiedziałam, że Lavi tak łatwo nie odpuści. W tej materii był taki sam jak Kanda z tym, że rudzielec zachowywał się subtelniej, ale dosadniej. Nie kluczył jak Japończyk przy wyciąganiu ze mnie informacji. Nigdy nie lubiłam opowiadać o swojej przeszłości, o tamtym życiu i o tym, co mnie spotkało. Dla innych byłoby to pewnie bardzo ciekawą lekturą, dla mnie jest bolesnym wspomnieniem spędzenia większości życia jako wyrzutek społeczeństwa.
– Chcesz wysłuchać kolejną smutną historię – stwierdziłam. – Kiedyś już byłam w takiej sytuacji jak ta ze wczoraj. Dziewczyna była może ze dwa lata młodsza ode mnie. Rzuciłam się do pomocy. Jej oprawca błagał o litość. Zapewniał, że to chwilowa zachcianka i nigdy więcej tego nie zrobi, że ma chorą żonę i dzieci. Zrobiło mi się go żal, zaufałam mu i puściłam. Minęły może dwa tygodnie, a on znalazł sobie nową ofiarę. Mnie. Kpił ze mnie, gwałcił przez pół nocy, szydził z mojej naiwności. Tacy ludzie się nie zmieniają, Lavi. W chwilach zagrożenia obiecają ci złote góry, a potem otrzepią się i dalej będą robić to samo. Oni wszyscy są tacy sami i nie należy im ufać.
– Dlaczego nie powiesz tego Allenowi? – zapytał.
– Nie muszę. Od kwadransa stoi w drzwiach i bezczelnie podsłuchuje – odparłam chłodno. – Idę się przejść. Nie szukaj mnie.
Minęłam zszokowanego Walkera. Teraz znał prawdę, choć mógł się tego domyśleć. Najwyraźniej nie jest tak inteligentny, na jakiego wygląda. Trzeba dać mu czas na przetrawienie tego i wieczorem będzie mnie mógł nadal oskarżać. Tym razem o vendettę na wszystkich przypadkowych, ulicznych gwałcicielach. Jego sprawa. Mnie to już zupełnie nie interesuje.
Wyszłam z budynku na długi spacer, nie zwracając uwagi na porę obiadu czy trenującego na polanie Kandę. Chciałam trochę spokoju i nie zamierzam pozwolić sobie tego odebrać przez głupoty. Coraz bardziej żałowałam, że tu jestem. Wciąż coś jest nie tak. Czy to ja nie potrafię się zaaklimatyzować, czy oni mnie tu nie chcą? Myślami wróciłam do rozmowy z Eleną, uczennicą Crossa – zostałam przeklęta przez kogoś, kto mnie bardzo kocha, ale nie wiem, czy to był dobry pomysł. Nie potrafię nad tym panować, boję się, że kogoś niepotrzebnie skrzywdzę.
Oparłam się o jedno z drzew – wiosna przegoniła już swą zimną siostrę, dookoła było zielono, nawet kandowe wiewiórki pojawiały się częściej na polanie. Świat ciągle wydaje się obojętny na to, co się z nami dzieje. Trudno w to uwierzyć, ale tak jest – pionki się nie liczą, ważna jest wygrana.
Tak spędziłam resztę dnia. Do budynku wróciłam, gdy było już ciemno – czas na kolację, więc od razu skierowałam się do stołówki. Ignorowałam wszystkie nieprzychylne spojrzenia – można się przyzwyczaić. Uśmiechnęłam się do Laviego, który już wcześniej wykonał ten gest.
Walker jeszcze się nie pojawił, cieszyłam się z takiego obrotu sprawy, bo byłam już zmęczona jego fochami. Wciąż wymyślał sobie problemy, a to jest naprawdę denerwujące – tak jakbym użerała się z krnąbrnym dzieciakiem, który nie ma prawa rozumieć życia, bo jest za mały, ale został rozpuszczony na tyle, że uważa, że wszystko mu wolno.
Długo nie pocieszyłam się tą lichą wolnością, bo białowłosy właśnie przyszedł. Zignorowałam go całkowicie. Podszedł do mnie i odezwał się:
– Vivian, przepraszam. Źle to wszystko oceniłem, dałem się ponieść emocjom i gadałem bzdury. Nie powinienem porównywać cię do naszych wrogów.
Uderzyłam go z całej siły w twarz, czemu towarzyszył głośny trzask i dźwięk upadającego ciała. Egzorcyści aż się podnieśli na mój gwałtowny ruch. Allen dał im ręką znak, żeby się nie zbliżali. Stałam nad nim i patrzyłam obojętnie.
– Co ty sobie myślisz, Walker? – zapytałam lodowato. – Najpierw mnie policzkujesz, wyzywasz przy wszystkich od najgorszych, a teraz po podsłuchaniu łzawej historyjki przychodzisz i przepraszasz. Żarty sobie stroisz? Naprawdę uważasz, że głupie „przepraszam" załatwi sprawę?
Na jego policzku widniał czerwony ślad po mojej pięści. Nie śmiał spojrzeć mi w twarz. Czekałam na jego odpowiedź obserwowana przy wszystkich dookoła. Link zbliżył się niebezpiecznie blisko – nie chcę, żeby nam przeszkodził. Walker musi się nauczyć myśleć.
– Radzę wrócić na poprzednie miejsce, jeśli nie chcesz podwinąć mi się pod rękę, Link – warknęłam. – Nie mam ochoty wysłuchiwać narzekań Leverriera, bo jego podwładny nie potrafi ocenić właściwie sytuacji.
Cofnął się, a ja skupiłam swoją uwagę na Walkerze. Podniósł się z podłogi i spojrzał na mnie.
– Masz prawo być wściekła. Przyznaję, pomyliłem się w ocenie i dlatego przepraszam. Nie oczekuję przebaczenia.
– Myślałam, że po to przyszedłeś – stwierdziłam chłodno. – Szczerze, to mam ochotę rozerwać cię na strzępy na oczach wszystkich. Nie zrobię tego. Dam ci jednak radę: najpierw pomyśl, pytaj „dlaczego", a dopiero później zarzucaj pretensjami. Są rzeczy, których nie potrafisz zrozumieć, więc ich nie oceniaj.
Pozwoliłam, aby moje spojrzenie zelżało i pokręciłam głową. Złość mi przeszła, ważne, że przyznał się do błędu i wyciągnął z całej sytuacji wnioski. Chłopak wciąż jednak miał zbolałą minę, sądząc, że mu tego nie wybaczę. Potargałam jego białą czuprynę.
– Nie wiem, jak Mana z tobą wytrzymał. Sto razy trzeba ci wszystko tłumaczyć, braciszku. – Uśmiechnęłam się.
– Nie gniewasz się już? – zapytał ostrożnie.
– A ile można się na ciebie gniewać? Patrzysz na człowieka tymi wielkimi oczyskami, to samemu diabłu przeszłaby wszelka złość.
Przytuliłam go do siebie, kręcąc głową i kątem oka dostrzegając pełne politowania spojrzenie Kandy.
– Ale następnym razem nie będzie już tak łatwo – ostrzegłam.
– Wiem, siostrzyczko.
Zachichotałam. Ślad niedługo mu zejdzie, a przynajmniej będzie pamiętał, żeby ze mną nie zaczynać, bo źle się to dla niego skończy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top