Rozdział 68.

„Nie rozumiesz, że to sprawia ból,

a to przecież tylko kilka słów.

Nie obchodzi cię to, że ranisz mnie."


Siedziałam na łóżku w pokoju hotelowym, gapiąc się w drzwi łazienki i wsłuchując się w szum lecącej wody. Nadal czułam się lekko skołowana po uderzeniu w głowę, ale raniona noga już mnie nie bolała. Byliśmy w Manchesterze i uganialiśmy się za akumami, bo po innocence ślad zaginął, poszukiwacze badający tę sprawę zresztą też zniknęli.

Zastanawiałam się ile Kanda spędzi jeszcze w łazience. Mijała właśnie trzydziesta minuta. Szum wody zagłuszał wszystko inne. Przetarłam oczy, odwracając się do okna. Na zewnątrz panowała gwiaździsta noc. Podniosłam się ostrożnie, ale nawet to nie powstrzymało ukłucia w lewym boku. Nerwowo spojrzałam na drzwi łazienki, rozpinając mundur. Wolałam, żeby Kanda o tym nie wiedział. Zaklęłam cicho, patrząc na koszulę przesiąkniętą krwią. Rana z poprzedniej misji była poważniejsza, niż mi się wydawało i chyba została pogłębiona w czasie walki. Tak czasami jest, że z jednej misji jedzie się na drugą. Nie ma czasu na rozmienianie się na drobne czy leczenie ran – to wojna, a nie zabawa. Trzeba się przyzwyczaić do bólu, więc podeszłam do okna, zapinając mundur. Nie mam ochoty słuchać narzekań Kandy, że będzie musiał mnie ratować. Już to dzisiaj słyszałam po przebudzeniu. Dam sobie radę.

Spojrzałam na gwiazdy, które migotały jakby nigdy nic. Starałam się uspokoić zszargane nerwy. Poprzednia misja była totalną klapą – straciliśmy innocence. Według Kandy przez moją głupotę, a tak naprawdę przez nas oboje. Road to wykorzystała i zniszczyła kryształ. Mała diablica, którą z chęcią obdarłabym ze skóry tylko po to, by słyszeć, jak wrzeszczy z bólu. Za to miałam warczenie Japończyka, przedziurawiony bok i prawie oderwaną łydkę. Chodziłam chyba tylko dlatego, że nałykałam się przeciwbólowych. Oparłam czoło o zimną szybę, chcąc zapomnieć o tym wszystkim. Gdyby to było takie proste...

– Przestałabyś nadwyrężać nogę. – Usłyszałam gniewny warkot. – Nie będę cię nosić.

Zachowywał się tak przez cały czas, jakby to wszystko było moją winą. Zignorowałam jego słowa, skupiając się na niepokazaniu po sobie żadnych słabości. Nie chcę dać mu dodatkowej przewagi.

– Noah, nie udawaj, że nie słyszysz – warknął.

Mocnym szarpnięciem odwrócił mnie do siebie. Spojrzałam w jego zagniewane oczy i uśmiechnęłam się kpiąco. W odpowiedzi dostałam w twarz. Wyrwałam mu się i bez słowa poszłam do łazienki. Oparłam się o drzwi, próbując się nie rozkleić. Osunęłam się na podłogę i schowałam twarz w dłoniach. Miałam dość: jego, innocence, misji, Noah i całego pokręconego świata, w którym jestem o wszystko obwiniana. Nie chcę tak dłużej, ale nie potrafię tego zatrzymać. Co takiego zrobiłam, że teraz za to odpokutowuję?

Dopiero po dłuższej chwili wstałam i odkręciłam wodę pod prysznicem. Ostrożnie ściągnęłam ubranie i opatrunki, ze zgrozą spojrzałam na bok, który wciąż krwawił. Rana była głęboka i dodatkowo pewnie niebezpieczna dla zdrowia. Muszę sobie dać radę mimo to. Nie ma, że boli. Weszłam pod chłodny strumień wody, która mieszała się z krwią, ale łagodziła ból głowy i otępienie. Znalazłam czyste bandaże, opatrzyłam się, ubrałam i wróciłam do pokoju. Kanda już spał albo udawał, ale wcale mnie to nie obchodziło. Położyłam się na drugim łóżku i zasnęłam.

Obudziło mnie szarpnięcie za ramię i zwierzęcy wręcz warkot wściekłości, którego nie rozumiałam. Gdy otworzyłam zaspane oczy, na początku widziałam tylko ciemną, poruszającą się plamę na tle białego sufitu. Wydawało mi się, że to tylko sen, więc na nowo zamknęłam oczy.

– Nie udawaj, że śpisz, kretynko. – To usłyszałam aż za dobrze tuż nad swoim uchem.

Spojrzałam na agresora, który znacznie się zbliżył. Zobaczenie z samego rana wściekłej twarzy Japończyka nie jest przyjemnym doznaniem. Zwłaszcza gdy warczy na Bóg wie czego winnego człowieka.

– Czego chcesz, kretynie? – mruknęłam zaspana.

– Wytłumaczysz mi to?

Pod nos podstawił mi biały ręcznik poplamiony krwią, dużą ilością krwi. Chyba zapomniałam go wczoraj schować jak należy i stąd cała afera.

Pchnęłam Kandę do tyłu i podniosłam się ostrożnie do siadu. Bok bolał i bez tego.

– Ręcznik. Co jest w nim takiego niezwykłego? – Udawałam głupka, za którego i tak miał mnie Japończyk, więc żadna strata.

– A krew?

Byłam pewna, że zaraz mnie uderzy. Nie, on mnie zmasakruje, żeby sobie ulżyć.

– Sam opatrywałeś mi nogę, a teraz się dziwisz, że krwawiłam?

– Twoja łydka nie krwawiła tak mocno – warknął. – Ściągaj mundur.

– Odwal się.

Zanim cokolwiek dodałam, pchnął mnie do pozycji leżącej i dłońmi szukał rany, obserwując moją twarz. Czy on nie wie, że siłowe rozwiązania ściągną na niego kłopoty? Gdy dotknął ranionego boku, nie zareagowałam, choć w środku aż mnie skręcało z bólu. Chłopak jednak musiał coś wyczuć, bo zaczął uciskać ranę. Nieznacznie przygryzłam wargę, ale to nie pomagało. Czułam ból już w każdym kawałku ciała, uparcie wciąż milcząc. Kanda nie odpuszczał. W końcu z mojego gardła wydostał się jęk bólu, po którym się poddałam.

– Puść! – krzyknęłam.

Gdy to zrobił, nie było wcale lepiej. Próbowałam zwinąć się w kłębek, ale z każdym ruchem ból się zwiększał. Myślałam, że oszaleję. Wtedy Kanda podłożył mi jakąś fiolkę pod nos. Wystarczyła chwila, żebym straciła przytomność.

Gdy się ocknęłam, Kanda kombinował coś przy moim boku, który wciąż bolał, ale już nie krwawił.

– Zboczeniec – syknęłam.

– Zaraz mogę zamienić się w sadystę, jak ci się coś nie podoba, więc oszczędź sobie uwag – mruknął.

Leżałam, patrząc na niego kątem oka. Raz było mi gorąco, raz zimno, jakbym nie potrafiła się zdecydować. Coś się ze mną działo, co mi się bardzo nie podobało. Zacisnęłam dłonie na pościeli splamionej krwią.

– Noah, Noah. – Kanda próbował nie pozwolić mi na utratę przytomności. – Noah, nie śpij teraz.

Jeszcze przez chwilę patrzyłam niemrawo na jego twarz, na której nie było już cienia wściekłości. Powoli obraz zachodził mgłą. Poddałam się temu uczuciu odrętwienia i otępienia, zapadając w sen.

– Vivian, Vivian, obudź się. – Usłyszałam.

Ktoś cicho do mnie mówił. Przestałam wić się jak schwytany piskorz i otworzyłam oczy. Wciąż się bałam.

– Już spokojnie. To był tylko sen.

– Kronikarz? – odezwałam się. – Co ty tu robisz? Gdzie... gdzie Kanda?

– Kanda mnie wezwał, bo byłem w pobliżu. Straciłaś dużo krwi, miałaś pierwsze objawy zakażenia, a w Manchesterze nie ma lekarza, który by ci właściwie pomógł. Kanda z Lavim poszli szukać innocence – odpowiedział.

Przetarłam mokre oczy, pozbywając się resztek łez. Próbowałam się podnieść, ale ciało odmówiło mi posłuszeństwa. W ustach czułam gorzko-słodki posmak krwi i żółci. Chciałam dotknąć boku, ale Kronikarz mi na to nie pozwolił, układając moją rękę na pościeli.

– Jak się czujesz? – zapytał.

– Nie wiem.

– Spróbuj jeszcze zasnąć. Potrzebujesz odpoczynku.

Poprawił mi poduszkę pod głową i odszedł w nieokreślonym kierunku. Nie wiem, kiedy wrócił, bo zasnęłam. Nie był to jednak uzdrowicielski sen, bo się strasznie męczyłam. Obrazy, które widziałam, przerażały mnie, powodowały, że nie wiedziałam, co jest prawdą, a co nie, gubiłam się, raz krzywdziłam, a raz byłam krzywdzona.

W końcu udało mi się obudzić. Byłam mokra od potu i ociężała. Nie byłam w stanie nawet otworzyć oczu. Za to doskonale słyszałam otwierające się drzwi, kroki i pytanie Kandy:

– Co z nią?

– Rana została zatruta – odparł Kronikarz. – Walczy, ale nie wygląda to dobrze.

– Straciła mnóstwo krwi. Powinna nie mieć z tym problemów – odpowiedział Japończyk.

– To nie jest zwykła trucizna. Obawiam się, że Klan Noah maczał w tym palce, bo została otruta przez akumę. Trucizna nie rozprzestrzenia się z krwią, a przez tkanki.

– Nie możemy nic zrobić? – zapytał Lavi.

– Zbyt długo była pod działaniem trucizny. Jej organizm musi sobie sam poradzić z zatruciem.

Przez moje ciało przeszła fala bólu, powodując jęk.

– Nie można jej jakoś ulżyć? – Słyszałam strach w głosie rudzielca.

– To mogłoby zafałszować obraz sytuacji. Pozostaje nam czekać.

Poczułam, jak jeden z nich odgarnia mi włosy z twarzy. Z trudem uniosłam powieki. Widziałam ich zaniepokojone spojrzenia. Odnalazłam jego dłoń leżącą na łóżku i próbowałam przyciągnąć go do siebie, co mi się w ogóle nie udało. Chłopak jednak zrozumiał, o co mi chodzi i usiadł obok mnie tak, że mogłam się o niego oprzeć.

– Znaleźliście innocence? – zapytałam.

– Nie. Wygląda na to, że nigdy go tu nie było.

– Ale poszukiwacze...

– Najwyraźniej się pomylili – warknął Kanda. – Przestań się zajmować tym, czym nie powinnaś, tylko odpoczywaj.

– Mógłbyś przestać wytykać jej błędy – mruknął Lavi.

– Tch.

Przytuliłam się do rudzielca, zamykając oczy. Wyczerpanie pchało mnie do snu, ale strach nie pozwalał na to. Zastanawiałam się, czy umrę i kiedy to nastąpi. Przecież nie mogę w nieskończoność powadzić półegzystencji.

Trzask sprawił, że Lavi podniósł się gwałtownie z łóżka, prawie mnie z siebie strącając. Błysk spowodował, że zasłoniłam twarz poduszką, żeby uchronić oczy. Wszystko działo się tak szybko. Odgłosy walki ledwo się zaczęły, a już się skończyły. Powoli uświadomiłam sobie, że czuję obecność Noah. Wystraszyłam się, bo w tym stanie nie mogę walczyć, nie jestem w stanie. Usłyszałam dziecięcy chichot. Podniosłam się lekko na łokciach i rozejrzałam się. Egzorcyści byli uwięzieni na ścianie za pomocą świeczek.

– Road – wyszeptałam.

– Nie tylko ona. – Odwróciłam się na dźwięk tego głosu.

Przy oknie stali Tyki i Lulubell, a Road siedziała na tej cholernej parasolce i machała nogami, jakby była na placu zabaw.

– Pomysł z trucizną był trafiony. Cała przyjemność oglądania cię w tym stanie jest po naszej stronie.

– Nie truj.

– Dzięki niej Road łatwo weszła do twojego umysłu i zesłała ci piękne sny – zakpił Mikk. – To była niezła zabawa, choć przyznam, że twoja wyobraźnia jest dużo ciekawsza. To było ciekawe doświadczenie oglądać, jak wyrywasz mi serce, a potem je liżesz.

Skrzywiłam się. Tyki był nienormalny i zboczony jednocześnie. Jak mógł mówić coś takiego tak lekko?

– Jesteś beznadziejny – mruknęłam.

– Nie martw się. Gdy będziesz martwa, nie będzie cię to obchodziło. To nawet nie wyjdzie poza ten pokój. Oczywiście, mamy antidotum, ale wiesz, jaki jest warunek. Ta trucizna jest niezła, szybko cię powaliła. Pewnie chcesz wiedzieć, co to. Nie ma jeszcze sprecyzowanej nazwy. Wymyślił ją tak dwadzieścia lat temu pewien naukowiec współpracujący z Czarnym Zakonem. Miało to być antidotum na naszą drugą naturę, ale wyszła potężna trucizna. Udało nam się ją przejąć przed twoimi przyjaciółmi i trochę udoskonalić. Wystarczył delikatny kontakt z krwią, jedna kropla, a trucizna przeniknie całe ciało, osłabiając je i doprowadzając do śmierci.

Road posłała kolejne świeczki w stronę moich towarzyszy, te przebiły ich ciała. Noah byli pewni wygranej, chcieli torturować egzorcystów na moich oczach. Podniosłam się z trudem.

– Zostawcie ich – warknęłam.

– Wiesz, że w tym stanie nie możesz nic zrobić. – Tyki podszedł do mnie. – To bezsensu umierać za przegranych. Nieważne, co zrobisz, oni i tak zginą.

Pociągnął mnie do siebie. Byłam bezwładna, w tej chwili mogliby mnie po prostu porwać, ale najpierw zamierzali zmusić mnie do świadomego odejścia z Czarnego Zakonu. Nie zamierzałam tego robić. Położyłam dłonią na ramieniu Tykiego, chcąc go od siebie odepchnąć, ale na to nie miałam siły. Tylko go rozbawiłam.

– Naprawdę jesteś uparta, Królewno. – Zaśmiał się drwiąco. – Nikt z nich ci nie podziękuje, że za nich umrzesz.

– Nie twój zasrany interes – syknęłam.

Znowu traciłam przytomność, choć wiedziałam, że jeśli na to pozwolę, skończy się źle. Trudno, jak mam zdechnąć jak pies, niech będzie. Nie jestem zdradziecką szmatą, przynajmniej tyle godności mi zostało.

Bardziej niż zobaczyłam, poczułam ruch. Road krzyknęła ostrzegawczo, ale było za późno. W nos uderzył mnie charakterystyczny zapach lotosu i tylko przez moment byłam tym zdziwiona, bo w drugim leżałam już na podłodze, bezceremonialnie odepchnięta przez Japończyka.

Kronikarzom chyba też udało się wyrwać z więzów, bo odgłosy walki wzmogły się. Nie byłam w stanie im w żaden sposób pomóc. Nie miałam nawet siły, żeby schować się gdzieś i przeczekać wszystko. Powoli wszystko cichło, a ja osunęłam się w niebyt.

Poczułam szturchnięcie w ramię. Przeciągłym mruknięciem wyraziłam dezaprobatę na fakt wybudzania mnie ze słodkiej ciemności. W rzeczywistości skakała mi temperatura, czułam ból i osłabienie. W końcu otworzyłam oczy. Początkowo nikogo nie dostrzegłam i pomyślałam, że mi się wydawało. Dopiero po chwili zobaczyłam, że obok mnie na łóżku śpi Abba. Znowu przewróciła się niespokojnie – pewnie miała zły sen. Leżała przy moim zdrowym boku, więc się na niego odwróciłam i pogłaskałam lekko dziewczynkę po jasnej czuprynie. Zastanawiałam się, co ona tu robi i kiedy przyszła.

W drzwiach pojawił się Kanda. Na jego twarzy zobaczyłam ulgę. Podszedł do łóżka i pogłaskał małą po włosach.

– Wszyscy jej szukają – powiedział cicho. – Nie zeszła na śniadanie.

– Nic jej nie jest – szepnęłam. – Długo spałam?

– Dwie doby.

Trochę mnie to zdziwiło, bo przecież trucizna miała mnie zabić, a mój organizm odmawiał współpracy.

– Po badaniach okazało się, że sporo trucizny było w twojej krwi, jakby się rozmnażała. Przefiltrowali ci ją i trochę pomogło. Reszta jednak została i raczej się tego nie pozbędziesz. Lekarze robią, co mogą, żeby podtrzymać cię przy życiu, póki trwają prace nad odtrutką.

– Co się właściwie stało w Manchesterze? Szczegóły mi się rozmywają.

– Wczoraj znaleźliśmy tych zaginionych poszukiwaczy, którzy zameldowali o innocence. Byli martwi, a w ich ciałach brakowało organów wewnętrznych.

– Tyki.

– Prawdopodobnie schwytali ich i zmusili do zameldowania o występowaniu kryształu i trudnych warunkach tak, żeby zadecydowano o wysłaniu nas. Chodziło o to, żeby cię wykończyć przed powrotem do Kwatery Głównej albo zmniejszyć szanse na znalezienie antidotum w odpowiednim czasie.

– Udało im się – mruknęłam.

– Nie do końca. Akumy chyba za bardzo pogłębiły ranę na twoim boku i stąd interwencja Kronikarza, która trochę złagodziła postępowanie trucizny.

– I dlatego przyszli – stwierdziłam.

Skinął głową. Abba otworzyła oczy i podniosła się do siadu, patrząc to na mnie, to na Japończyka. Lekko się uśmiechnęłam.

– Wszyscy cię szukają – powiedział Kanda.

– Przepraszam, ale martwiłam się – szepnęła, rumieniąc się.

– Nic się nie stało – rzekłam. – Po prostu nie znikaj tak nagle.

– Od dawna nie śpisz?

– Już jakąś chwilę. Nie chciałam cię budzić, tak słodko spałaś.

– Czyli się na mnie nie gniewasz? – zapytała, patrząc mi w oczy.

– Oczywiście, że nie. – Pogłaskałam ją po głowie. – Skąd ci to przyszło do głowy?

Zanim jednak odpowiedziała, w sali pojawiła się Matron. Obu gości zmierzyła groźnym spojrzeniem i zapytała:

– Co to za porządki? Czy to pora odwiedzin?

– Matron – szepnęłam.

– Musisz odpoczywać, a wy znikajcie, zanim lekarz przyjdzie ją zobaczyć. Już was tu nie ma.

– Chodź, mała. Czas na śniadanie – stwierdził Kanda.

Trwał jeszcze dzień, kiedy znowu otworzyłam oczy. Wszystko mnie bolało, płonęło. Z trudem odwróciłam się na zdrowy bok. Obok mnie siedziała po turecku Abba i rozmawiała z Kandą, który zajął parapet. Spojrzał na mnie uważnie, przerywając w pół słowa. Nie wiem, co zobaczył, ale chyba dostrzegłam cień na jego twarzy. Dziewczynka patrzyła na mnie z niezrozumieniem.

– Abba, idź po Komuiego – odezwał się w końcu Japończyk.

Mała wybiegła bez słowa, a chłopak podszedł do mnie i położył mi dłoń na czole.

– Nie wyglądasz najlepiej – powiedział.

Zanim zirytował mnie jeszcze bardziej, do sali wpadł Komui. Jedno spojrzenie i na jego twarzy zagościło przerażenie.

– Vivian... – zaczął.

– Macie antidotum? – zapytałam.

– Prawie.

– Jak to „prawie"?

– Musimy je jeszcze sprawdzić.

– Nie ma czasu na testy. Wypróbujecie na mnie. Za długo zwlekaliście.

– A jeśli się nie uda?

– Umrę – odpowiedziałam spokojnie.

Popatrzył na mnie jak na wariatkę, a czas uciekał. Przez chwilę milczałam, żeby nie wybuchnąć gniewem.

– Idź – powiedziałam.

Kierownik wykonał polecenie, a ja patrzyłam na Kandę, który z powrotem ulokował się na parapecie w milczeniu. Ten spokój był pozorny. Zaczynała się prawdziwa gra o życie. Miałam cichą nadzieję, że wszystko pójdzie po mojej myśli, ale niewykluczone, że to koniec. Przynajmniej skończą się pytania o moje przeznaczenie.

Komui przyszedł z naukowcami, pojawił się też lekarz prowadzący. W strzykawce był jasnożółty płyn – może antidotum, może gwóźdź do mojej trumny.

– Do tej pory najlepsze wyniki uzyskiwaliśmy, kiedy antidotum podawaliśmy w to samo miejsce, co truciznę – odezwał się jeden z naukowców.

Lekarz ściągnął opatrunek. Gdy igła dotknęła rany, przez moje ciało przeszedł ból tak potężny, że myślałam, że to koniec. Starałam się to jakoś ułagodzić, zaczęłam się trochę szarpać i w efekcie igła pękła. Kanda musiał im pomóc mnie przytrzymać. Komui wyciągnął resztę igły, która została w moim ciele.

– Vivian, musisz leżeć spokojnie – powiedział Kierownik.

Wiedzieli, że nie będzie tak łatwo. Musieli mnie przytrzymać i wtedy udało im się podać odtrutkę. Reakcja była natychmiastowa: zaczęło mi się kręcić w głowie jakbym była na karuzeli, a moje ciało drżało jak w febrze. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Obraz zaczął się rozmazywać.

Kolejna pobudka była dużo łatwiejsza, choć wydawało się, jakby moje ciało ważyło tonę. Bardzo powoli odzyskiwałam czucie. Nie gorączkowałam już, co oznaczało, że antidotum zadziałało. Znowu się jakoś prześlizgnęłam.

– Jak się czujesz?

Matron przyłożyła dłoń do mojego czoła i uśmiechnęła się krótko, gdy dotarło do niej, że było chłodne.

– Jakbym przespała pół życia – powiedziałam ochrypłym głosem. Naprawdę musiałam długo spać. – Ale nic mnie nie boli. I chyba jestem żywa.

– Zdecydowanie jesteś żywa – odparła Matron.

Potem od lekarza dowiedziałam się, że przespałam trzy dni, w czasie których wcale nie było pewne, czy przeżyję. Jak zwykle miałam więcej szczęścia niż rozumu. Klan Noah poniósł kolejną porażkę. Ani nie zmusili mnie do współpracy, ani nie zabili. Mimo to zaczęłam się trochę obawiać. Byli coraz bardziej zdesperowani, wymyślali coraz to nowe sposoby, żebym przestała sprawiać problemy. Tym razem nie było też długiego przekonywania mnie, że czas zmienić stronę konfliktu.

Czy to z powodu szkatuły? Czyżby rzeczywiście miała ze mną coś wspólnego? Co jest w środku? Nikt nic nie mówi, misja jakby nie została odnotowana, choć wszyscy wiedzą, że ją odbyliśmy, w raporcie jest mowa tylko o innocence. Ta tajemnicza sprawa wciąż krąży mi po głowie, powraca jak nieznośny bumerang i nie wiem, co mam myśleć o tym wszystkim.

Gdy zapadła noc, nadal nie byłam w stanie zasnąć. Za dużo wątpliwości kłębiło mi się w głowie, więc postanowiłam odwiedzić kwatery generalnie w nadziei, że kogoś tam zastanę i dostanę odpowiedzi na moje pytania. Przynajmniej te związane ze szkatułą. Po drodze na szczęście nikogo nie spotkałam, musiałabym się tłumaczyć, czymś ich zbyć albo w ogóle nie dotarłabym na miejsce.

To piętro zawsze mnie w jakiś sposób przerażało, z generałami należy się liczyć, są naszymi zwierzchnikami i nauczycielami dużo silniejszymi i bardziej doświadczonymi niż my. Z Nine i Tiedollem nie miałam problemu, by odnaleźć wspólny język, dogadywałam się z nimi, choć ich troska męczyła mnie za bardzo. Za to Socalo omijałam z daleka, nie znosiłam jego lekceważącego tonu, którym raczył mnie zawsze, jakbym była dzieckiem i nie rozumiała powagi sytuacji.

Zapukałam niepewnie do drzwi salonu i weszłam, mimo że nie słyszałam pozwolenia. Pomieszczenie było puste. Westchnęłam, obawiając się, że przyszłam na darmo. Wtedy usłyszałam ruch pomiędzy regałami biblioteki generałów. Podeszłam tam, chcąc zobaczyć kto to. Moim oczom ukazał się Kronikarz wertujący jakiś bardzo stary tom, który mógł rozpaść się w każdej chwili. Mężczyzna spojrzał na mnie pytająco.

– Szukam generałów – powiedziałam.

– Wszyscy są w terenie – odparł. – Potrzebujesz czegoś?

– Chciałam o coś zapytać, ale najwyraźniej muszę poczekać do powrotu któregoś z nich.

– Jeśli chodzi o innocence, zawsze możesz iść na dół, do Hevlaski. Powinna pomóc.

– Dziękuję za radę. Nie będę ci przeszkadzać.

– Nie przeszkadzasz. Możesz ściągnąć książkę w zielonej skórze na wysokości twojego ramienia?

Wzrokiem odszukałam tomiszcze i wskazałam je, pytając:

– Tą?

– Obok.

Sięgnęłam po właściwy tom i podałam go Kronikarzowi.

– Dziękuję. Jak się czujesz?

– Coraz lepiej. – Uśmiechnęłam się lekko. – Pójdę już.

Odwróciłam się i wyszłam niezadowolona. Nie bardzo uśmiechało mi się schodzenie na sam dół, bo tam nie uzyskam żądanych odpowiedzi. Tak już jest z generałami – jak ich trzeba, to ich nie ma. Moje pytania muszą poczekać, bo przecież nie znikną ot tak sobie, dopóki nie będę wiedziała, na czym stoję. Najgorsze jest to, że pojawia się ich coraz więcej, a ja zaczynam się w tym wszystkim gubić. Kim ja tak właściwie jestem? Co mogę zrobić? Ile ode mnie zależy?

Miałam wrócić do Sanatorium, ale z niewiadomych przyczyn skierowałam swe kroki na dół, zastanawiając się, która tak właściwie jest godzina. Pewnie późna, skoro korytarze są puste i ciche. Im niżej schodziłam, tym bardziej odczuwałam ciszę – była wręcz namacalna. Weszłam na pomost i przez chwilę myślałam, żeby wrócić rano, bo Hevlaska może już spać, bo przecież też potrzebuje snu, prawda?

– Nie możesz spać? – Usłyszałam głos Strażniczki.

Pojawiła się jakby znikąd. Nigdy nie zastanawiałam się nad bytowaniem stwora-egzorcysty, gubiąc się wśród własnych spraw.

– Chciałam porozmawiać z generałami, ale nie ma ich w Kwaterze Głównej – odpowiedziałam, siadając na podłodze.

Już i tak mocno nadwyrężyłam nogę, a teraz, gdy poczułam nieznośny ból, musiałam ją odciążyć.

– Masz wątpliwości – stwierdziła Hevlaska.

Zawsze lubiłam jej głos – nieważne, co się działo, był melodyjny i spokojny, jakby tego pomieszczenia nie dotyczyły wydarzenia na zewnątrz.

– Trudno ich nie mieć, nie wiedząc, kim się jest naprawdę – odparłam cicho. – Noah nie zaatakowali mnie bez powodu i to był inny atak. Nie rozumiem, co się zmieniło. Wiem, że zawsze byłam dla nich jakimś tam zagrożeniem, ale teraz to było inne.

– Noah boją się wiedzy, którą Zakon odkrywa. Prawdę o tobie, która może wszystko zmienić.

– Nie rozumiem. Dlaczego Klucz jest taki ważny? Wiem, że ma rozpoznać Serce, ale tego nie rozumiem. Gubię się już w tym wszystkim – przyznałam, patrząc na swoje ręce splecione na podołku.

– Serce Innocence może zlikwidować naszą jedyną broń przeciwko Milenijnemu. Na pierwszy rzut oka wygląda jak zwykły kryształ, my nie możemy go poznać, a Noah będą wiedzieli, że to jest ten właściwy, gdy go zniszczą, a pozostałe części Kostki ulegną zagładzie. Klucz nie ma takich oporów. Legenda mówi, że będzie wiedział, gdy tylko je spotka.

– To nie tłumaczy ataku – szepnęłam.

– Dawna wiedza o Kluczu zaczyna się ujawniać i to niepokoi naszych wrogów, bo mamy nad nimi przewagę. Legenda mówi, że Kucz jest bardzo niebezpieczny i może narobić szkód, ale nie pytaj mnie o szczegóły, bo legenda o nich nie mówi.

– Dlaczego generałowie nic mi o tym nie mówią?

– Może mają swoje powody. Zaufaj im. Chcą twojego dobra.

Westchnęłam. Nie wiedziałam, co mam robić, a tym bardziej, co myśleć. Nie kontrolowałam już tego, moje życie było sterowane odgórnie, czy tego chciałam czy nie.

– Wolałabym, żeby mówili mi prawdę – powiedziałam cicho. – Przecież chodzi o moje życie, a ja tak naprawdę nic nie wiem.

– Zaufaj im.

– Nie potrafię. Boję się, że popełnię błąd, podejmę złą decyzję. To nie jest łatwe uważać na każdy krok i nie wiedzieć, do czego prowadzi. Chcę im ufać, ale generałowie nie ufają mnie.

Hevlaska nie odpowiedziała na moje zarzuty, a ja czułam się z tym jeszcze gorzej niż wcześniej. Mętlik w głowie zrobił się nie do zniesienia. Przez chwilę myślałam, że zwariuję. W przypływie gniewu podniosłam się z zimnej podłogi, choć nie czułam chłodu. Wtedy w pomieszczeniu pojawił się Komui.

– Dlaczego nie śpisz, Vivian? – zapytał.

– Nie mogłam zasnąć i zrobiłam sobie mały spacer – odpowiedziałam sucho.

Nie chciałam mówić mu o swoich wątpliwościach, a tym bardziej obarczać go tym całym bałaganem w mojej głowie. Muszę sama sobie z tym poradzić, nie mam innego wyboru.

– Wszystko w porządku?

– Tak – powiedziałam bez wahania.

Skierowałam się do wyjścia, nie chcąc dać mu czasu do prowadzenia śledztwa w sprawie mojego nocnego spaceru. Byłam zbyt skołowana, żeby wymyślać bajki, które by go zadowoliły.

– Vivian. – Początkowo nie zareagowałam, przeklinając nogę, która nie pozwoliła mi oddalić się w odpowiednio szybkim tempie. – Vivian, czy coś cię trapi?

Zaczyna się. Zatrzymałam się, odwróciłam i spojrzałam na niego.

– Nic takiego.

– Generałowie mają swoje powody do zachowywania tajemnic, ale robią to dla twojego dobra. Z pewnością powiedzą ci wszystko w odpowiednim czasie. Zaufaj im.

– Idź spać, Komui – skwitowałam jego wypowiedź.

Pytanie, czy słyszał wszystko czy tylko końcówkę. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Jeśli coś wie, mógłby mnie łaskawie oświecić, to nie jest takie trudne.

Postawiłam dwa kroki i zatrzymałam się z pewną myślą.

– Komui, powiedziałbyś mi, gdybym była zbyt niebezpieczna dla Zakonu, prawda? – zapytałam.

– Oczywiście – odparł, a ja wyczułam kłamstwo.

Nie musiałam na niego patrzeć, żeby to wiedzieć. Utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że szybko się mnie pozbędą w razie faktycznego zagrożenia. Skołowana, rozgoryczona i zła wróciłam do Sanatorium, starając się nie rozpłakać z bezsilności. Błądziłam jak we mgle bez żadnej latarni, bo każda w końcu okazuje się błędnym ognikiem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top