Rozdział 72.

„Sie hat genug von dem Mimik spiel

Sie hat genug von ihren Hass Gefühlen

Sie bricht aus

Rennt raus

Stolpert im Schnee und schreit zu

Gott kannst du mir verzeihen?!"


Kolejne dni miałam niezwykle pracowite i męczące. Egzorcyści wracali z misji pokiereszowani, często nie mogli liczyć na własne siły, a przecież nie było czasu na leżenie i odpoczynek. Właśnie dlatego Komui wycofał mnie z terenu i zainstalowałam się w Sanatorium na pełny etat. Na dół schodziłam tylko po kolejną kawę chyba, że Jerry sam mi ją wcześniej przyniósł. Tak nie ruszałam się z miejsca, nawet tam spałam. Nie miałam czasu myśleć nad swoją obecną sytuacją czy nad dziwnym zachowaniem Kandy – najważniejsze były obowiązki.

Przetarłam zmęczone oczy i wstałam z krzesła. Sięgnęłam po kubek i dopiłam kawę. Na zewnątrz właśnie świtało, pierwsze promienie słoneczne wdarły się do szpitalnej sali przez okno. Byłam czterdziestą piątą godzinę na nogach, a czułam, że to nie koniec. Niedługo powinni wrócić Kanda i Marie, a tego pierwszego zazwyczaj trzeba łatać.

Westchnęłam cicho, nie chcąc obudzić Laviego, który zasnął przy dziadku jakąś godzinę temu. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak załamanego, choć sama byłam pełna najgorszych przeczuć. Że też nasi wrogowie uparli się, żeby nas pozabijać w ciągu najbliższych dni, a innocence jeszcze swoje dołożyło, choć to tylko trzy czy cztery kawałki tak naprawdę wchodziły w grę, reszta to tylko podejrzenia.

Drzwi cicho się otworzyły. Odwróciłam się, żeby zobaczyć w nich Komuiego. Po nim również było widać ten ciężki czas – blady i z cieniami pod oczami pracował na pełnych obrotach. Uśmiechnęłam się do niego blado, sięgając po koc, którym okryłam Laviego.

– Ciężka noc? – zapytał Kierownik.

– Twoja również. Ważne, że wygraliśmy ze śmiercią – odpowiedziałam cicho.

– Lavi dawno zasnął?

– Jakąś godzinę temu. Nie udało mi się go zagonić do pokoju.

– Ty też powinnaś odpocząć. Źle wyglądasz.

– Nic mi nie jest. Dopiero wypiłam kawę, więc i tak nie zasnę.

– Vivian, wykończysz się. Która to już kawa w ciągu tej doby?

– Szósta – przyznałam szczerze.

Wiedziałam, że i tak zapyta Jerry'ego, który też trochę dyżurował, dbając o to, żebym nie umarła z głodu. Komui pokręcił głową z niezadowoleniem.

– Obiecuję, że pójdę spać, jak tylko wrócą Kanda i Marie. Chcę mieć pewność, że nic się nie wydarzy pod moją nieobecność – wyjaśniłam spokojnie. – Powinni niedługo wrócić.

– Skąd wiesz?

– Czytałam dokumenty z ich misji.

– Skąd je miałaś?

– Reever mi je skopiował. Chciałam wiedzieć, w co się mogą wpakować. Przecież wiesz, że Kanda na siebie nie uważa.

– Martwisz się o niego?

To pytanie mnie zaskoczyło. Nie myślałam tak o tym. Odwróciłam się do okna i spojrzałam na las dookoła.

– To nie tak – odpowiedziałam.

– Przecież nie nazwiesz tego obowiązkiem. Gdybyś nie chciała, nie pomagałabyś mu. Nie zaprzeczaj, bo cię znam. Poszłabyś teraz do siebie i gdyby była potrzebna twoja pomoc, kazałabyś się prosić. Jak było wczoraj z Trzecimi?

– To inna liga. Z Kandą jest inaczej. Sama tego do końca nie pojmuję, ale w jakiś sposób przyzwyczaiłam się już do niego i dziwnie bym się czuła bez niego. Pewnie i tak nie wiesz, o co mi chodzi. To głupie, wiem.

Uśmiechnęłam się, choć Kierownik nie mógł tego zobaczyć.

– Uproszczę twoje myślenie. Po prostu go lubisz – odparł.

– Nieprawda. – Obróciłam się gwałtownie. – Jak można kogoś lubić, jednocześnie go nienawidząc?

– Nie wiem, ale na to właśnie wychodzi. Pełno w tobie sprzeczności, więc te dwa uczucia mogą ze sobą współistnieć.

– Jak jesteś zmęczony, Komui, wygadujesz głupoty – stwierdziłam.

Tylko się na to uśmiechnął. Usiadłam na parapecie, obserwując go. Podszedł w milczeniu do Laviego i poprawił koc, zsuwający się z ramienia rudzielca.

Przymknęłam oczy. Pod powiekami zobaczyłam obrazy z dzisiejszej nocy: nerwy, niepewność, zapach śmierci zmieszany ze strachem i krwią. Dwa razy spoliczkowałam Laviego, żeby go uspokoić, panikował, tylko mnie niepotrzebnie denerwując.

– Idź na górę. – Usłyszałam.

– Nie śpię. Odpoczywam.

Drzwi się gwałtownie otworzyły. Podniosłam powieki. Do pokoju wpadł Johnny.

– Mamy problem, szefie – wydyszał.

– Już idę – rzucił Komui. – Vivian, bądź w gotowości.

– Tak jest.

Zostałam sama, czekając w napięciu. Po kilku minutach pojawiło się ciało lekarskie, byliśmy gotowi. Mijały kolejne chwile, chodziłam to w jedną, to w drugą stronę, odpędzając senność i zastanawiając się, co tam się dzieje. Przebudzenie Laviego sprawiło, że drgnęłam nerwowo.

– Co się dzieje? – zapytał sennie.

– Nic. Śpij dalej – uspokoiłam go, głaszcząc po włosach.

– Co ze staruszkiem?

– W porządku. Śpij. Nie przeszkadzaj sobie.

– Dobrze.

Po chwili dalej spał smacznie, a ja spojrzałam w stronę drzwi, które otworzyły się jakąś minutę później. Gdybym nie była przyzwyczajona, pewnie krzyknęłabym przerażona. Wyglądali strasznie, cali we krwi, błocie, potargani, w podartych ubraniach. Kanda oczywiście miał wielce niezadowoloną minę, że kazano mu tu przyjść. Mimo to grzecznie pozwolił ściągnąć z siebie ubranie i zbadać. Z Mariem nie było problemów.

– Tym razem nie ma dla ciebie roboty, Vivian – odezwał się jeden z lekarzy.

– To idę się zdrzemnąć. – Uśmiechnęłam się. – Gdyby coś się działo, obudźcie mnie. I pilnujcie Laviego, żeby nie zleciał z krzesła. Na razie.

Wyszłam z Sanatorium, oddychając wreszcie zwyczajnym powietrzem nienasączonym szpitalnym zapachem. Wszyscy pracowali już na pełnych obrotach. Ziewnęłam potężnie, zamiast odpowiedzieć na powitanie Allena. Wciąż miał prawą rękę owiniętą bandażem.

– Wykończysz się – stwierdził.

– Dobranoc, panu – odpowiedziałam, mrugając.

Uśmiechnął się i nie zatrzymywał mnie dłużej. W końcu dotarłam do swojego pokoju, gdzie nadal panował bałagan, który zrobił się przez moje krótkie wyprawy tutaj. Stwierdziłam jednak, że najpierw muszę się wyspać. Potem cała reszta. Gdy tylko przyłożyłam głowę do poduszki, zasnęłam.

Obudziła mnie czyjaś obecność w pokoju. Zerwałam się do siadu gotowa do powrotu do Sanatorium.

– Co się dzieje? – zapytałam gorączkowo.

– Miałem zapytać o to samo. – Usłyszałam Kandę.

To on był intruzem. Odetchnęłam głęboko, uspokajając się.

– Nie rozumiem – stwierdziłam.

– Jęczysz od godziny przez sen i mówisz, że nie rozumiesz? – warknął.

Spojrzałam na niego, zastanawiając się, co mi się tak właściwie śniło, że mogłam go zdenerwować. Wtedy uświadomiłam sobie, że wszystko mnie boli. Musiałam pozbyć się Kandy w trybie natychmiastowym, bo może się wydać ta maleńka niedogodność mojej pracy.

– No co? – mruknął.

– Misja ci nie wyszła? – zapytałam. – Czy boczysz się za to, że zmusili cię do spaceru do Sanatorium?

– Co ci jest?

– Nic.

– Jasne. Nie kłam.

– Nie kłamię. Wiesz, do czego służą drzwi? Użyj ich.

Złapał mnie za ramię i ściągnął siłą z łóżka. Nie zdążyłam powstrzymać cichego syku bólu. To go tylko pchnęło dalej.

– Co ty sobie wyobrażasz? – warknęłam.

– Boli cię ramię? Nie złapałem tak mocno jak zazwyczaj.

– Nie, nie boli.

– Kłamiesz. To ciekawe, że akurat lewe ramię miał ranione Hearst.

Próbowałam złapać jego rękę, zanim mnie dotknie, ale nie udało się. Biodro, bok, brzuch, żebra – wszystkie miejsca, które leczyłam Kronikarzowi, a które teraz mnie bolały. Skąd wiedział? Przecież go nie było. Pchnęłam chłopaka do tyłu.

– Odbija ci? – zapytałam.

– Mnie nie, ale tobie pewnie tak, skoro przejmujesz ból innych, masochistko. Męczennicą chcesz zostać?

– To nie twoja sprawa.

– Jasne. Wydaje ci się, że nad tym panujesz? W Kwaterze Głównej może i dasz sobie radę, ale co z terenem?

– A co cię to obchodzi? – warknęłam. – Dam sobie radę.

– Nie oszukuj siebie. Doskonale wiesz, że ten ból cię powali, a to może zawalić misję. Chcesz tak ryzykować?

– I co? Zmusisz mnie do nieleczenia innych?

– Ja nie. – Uśmiechnął się perfidnie.

Od razu zrozumiałam, o co mu chodzi. Chwyciłam go za ramię.

– Nie zrobisz tego – warknęłam.

– Zabronisz mi? – zakpił. – Czy mnie przekupisz?

– Nie możesz tego zrobić.

– Dlaczego?

– Bo ci na to nie pozwalam.

– Nie potrzebuję twojego pozwolenia.

– Kanda, stój.

Chłopak jednak strącił moją rękę i wyszedł, kierując się prosto do gabinetu Komuiego. Poszłam za nim, próbując wyperswadować mu ten poroniony pomysł. Kanda jednak nadal obstawał przy swoim, mając gdzieś moje słowa, jakby do niego nie docierały. Oboje doskonale wiedzieliśmy, jak to się skończy. Nie rozumiałam, dlaczego Japończyk chce mi tak bardzo zrobić na złość.

Drzwi gabinetu Komuiego otworzyły się, gdy po raz kolejny mówiłam, że Kanda nie może mu tego powiedzieć, i stanął w nich sam Kierownik.

– Czego nie może mi powiedzieć? – zapytał okularnik.

– Nieważne – odpowiedziałam szybko. – Na pewno masz dużo pracy i nie masz czasu, żeby ci zawracać głowę nieistotnymi szczegółami. Chodź, Kanda.

Pociągnęłam go za ramię, ale się nie ruszył.

– Vivian, dobrze się czujesz? – Kierownik przyjrzał mi się uważnie.

– Tak, tak. Nie masz się czym martwić. – Uśmiechnęłam się.

Wciąż próbowałam wymóc na Japończyku ruch. Wokół nas zatrzymało się kilka osób zwabionych hałasem, w tym, o zgrozo, Allen. Jeśli on się dowie, koniec.

– Vivian, puść Kandę i powiedz mi, o co chodzi tym razem.

– No przecież mówię, że o nic. Kanda, idziemy.

Wtedy chłopak mnie uderzył, niezbyt mocno, ale w bok. Wykrzywiłam się w grymasie bólu. Od razu zareagował Allen:

– Zwariowałeś?!

– Nie – odpowiedział Japończyk. – Wystarczy ją teraz lekko pchnąć, a już czuje ból. Jej innocence przejmuje ból leczonych przez nią ludzi.

– Nieprawda! – krzyknęłam. – Nie gadaj bzdur!

– Vivian, wydaje mi się, że musimy porozmawiać – powiedział spokojnie Komui.

– Nie, nie musimy. Nic mi nie jest.

Odwróciłam się, by odejść. Wtedy Allen chwycił mnie za prawy nadgarstek, który mu złożyłam. Nie powstrzymałam syknięcia, ale wyrwałam rękę i przeszłam parę kroków.

– Vivian, stój! – krzyknął białowłosy. – Stój, bo cię do tego zmuszę.

Odwróciłam się i uśmiechnęłam złośliwie.

– Będziesz ze mną walczyć? Przecież wiesz, że przegrasz – powiedziałam.

– Wiwianna, nie rób scen. – Ton Komuiego nie znosił sprzeciwu. – Chodź do mojego gabinetu. Musimy porozmawiać.

Wiedziałam, że właśnie przepadłam. Zrobiłam, co kazał, bo inaczej ściągnęliby na mnie pół Zakonu, a i tak mam już kłopoty. Czy ten Kanda nie mógł trzymać języka za zębami? Przecież jego to nie dotyczy, więc co go to obchodzi?

Usiadłam, patrząc na Kierownika, który zajął miejsce przy biurku. Oprócz nas w gabinecie byli jeszcze Kanda, Allen i Link. Wszyscy czterej patrzyli na mnie jak sępy. Nie wiedziałam, który z nich jest najgorszy.

– Nie próbuj zaprzeczać, Vivian. Po twoim zachowaniu wyraźnie widać, że to prawda – stwierdził Komui.

– To nie jest takie ważne – powiedziałam.

– A wiesz, jakie może mieć konsekwencje w terenie? Możesz nawet zginąć niezdolna do walki. Kiedy zamierzałaś o tym wspomnieć?

– Nigdy – mruknęłam.

Allen szykował się już do krzyku, ale Komui gestem nakazał mu ciszę. Sam pokręcił głową.

– Wiesz, co musimy w tej sytuacji zrobić.

– Nie! – sprzeciwiłam się. – Nie możesz mi tego zabronić!

– Vivian, muszę. To dla twojego dobra. Musisz mi obiecać, że przestaniesz korzystać z tych zdolności.

– I co? – warknęłam. – Mam patrzeć, jak moi towarzysze zdychają zarzynani jak zwierzęta? Widziałeś, co się przez ostanie dni działo? Gdybyś dowiedział się o tym wczoraj, powiedziałbyś Laviemu, że jego dziadek musi umrzeć, bo ja będę później przez to cierpieć? A gdyby chodziło o Lenalee?

– Vivian, uspokój się. Od kiedy jesteś taką altruistką?

– Dobra, rób ze mnie Noah. Już się do tego przyzwyczaiłam.

Wstałam i wybiegłam stamtąd. Budynek stał się za ciasny. W ciągu paru chwil dopadłam drzwi i wydostałam się na zewnątrz. Nie zważałam już na ból czy zimno. Chciałam po prostu uciec jak najdalej od tego. Potykałam się na ukrytych korzeniach i Bóg wie, na czym jeszcze. Miałam dość. Biegłam przed siebie, nie patrząc dokąd. Byle dalej. Nie chcę ich słuchać, widzieć, nie chcę nawet wiedzieć, że są. Dla nich jestem tylko Noah.

W końcu upadłam. Przez chwilę leżałam twarzą w mokrej trawie, nie chcąc wstawać. To wszystko było bez sensu. Myślałam, że Komui jest po mojej stronie. Jak zwykle się pomyliłam. Wszyscy tylko udawali, że są moimi przyjaciółmi, żeby mnie utrzymać przy Zakonie. Tylko to się liczyło. Byłam dla nich tylko przedmiotem, bonusem wojennym, dzięki któremu chcieli wygrać. Szkoda tylko, że nie oduczyli mnie myśleć i czuć. Tak by było najlepiej. Nie mieliby problemów i nie zastanawialiby się, czy się nie zbuntuję. Ludzie kłamią tylko po to, żeby dostać to, co chcą. Oni wszyscy mnie oszukują. Gdy okaże się, że jestem niepotrzebna, stanę im się obojętna. Nic nie znaczy to, jaka jestem ani to, kim jestem. Wszystko jest nie tak. Jestem wśród wrogów, którzy mnie tylko wykorzystują. Cholerny Klucz – niczym więcej nie jestem. Tylko po to trzymają mnie jeszcze przy życiu. Tak mają mnie gdzieś. Dlatego nikt mi nic nie mówi, dlatego Kanda mnie pilnuje, dlatego wciąż jestem pod kontrolą i pod pieczą generałów. Nie obchodzi ich Vivian Walker, a Klucz.

Podniosłam się do siadu. Byłam na skarpie nad rzeką. W końcu pozwoliłam sobie na łzy, które tłamsiłam tyle tygodni.

– Dlaczego?! – krzyknęłam. – Dlaczego mi to robisz?! Czym ci zawiniłam, że mnie tak każesz?! Zabrałeś mi wszystko, co miałam cennego! Czego jeszcze chcesz?! Powiedz mi! No mów! Dlaczego milczysz?! Co ja ci zrobiłam?!

Darłam się tak jeszcze parę minut, dopóki nie zdarłam gardła. Wrzeszczenie do Boga, w którego się nie wierzy, to bardzo inteligentne. W ogóle się tym nie przejmowałam. Miałam już wszystko gdzieś. Jestem żałosna. Nie potrafię się na nic zdecydować. Chciałam tylko odrobiny normalnego życia. Czy to tak dużo? Najwyraźniej za dużo na takiego Noah jak ja. Przecież ja nic nie czuję, niczego nie potrzebuję, jestem samowystarczalna, nic mnie nie obchodzi. Ludzie tylko tak mnie postrzegają. A nie, zapomniałabym. Jestem dziwką z ulicy. Wszystko mi już zdążyło zobojętnieć. Noah z ulicy. Jedno zdanie, które mnie określa. Jestem na tyle naiwna, że im zaufałam, a tak naprawdę wszyscy czegoś ode mnie chcą. Jestem im potrzebna tylko do spełniania ich potrzeb. Gdyby nie to, że podejrzewają mnie o bycie Kluczem, już dawno by mnie zabili. Do niczego innego nie jestem potrzebna dowództwu. Poszczególni członkowie Zakonu też spełniają na mnie swoje zachcianki. W zamian dostaję tylko obłudę i fałsz. Świetnie odgrywają swoje role: zakochanego głupka, strażnika bez serca, kochanego braciszka, opiekunów zmartwionych moim losem. Gówno prawda. Mają daleko gdzieś moje uczucia, dla nich ja ich nie mam. Jestem tylko marionetką, zabawką, która próbuje się buntować. Nieważne, jak bardzo będę się starać i tak będę tylko wrogiem, marnym pyłem. Wspaniale się bawią moim kosztem. Tylko to się liczy i wygranie wojny.

Nie wiem, ile czasu minęło, ale łzy nadal płynęły. Ból już zniknął, zimnem się nie przejmowałam. Może uda mi się przestać być. Miałam gdzieś, co się ze mną stanie. Znów byłam bezbronna, bezsilna i zagubiona w świecie, którego nie rozumiałam. Wściekanie się nic nie da. Boga nie ma. Nieważne, jak głośno będę się darła i tak mnie nie usłyszy, no bo niby jak? A jeśli nawet jest, to ma mnie gdzieś. Dla Niego też jestem tylko zabawką, pionkiem w tej durnowatej grze. Wymyślił mi rolę, od której się nie uwolnię. To koniec. Wszystko jest z góry ustalone, a co ja mam do powiedzenia, to nieważne, nikogo nie obchodzi. Mam po prostu siedzieć cicho i robić, co mi każą. Po co mi więc uczucia? Po co rozum? Dlaczego jestem człowiekiem? Czy naprawdę ktoś tak dobrze się bawi, patrząc, jak się miotam? Dlaczego? Nawet nie wiem, kim jestem naprawdę. To tylko poszlaki, elementy układanki, których jest zbyt mało, żeby dać mi odpowiedź. Mam tego dość. Niech mi ktoś wykasuje pamięć i uczucia, wszystko stanie się obojętne, a ja nie będę stwarzać nikomu problemów.

Usłyszałam kroki. Nie chciałam, żeby podchodził i znów silił się na kłamstwa tylko po to, żebym grzecznie wróciła z nim do Kwatery Głównej. Mam dość jego obłudy i udawanej troski pod lodowym pancerzem obojętności.

– Czemu to znowu zrobiłaś? – zapytał.

– Nie twoja sprawa – warknęłam ochrypłym głosem.

– Noah, wracamy.

– Powodzenia. Ja nigdzie nie idę.

– A niby dlaczego? Wiesz, jak wyglądasz?

– A co mnie to obchodzi? – syknęłam buntowniczo. – Nie mam ochoty słuchać waszych kłamstw.

Kanda przyklęknął obok mnie i skierował mój podbródek do siebie tak, żebym na niego spojrzała.

– Co cię znowu ugryzło? – Westchnął. – Cały cyrk dlatego, że Kierownik się o ciebie troszczy?

– Kłamstwa nazywasz troską? – mruknęłam.

– Znowu ci odbiło?

– Tak, teraz rób ze mnie wariatkę.

– Noah, uspokój się i powiedz mi, o co ci znowu chodzi.

– O nic.

Wstałam, odwróciłam się i zaczęłam iść przed siebie. Nie dbałam o to, co zrobi Kanda, to jego sprawa. Nie chcę na niego patrzeć, a tym bardziej go słuchać.

– Noah, zatrzymaj się.

Chwycił mnie za łokieć, sprawiając, że stanęłam. Nie odwróciłam się jednak do niego.

– Zostaw mnie w spokoju – powiedziałam.

– Nie zostawię. Spójrz na mnie.

– Nie. Daj mi odejść.

– Nie ma mowy. Nawet o tym nie myśl.

– Bo co? Bo nie będziecie mieć zabawki, którą można posłużyć się w tej wojnie?

– O czym ty mówisz, Noah? Co ty znowu sobie ubzdurałaś? Tobie się wydaje, że wszyscy są tacy sami jak Spencer?

– On przynajmniej mówił, czego chce, a teraz mnie zostaw.

– Nie ma mowy.

– Więc cię zabiję.

W mojej dłoni pojawił się sztylet, nie bałam się aktywować innocence i zaatakować Kandy, który ledwo uskoczył. Jeśli myślał, że blefuję, szybko zmienił zdanie, bo atakowałam na poważnie. Nie wahał się długo i sam użył przeciw mnie innocence. Pewnie myślał, że właśnie zdradziłam albo postradałam rozum. To nie jest takie ważne. Wymienialiśmy się brutalnymi atakami, korzystając z własnych możliwości. Upadłam, gdy ciął mnie w brzuch. Mimo to zaatakowałam. Uskoczył, by po chwili znaleźć się nade mną, kopniakiem wytrącił mi broń z ręki. Drugim powalił mnie na ziemię, gdy próbowałam się podnieść i przyłożył mi Mugen do szyi gotowy zabić.

– Zrób to – powiedziałam. – Zabij mnie.

– Planowałaś to od początku? – zapytał.

– Jakie to ma znaczenie? Zrób to i już.

– Nie.

– Kanda, zabij mnie i zakończ to wszystko.

– Nie mogę.

– Bo nie było rozkazu? – zapytałam gorzko. – Bo jeszcze się wam przydam, tak?

– Naprawdę myślisz, że wszyscy traktują cię jak przedmiot?

– A tak nie jest?

– Nie.

– Nie wierzę ci.

Zabrał Mugen z mojej szyi i pociągnął mnie do siadu.

– Nie musisz. Uwierz im. Myślisz, że kłamią?

– Ludzie kłamią – odparłam gorzko.

– Nie wiem, co ci się znowu stało, ale to nieprawda.

– Nie wierzę ci, Kanda, rozumiesz?

Chciałam go uderzyć, ale pochwycił moją rękę i mi na to nie pozwolił.

– Abba cię nie okłamuje. Potrzebuje cię, kocha cię. Myślisz, że nie obchodzi jej, co się z tobą stanie? A Kiełek? Te jego abstrakcyjne zachowania to niby czym są podyktowane? A królik i cała reszta? Oni się o ciebie martwią. Zrozum to wreszcie.

– A ty? – zapytałam.

To pytanie go zaskoczyło. Przez chwilę milczał, przyglądając mi się. Zastanawiałam się, o czym teraz myśli.

– Kiedyś byłaś tylko irytującą Noah zza ściany – powiedział.

– A teraz? – Nie odpowiedział, mimo że próbowałam przewiercić go wzrokiem. Nie pozwolę się tak po prostu zbyć. – Kanda.

– Wracamy.

– Odpowiedz mi.

– Teraz jest inaczej – rzucił na odczepnego. – Wracamy, bo Leverrier wyśle za tobą Kruki, a tego nie chcesz ani ty ani ja.

– Nie chcę wracać – powiedziałam.

– Noah, przestań – westchnął. – Chodzi o słowa Komuiego, tak? Dobrze wiesz, że nie o to mu chodziło.

– Właśnie, że o to – warknęłam. – Jestem dla was tylko zabawką z krwią Noah, która nic nie czuje.

– Jesteś w błędzie. Kierownik chciał ci tego zakazać z troski o ciebie, a wypomniał ci altruizm, bo na co dzień się tak nie zachowujesz. Przestań wmawiać sobie to, co chcesz, żebyśmy sądzili. Tak nie będzie wcale lepiej.

Odsunęłam się od niego i odwróciłam spojrzenie. Nie wiedziałam, co mam sądzić. Z jednej strony to było logiczne, co mówił, ale z drugiej przeszłe rzeczy wciąż bolały. Nie miałam pojęcia, czy mogę mu zaufać. On sam stwarzał tyle powodów do nienawiści, złości i nieufności. I te jego słowa, że teraz jest inaczej. Jak je rozumieć? Nie chciał, żebym to wiedziała, ale dlaczego? Gdyby wszystko było jasne, byłoby znacznie lepiej. Żadne z moich pytań nie zostało skreślone z listy, potrzebowałam tych odpowiedzi, żeby poczuć się pewniej, lepiej.

Poczułam coś ciepłego na ramionach. Odwróciłam spojrzałam – płaszcz Kandy. Złapałam chłopaka za rękaw i przyciągnęłam do siebie.

– Będzie ci zimno – powiedziałam.

– Martw się o siebie – odpowiedział ze złośliwym uśmieszkiem.

Przyciągnęłam go bliżej i przytuliłam się do niego, obejmując chłopaka za szyję. Zamknęłam oczy, chciałam się uspokoić. Kanda początkowo zachowywał się sztywno, ale po chwili objął mnie, jakby było to dla niego naturalne.

– Pomóż mi – szepnęłam.

Nic nie powiedział. Poczułam, jak bierze mnie na ręce i odchodzi ze skarpy. Wcale mi się to nie podobało i próbowałam się wyrwać. Dławił mój opór za każdym razem, uśmiechając się złośliwie.

– Puść mnie – warknęłam. – Mogę iść sama.

– Nie możesz. Nadal krwawisz.

– Przez ciebie.

– Przez to, że twój plan był nieudolny. Następnym razem, gdy będziesz próbowała kogoś użyć, żeby się wykończyć, przemyśl to dokładnie.

– Puszczaj.

Pozwolił stanąć mi na nogi dopiero pod Kwaterą Główną. Odepchnęłam go i zrzuciłam z siebie jego ubranie. Postawiłam krok, który skończył się jękiem bólu i prawie upadkiem, gdyby nie Kanda.

– A nie mówiłem? – zakpił.

– Nienawidzę cię – warknęłam.

– Bądź tak dobra i nie utrudniaj. Już późno, a ja jestem głodny.

– Droga wolna.

Pokręcił głową i wziął mnie z powrotem na ręce. Poczułam się upokorzona i bezsilna. Zaniósł mnie prosto do Sanatorium, gdzie zostałam opatrzona. Nikt o nic nie pytał, ale wszyscy doskonale wiedzieli, co się wydarzyło. Nie znali tylko powodów kolejnego starcia, a żadne z nas nie chciało się tłumaczyć. Mogłoby się to źle dla mnie skończyć, skoro jest tu Leverrier. Bez słowa wróciłam do swojego pokoju, podpierając się o ścianę. Nie miałam ochoty prosić kogokolwiek o pomoc, a tym bardziej Kandy. Miałam tego dość. Poczułam się lepiej, gdy się położyłam.

Chciałam zasnąć, ale nie było mi to dane, bo usłyszałam pukanie. Odwróciłam się plecami do drzwi i się nie odezwałam. Intruz się nie zniechęcił i wszedł do pokoju. Nie powstrzymałam prychnięcia irytacji.

– Vivian, co się stało? – Komui.

Nie odpowiedziałam, dając mu jasno do zrozumienia, że ma się wynosić.

– Wiwianno, to niegrzeczne nie odpowiadać na zadane pytanie. – Poczułam się tak, jakbym dostała obuchem w głowę.

Nie spodziewałam się tu Leverriera.

– Vivian, porozmawiaj z nami. – Usłyszałam ponownie Komuiego.

– Nie mamy, o czym – odparłam.

– Gdzie byłaś i co się stało?

– Kanda wam nie powiedział? Dziwne, uwielbia mnie pogrążać.

– Ta ironia nie jest tu potrzebna – odpowiedział Komui. – Nic nam nie powiedział, tylko poszedł trenować. Wolę, żebyś odpowiedziała.

– Nic wielkiego się nie stało. Kłótnia taka jak zwykle – powiedziałam chłodno.

– Vivian, wiem, że się na mnie gniewasz. Przepraszam, że tak odebrałaś moje słowa. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało, ale martwię się o ciebie.

– Nadal mówię: nie. Nie zgodzę się na to.

– Proszę cię tylko o to, abyś nie nadużywała tych zdolności w terenie. Nie chcę, żeby coś ci się stało. Czy to cię satysfakcjonuje?

– Jestem zmęczona. Idźcie stąd.

– Porozmawiamy jutro rano – stwierdził Komui. – Odpoczywaj.

Zostawili mnie samą. Westchnęłam cicho, zastanawiając się, dlaczego Kanda znowu mnie chroni przed Leverrierem. Przecież mógł im powiedzieć, ze chciałam uciec, a potem próbowałam go zabić. Dlaczego on to robi? Nie rozumiem tego człowieka. Ważne, że mam święty spokój.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top