Rozdział 61.
„Gdy emocje już opadną
Jak po wielkiej bitwie kurz
Gdy nie można mocą żadną
Wykrzyczanych cofnąć słów"
Zapach spalonych włosów i skóry cholernie mnie drażniły, ból pleców jeszcze bardziej. Cholera, nikt się słowem nie zająknął, że tu jest pełno dynamitu. Wystarczyła jedna wybuchająca akuma, żeby rozpętało się piekło. Cały budynek wyleciał w powietrze. Nawet nie wiem, czy wszyscy wyszli. Każda próba podniesienia się była torturą. Siła uderzeniowa rzuciła mną jak szmacianą lalką.
– Kogo my tu mamy? – Doskonale znałam te głosy.
Jasdevi. Pięknie. Jeszcze ich mi tu brakuje.
– Ukochana królewna sama.
Brutalnym ruchem podnieśli mnie z ziemi, nie zwracając uwagi na moje rany. Jęknęłam z bólu. Klęczałam, bo tego chcieli, jeśli puszczą moje ramiona, zaliczę spotkanie z ziemią. Nie mam siły się bronić. Przykucnęli przy mnie i spojrzeli mi w twarz.
– Tyki za tobą tęskni – odezwał się jeden z nich.
Nigdy nie pamiętam, który jest który. Zastanawiałam się, gdzie jest sztylet. Cholewka buta. Nie jestem w stanie jej dosięgnąć bez zwrócenia na to ich uwagi.
– Może cię mu zaprowadzimy. – Drugi paskudnie się uśmiechnął.
– Chrzańcie się. Nigdzie nie pójdę, a już na pewno nie z wami – wysyczałam.
W odpowiedzi puścili mnie. Jak przewidziałam, upadłam na ziemię. Każdy oddech sprawiał mi cierpienie, w płucach miałam pełno pyłu, w gardle też. Suchość w ustach mnie osłabiała.
– Powinnaś być grzeczniejsza, królewno.
Dostałam kopniaka w brzuch, następnego w plecy. Kopali mną pomiędzy sobą jak piłką. W tym tempie połamią mi żebra i poobijają organy wewnętrzne. W najgorszym scenariuszu nie przeżyję spotkania z Tykim. Dłoń zacisnęłam na fragmencie gruzu, muszę się jakoś bronić. Nie oddam skóry łatwo. Zaimprowizowaną bronią uderzyłam jednego z bliźniaków. Ryknął z bólu. W końcu łydki są dość delikatne. Oddał mi z furią – dostałam kopniaka w twarz, złamał mi nos. Do oczu dostał mi się pył, bolało. Przystawił mi lufę do skroni.
– Nieładnie, królewno – syknął.
Chyba popełniłam błąd w tym stanie. Rozzłościłam go. Nie mogłam się bronić. Świetny koniec – zabita przez Jasdevi. Pięknie.
Zamrugałam, żeby oczyścić choć trochę oczy. Spojrzałam na napastnika. Moją uwagę zwróciło jednak coś innego. Nad nami latała złota kulka. Wykrzywiłam usta w krzywym uśmiechu triumfu.
– Timcampy – wychrypiałam.
Bliźniacy spojrzeli na golema, wiedzieli, co to oznacza. Najpierw poczułam zapach, potem usłyszałam głos. Jasdevi oberwali pierwszą iluzją, nie zrobiła im krzywdy, ale trochę nastraszyła zwłaszcza, że po chwili Allen przypuścił atak. Dołączył się Lavi. Jeden z bliźniaków szarpnął mnie do góry, poczułam jego rękę na gardle i lufę przy skroni. Zasłonił się mną. Drugi stanął za nim i wymierzył w czubek mojej głowy. Jeśli egzorcyści chcą mi pomóc, Jasdevi mają ich w szachu.
– Chyba nie chcesz śmierci królewny, Walker – powiedzieli jednocześnie.
Białowłosy był gotów do złożenia broni, Kanda i Lavi też wstrzymali ataki.
– Allen – wycharczałam. – Zabij ich.
Nie chciał. Cały on. Zawsze chce wszystkich ocalić.
– Ofiary w walce to konieczność – wyszeptałam.
Obok mnie stał duży fragment gruzu. To była nasza szansa. Postawiłam nogę na bloku i sięgnęłam po sztylet, jednocześnie resztkami sił aktywując innocence. Skrzydła ich odrzuciły. Upadłam na ziemię. Czułam przeraźliwy ból, nie wytrzymam. Poczułam, jak dwie postacie przecinają powietrze nade mną.
– Lavi, zajmij się nią. – Usłyszałam na odchodnym Kandę.
Ledwo utrzymując przytomność, dezaktywowałam innocence. Nie miałam energii, którą mogłoby spożytkować. Ból trochę zelżał. Świat zaczął rozpływać się we łzach.
– Vivian.
Lavi odwrócił mnie delikatnie na plecy. Twarz miał całą z sadzy. Odgarnął mi włosy, pogłaskał po policzku. Po jego minie wiedziałam, że jest źle. Nie wiedziałam tylko, jak bardzo.
– Gdzie reszta? Wyszli? – wychrypiałam.
– Wszystko w porządku. Zdążyliśmy wyjść z budynku przed eksplozją. Nic już nie mów. Wszystko będzie dobrze.
– Cieszę się.
Próbowałam się uśmiechnąć. Obraz rozmazywał mi się coraz bardziej. Spojrzenie utkwiłam w twarzy Laviego. Cały czas towarzyszył mi ból, zmysły były coraz bardziej otępiałe. Pozwoliłam sobie na utratę przytomności, nie miałam już sił.
Pomimo zamkniętych powiek światło strasznie mnie irytowało. Otworzyłam oczy i rozglądnęłam się. Sanatorium. Dziwne, że nikogo przy mnie nie było. Podniosłam się. Ciało nadal miałam trochę zdrętwiałe, to minie. Bez sensu tu siedzieć. Poza tym głodna jestem.
– Nie wstawaj. Jesteś na silnych środkach przeciwbólowych.
Spojrzałam na drzwi. Stał w nich Kanda, oparł się o futrynę i założył ręce na piersi. Chyba miał mnie pilnować. Na razie czułam na sobie jego wzrok, który mnie drażnił. Wbrew temu, co mówił, wstałam. Poczułam chłód posadzki. Postawiłam dwa kroki i mało się nie przewróciłam, chłopak pojawił się błyskawicznie przy moim boku i mnie złapał. Byłam pewna, że zwymiotuję. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Japończyk ułożył mnie z powrotem na posłaniu. Kiedy się położyłam, poczułam się lepiej.
– Dlaczego ty nigdy nie słuchasz? – zapytał.
– Co mi jest?
Miałam gdzieś jego pretensje. Oddychałam niespokojnie, powoli środki przeciwbólowe przestają działać.
– Nie pamiętasz nic z Brukseli?
– Pamiętam – warknęłam.
Traktował mnie jak idiotkę albo niedorozwinięte dziecko.
– Więc powinnaś wiedzieć, że musisz leżeć. Mam obite wszystkie organy wewnętrzne, więc trochę minie zanim dojdziesz do siebie. Ciesz się, że tylko tyle.
– Boli – jęknęłam.
Fala bólu rozchodziła się wraz z moją krwią. To nie miało związku z ranami, czułam to. Wszyscy jednak uspokajali mnie, że za kilka dni dojdę do siebie. Przez ten czas akumy wzmogły swoją aktywność, egzorcyści zostali wysłani w teren. Gdy wracali, musieli jechać dalej, nie mieli na nic czasu, nawet na zajrzenie do mnie. Czułam się coraz gorzej, choć fizycznie wszystko zaczęło wracać do normy. Większość czasu przesypiałam, ale we śnie również czułam, że coś się ze mną dzieje. Nieraz z niewiadomych przyczyn na kilkanaście minut dostawałam gorączki.
Nagle wszystko ustało: to, co działo się ze mną i nadaktywność akum. Wróciłam do czynnej służby. Wyzdrowiałam, wszyscy bagatelizowali moje dziwne uczucia, powtarzali, że to z powodu wybuchu i potyczki z Noah. Przestałam więc o tym mówić. Irytowało mnie zachowanie większości, chociaż w ogóle zachowywałam się niecodziennie: wystarczyło słowo, a ja już byłam podenerwowana, na treningach nie znałam umiaru, nawet Kanda nieźle obrywał, źle sypiałam, a miałam za dużo energii. Wmawiałam sobie, że to przejdzie po najbliższej misji. Dużo czasu przeleżałam w łóżku, więc to normalne, że jestem nabuzowana. Wszystko będzie dobrze.
Ten dzień zaczął się dziwnie. Nie spałam całą noc, słyszałam, jak Allen chrapie, a przecież mieszkał kilka pokoi dalej. Może mi się wydawało. Przekleństwo piekło jak oszalałe. Akumy? To niemożliwe, czujniki zaczęłyby wariować. Wszystko mnie drażniło. Nie byłam w stanie nawet ustawić sobie odpowiednio wody pod prysznicem: była albo za zimna, albo za gorąca. Czułam się źle. Na dół zeszłam późno. Gwar stołówki mnie irytował, nie odpowiedziałam na powitanie żadnego z egzorcystów. Gdy Abba przybiegła się przytulić, odepchnęłam ją lekko.
– Daj mi spokój – warknęłam.
Dziewczynka spojrzała na mnie smutno i wróciła do stołu. Mało mnie to obchodziło, było mi całkiem obojętne, co zjem. Jerry'ego to jeszcze bardziej zaskoczyło, zwłaszcza gdy usiadłam w kącie z daleka od wszystkich. Złorzeczyłam im pod nosem. Cała sala obserwowała mnie niespokojnie.
– Dobrze się czujesz, Vivian? – zapytał Allen, podchodząc.
– Odwal się – mruknęłam.
Krew szumiała mi w uszach, energia rozrywała mnie na kawałki. Zamrugałam nerwowo, coś było bardzo nie tak. Poczułam dłoń białowłosego na ramieniu. Moja reakcja była natychmiastowa. Pchnęłam go, nawet nie poczułam, że tak mocno. Co się ze mną dzieje? Chłopak wylądował na przeciwległej ścianie. Tego wszystkiego było za dużo, nie rozróżniałam ani słów ani głosów, nikt się nie zbliżył. Co się dzieje? Byłam pewna, że głowa zaraz mi eksploduje.
Wybiegłam stamtąd, zatrzymałam się dopiero w pokoju. Oparłam dłonie o biurko. Co ja zrobiłam? Odtrąciłam ich. Byłam w stanie zabić Allena. Dlaczego? Co się dzieje? Zacisnęłam powieki, wtedy zobaczyłam obrazy mrożące krew w żyłach. Nie, to się musi skończyć, natychmiast, muszę się uspokoić.
Usłyszałam otwierające się drzwi. Odwróciłam się. Tak jak myślałam, zobaczyłam Kandę. Wyciągnęłam przed siebie rękę. Nie chciałam, żeby podchodził.
– Nie zbliżaj się – powiedziałam.
– Noah, co się dzieje?
– Ja... – Urwałam.
Upadłam na kolana. Ból w klatce piersiowej był nie do wytrzymania. Zagryzłam wargę, żeby nie krzyknąć. To mnie przerażało, cholernie się bałam, bo nie mogłam tego kontrolować. Poczułam, jak Kanda mnie dotyka, chciałam go odepchnąć, ale nie pozwolił na to. Przyblokował mi nadgarstki. Cały ciężar opierałam na dłoniach na podłodze, w ustach czułam metaliczno-gorzki smak: krew i żółć. Co się dzieje? Zwymiotowałam. Nawet nie wiem, kiedy straciłam przytomność.
Ocknęłam się otępiała, przez dłuższą chwilę nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje. Powoli docierały do mnie kolejne fakty. Co ja zrobiłam? Jak mogłam zaatakować Allena? Przecież niczym mi nie zawinił. Otworzyłam oczy. Nade mną stał Komui, przyglądając mi się uważnie. Zaczął coś mówić, ale kompletnie go nie rozumiałam, bełkotał. Zmrużyłam oczy, wyciągnęłam rękę. Skąd wziął się na niej bandaż? Skaleczyłam się?
– Powoli – powiedziałam.
Kierownik uśmiechnął się przepraszająco.
– Wybacz. – Teraz rozumiałam. – Jesteś na silnych środkach przeciwbólowych i uspokajających.
– Dlaczego?
– Dla twojego dobra. Musimy wykonać badania, dowiedzieć się, co ci jest.
– Allen...
– Nic mu nie jest. Oszołomiłaś go trochę. Nic więcej. Nie martw się.
– Skąd ten bandaż?
– Zaczęłaś krwawić z niewyjaśnionych przyczyn.
– Co mi jest?
– Nie wiem.
Chciałam się do niego zerwać, drażniło mnie to. Poczułam dłoń na ramieniu. Po drugiej stronie łóżka pojawił się Kanda, miał podbite oko. Uspokoiłam się i zamknęłam oczy.
– To innocence, prawda? – zapytałam. – Komui, mów prawdę. Czy ja...? Czy to przemiana?
Bałam się. Nie chciałam tego. Chcę być egzorcystką jak do tej pory, nie Noah, nie taka jak mordercy mojej matki i ojca chrzestnego. Wolę umrzeć. Spojrzałam na Kierownika.
– Na pewno nie stajesz się Noah. O tym mogę cię zapewnić.
– Skąd wiesz? – Mój ton był coraz bardziej desperacki.
– Bo jesteś inna niż oni. Noah budzą się w zwykłych ludziach. Ty jesteś z kości i krwi jednego z nich. U ciebie zachodzi to łagodniej. Obserwujemy wyniki wszystkich twoich badań. Nie bój się.
– Więc co mi dolega? Innocence mnie odrzuca?
– Tego nie wiem. Musimy czekać na wyniki badań. Potem pójdziemy do Hevlaski. Chce cię zobaczyć. Na razie odpoczywaj.
Poszedł, tak po prostu zostawił mnie bez dodatkowych wyjaśnień. Chciałam wstać i zmusić go do odpowiedzi na wszystkie pytania. Zacisnęłam pięści na pościeli. Dlaczego nic nie wiedzą? Kłamią? Co się ze mną dzieje? Przecież to nierealne jak zły sen, a jednak innocence buntowało się przeciw mnie. Ja nie chcę. Nie zważając na Kandę, podniosłam się.
– Miałaś odpoczywać – stwierdził.
– Nie chcę. Wracam do swojego pokoju.
– Dobrze wiesz, że nie możesz.
– Mam to gdzieś! – krzyknęłam.
Nie wiem, skąd wzięła się u mnie agresja. Chciałam wstać. Wtedy Kanda znowu złapał za moje ramię. Zamachnęła się na niego, zablokował cios, ale z widocznym trudem. Dziwne, nawet nie poczułam, że zaatakowałam z taką siłą. Pchnął mnie na łóżko i przytrzymał. Wyrywałam się.
– Właśnie dlatego masz tu zostać – warknął.
Pojawiła się siostra oddziałowa, podała mi leki uspokajające. Też nie miała lekko, ale się udało. Końska dawka sprawiła, że straciłam przytomność.
Przez kolejne trzy dni nadal byłam na prochach. Początkowo w ogóle nie kontaktowałam. Nie miałam już pomysłów na wracanie do pokoju, wiedziałam, że muszę tu zostać, bo nie kontrolowałam własnej siły i zachowań. Podawali mi spore dawki, bo panikowałam i raniłam sama siebie. Bałam się, że innocence mnie odrzuca, buntowałam się przeciw temu, nie chciałam stracić jedynej rzeczy, która trzyma mnie przy życiu. Badania trwały, nic mi nie mówili, Komui powtarzał, że muszą mieć komplet wyników. Czułam, że jest źle. Inaczej nie miałby powodu do milczenia. Z każdą jednak godziną uspokajałam się. Nie poddałam się, ale wiedziałam, że mój opór jest bezsensowny. Nawet nie wiem, z czym walczę. Przestałam się awanturować i kombinować. Jedyne, co mi podawali w dużych ilościach to środki przeciwbólowe, bez nich było naprawdę krucho. Większość czasu przesypiałam. Egzorcyści tu nie przychodzili, nie wolno im. Przynajmniej nie widzieli mnie w tym stanie. Jedynym wyjątkiem był Kanda, zdawało się, że pilnuje, żebym czegoś nie wymyśliła, a może, żeby nikt tu nie przylazł. Gdy go pytałam o świat za drzwiami, odpowiadał, od niego dowiedziałam się, że Leverrier węszy.
Dzień czwarty. Byłam już po śniadaniu, jeśli można tak nazwać ledwo dziobnięty posiłek. Nie byłam w stanie jeść, coś lekkiego jeszcze tak, choć często kończyło się to zwrotem. Organizm całkiem zwariował. Niby wszystko było dobrze, ale innocence sprawiało, że krwawiłam wewnętrznie lub zewnętrznie. To wciąż nie zagrażało mojemu życiu, ale nie było też przyjemne. Nie potrafili tego powstrzymać.
Czekałam na Kandę. Z nim mogłam normalnie pogadać. Byłam świadoma, że przychodzi z obowiązku, ale zawsze lepsze to niż siedzenie cały dzień w samotności zamknięta jak w celi.
Drzwi się otworzyły. Stanął w nich Japończyk. Podniosłam się lekko na poduszkach. Po jego minie zauważyłam, że coś jest nie tak, bałam się zapytać. Miałam nadzieję, że to nic złego.
– Co tak późno?
– Abba – stwierdził krótko.
Mała pewnie znowu chciała do mnie przyjść. Nie rozumiała, że nie może. Znając ją, naciągała Kandę wszelkimi możliwymi sposobami. Miałam nadzieję, że się nie awanturowali jak poprzedniego dnia.
– Coś mnie ominęło?
– Mam kłamać? – zapytał, wyczuwając moją grę.
– Skoro o to pytasz, Komui ma już komplet wyników. Jest bardzo źle?
– Nie wiem. Nie powiedział mi tego. Leverrier przylazł.
– Z nim?
Kiwnął twierdząco głową. Przepadłam. Od razu poczułam ból. Innocence reagowało na każdą, nawet najmniejszą, zmianę mojego nastroju. Teraz było to nie do wytrzymania. Skrzywiłam się i starałam się rozluźnić. Po dłuższej chwili prawie przeszło.
Spojrzałam na Kandę, który cały czas mnie obserwował. Wiedział, czego się boję, znał mnie doskonale. Położył dłoń na moim ramieniu w geście pocieszenia. Nie musiał nic mówić, ta niema obietnica uspokoiła mnie.
Ponowne skrzypnięcie drzwi oznaczało nowych gości.
– Chyba przeszkadzamy, inspektorze. – Usłyszałam głos, którego tak nienawidziłam.
Zawsze sprawiał, że czułam się bezbronna i samotna. Bałam się go, ale sekret powinien zostać sekretem. Mimo że Kandę świerzbi język. Zabrał dłoń, pozostawiając ciepły ślad na moim ramieniu.
– Widzę, że szybko wróciłeś do siebie, Spencer – warknęłam.
Założyłam maskę przeciwko uważnym spojrzeniom Komuiego i Leverriera. Nie chciałam się zdradzić, wystarczy, że innocence daje mi nieźle w kość.
– Parę blizn jeszcze zostało. Masz ochotę pooglądać, Wiwianno?
– Jakby było na co.
– Szkoda, że nie jesteś taka odważna bez ukochanego Kandy u boku.
Miałam odpowiedzieć, gdy odezwał się Japończyk:
– Pamiętaj, że rozmawiasz z egzorcystką. To my odwalamy brudną robotę, kiedy ty skaczesz jak tresowany pudel wokół swojego szefa.
– Nie pozwalaj sobie za dużo, Drugi – syknął Spencer.
Po twarzy Kandy przeszedł ledwo widoczny cień. Wróg zahaczył o niebezpieczny temat. Zaczynam żałować, że Japończyk go wtedy nie zabił. Byłby spokój.
– Wystarczy, Ian – powiedział Leverrier. – Nie zatrzymuj niepotrzebnie Kandy. Na pewno ma swoje ważne zajęcia.
Chłopak kiwnął lekko głową. Nie chciałam zostawać z nimi sama, tarczą zostanie mi tylko Komui i to niepewną. Kanda spojrzał na mnie krótko i wyszedł. Poprawiłam się na poduszkach. Czekałam, co powiedzą, ignorując ból w klatce piersiowej. Nie dam Spencerowi satysfakcji oglądania mojego cierpienia. Nigdy więcej.
– Mamy już komplet wyników – odezwał się Komui.
Z jego twarzy wyczytałam, że jest źle. Czy to po to przyszedł Leverrier? Chce zobaczyć mój koniec? Co robić? Nie ma innego wyjścia. Czas to zakończyć. Odejdę, ale z godnością. Chcę sama wybrać sobie kata, choć on już dawno został wybrany. Jedno precyzyjne cięcie załatwi sprawę.
– Nie patrz, jakbyśmy kazali ci umierać. – Kierownik uśmiechnął się lekko.
Miałam ochotę mu przywalić. Przecież po to przyszli – pozbyć się rodzącego się Noah. Wiem, kim jestem.
– Vivian... – zaczął.
– Ten ton możesz sobie zachować dla Lenalee – warknęłam. – Przecież nie jestem głupia. Widzę, co się święci.
– Poczekaj z takimi wnioskami. Powiedziałem ci ostatnio, że nie budzi się w tobie Noah. Nie kłamałem. Badania potwierdziły, że przyczyną twojego stanu jest innocence. Wciąż jednak nie wiemy, dlaczego się buntuje. To może rozstrzygnąć tylko Hevlaska. Masz na tyle sił, żeby się z nią spotkać?
– Tak – odpowiedziałam bez zastanowienia.
Musiałam to wiedzieć. Wciąż nie byłam pewna swojego losu. Bez innocence i tak równałam się z Noah. W końcu jestem córką Czternastego. Tego nic nie zmieni.
Komui nie wdawał się ze mną w dyskusję. Wiedział, że jestem osłabiona, wręcz wyczerpana. Nadal jednak uparta. Zresztą nie było wyboru, musieli zabrać mnie do Hevlaski, żeby mieć całościowy obraz sytuacji. Tylko tam mógł rozstrzygnąć się mój los.
– Więc nie traćmy czasu – stwierdził Leverrier.
– Nie tak szybko, moi panowie. – Matron pojawiła się niczym duch. – Vivian nigdzie nie pójdzie w piżamie. Korytarze są zimne. W tym stanie szybko złapie infekcję. Poczekajcie na zewnątrz.
Wyszli. Ta kobieta to ma respekt, wszyscy jej słuchają, a Komui to się jej chyba boi. Szanowałam ją. Dbała o nas, wkładając całe serce w swoją pracę. Nieraz widziałam ukrywane łzy, kiedy patrzyła na pokiereszowanych egzorcystów. W większości byliśmy jeszcze dziećmi, przeżyliśmy zbyt mało wiosen, żeby już umierać, a doświadczaliśmy cierpienia, jakbyśmy pokutowali za cały świat.
Uśmiechnęłam się do niej lekko. Przyniosła moje rzeczy i pomogła mi się ubrać. Widziałam, jak walczy ze sobą, żeby sprzeciwić się mojemu pójściu na dół. Byłam zbyt słaba, spotkanie z Hevlaską może tylko pogorszyć mój stan. Chciała mnie chronić przed kolejną falą niewyobrażalnego bólu, kolejnym krwotokiem czy innymi skutkami buntu innocence.
– Na pewno chcesz tam iść? – zapytała, gdy wstawałam.
– To moja jedyna szansa. Muszę wiedzieć, dlaczego. Nic mi nie będzie. Nie martw się.
Wyszłam pierwszy raz od czterech dni. Komui posłał mi niepewne spojrzenie. Odpowiedziałam cwaniackim uśmiechem, nadrabiałam miną, żeby jakoś się uspokoić. W czasie drogi na dół zaczęłam się zastanawiać nad różnymi możliwościami. Im niżej, tym bardziej się bałam. Nie chciałam jeszcze umierać, stracić innocence, widzieć, jak patrzą na mnie ze smutkiem, znowu być bezbronna.
Jeszcze nigdy droga do Hevlaski nie była tak długa i bolesna. Gdy dotarliśmy do celu, poczułam się zmęczona. Udawałam jednak, że wszystko jest w porządku. Nie chciałam, żeby Komui się wycofał, kierując się moim zdrowiem. Teraz albo nigdy.
– Czekałam na ciebie, Vivian – odezwał się stwór. – Przykro mi, że innocence sprawiło ci tyle bólu.
Wyciągnęła po mnie swoje macki. Musiałam najpierw wiedzieć, chciałam być przygotowana. Wyciągnęłam rękę w obronnym geście.
– Poczekaj.
Komui spojrzał na mnie, jakbym zwariowała. Pewnie myślał, że chcę się wycofać.
– Powiedz mi najpierw. Ja muszę to wiedzieć. Co się stanie, jeśli innocence naprawdę mnie odrzuca?
– Jeśli nie jest połączone z ważnym organem w twoim ciele, usunę je. Inaczej doprowadzi do twojej śmierci.
– A jeśli się nie zgodzę?
– Nie masz wyboru, Wiwianno – odpowiedział Leverrier. – Dobrze wiesz, że innocence jest najważniejsze. Poza tym chyba już wiesz, że byłaby to śmierć w męczarniach.
– Co się ze mną stanie bez innocence?
Nikt się nie odezwał. Wiedziałam, to będzie koniec. Mimo to musiałam wiedzieć. Spojrzałam na Komuiego. Nie wydusiłam jednak z siebie tej prośby. Niby banał, ale nie chciałam jeszcze przypieczętować swojego losu. Rozłożyłam ręce na boki, pozwalając Hevlasce na jej obowiązek. Co ma być, to będzie. Poczułam energię stwora wokół własnego ciała. Z niewiadomych przyczyn wzrósł poziom adrenaliny w mojej krwi. Zaczęłam walczyć.
– Innocence, aktywacja – warknęłam.
Moc buntowała się przeciw mnie. Przez moment wszystkie nerwy miałam sparaliżowane, potem nadszedł ból. Wrzeszczałam jak opętana, wyrywając się.
– Nie aktywuj broni bez potrzeby. – Usłyszałam. – Uspokój się. Nie chcę cię skrzywdzić.
Powoli się uspokajałam. Pozwoliłam rozejść się po całym moim ciele każdej kolejnej fali bólu. Było coraz lepiej, a ja coraz słabsza. Innocence pożerało resztkę mojej energii. Zwisałam bezwładnie w mackach strażniczki.
– 3%... – Zaczęła sprawdzać moją synchronizację. – 35%... 52%... 75%... 90%... 95%... 99%. – Myślałam, że jest po wszystkim, gdy po chwili odezwała się ponownie: – Znowu 90%... 94%... 99%.
Nie rozumiałam tego. Dziwne.
– Innocence wcale cię nie odrzuca. Twoja synchronizacja waha się od dziewięćdziesięciu do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent. Stąd te wszystkie zawirowania w twoim organizmie.
Opuściła mnie delikatnie na podłogę. Opadłam na kolana. Miałam dość. Innocence samo się dezaktywowało. Z trudem przełknęłam mieszaninę krwi z żółcią. Ciężko oddychałam. Każdy oddech wydawał się być zadaniem nie do wykonania. Jak w tym stanie wrócić na górę?
Poczułam czyjeś dłonie na ramionach. Odwróciły mnie twarzą do reszty. Komui. Miał zmartwioną minę.
– Wybacz – szepnął.
– W porządku. Musiałam to wiedzieć – odpowiedziałam.
– Musisz odpocząć.
– Ian zaniesie ją do Sanatorium – odezwał się Leverrier. – Mamy sprawy do załatwienia, Komui.
– Pudel nie musi się tym kłopotać. Nie należy mu przecież przeszkadzać w obowiązkach.
A ten skąd się tu wziął? Nie wiem, ale jestem mu winna porządny trening, kiedy wrócę do siebie. Spencer miał wściekłą minę, ale nic nie mógł zrobić. W końcu Leverrier raczej nie wie, jak brutalny jest jego podkomendny.
– Niech Matron się nią zajmie – powiedział Komui. – Tylko prosto do Sanatorium.
Japończyk odpowiedział mu wściekłym spojrzeniem. W końcu znał swoje obowiązki. Wziął mnie na ręce. Oparłam policzek na jego ramieniu, czułam się bezpiecznie. Droga na górę daleka, Spencer mógł coś wykombinować. Kanda rozwiązał problem. Spokojnie wyszedł na korytarz.
– Dzięki – szepnęłam.
– Oszczędzaj energię – odpowiedział chłodno.
– Vivian! – Usłyszałam Allena.
Spojrzałam na korytarz przed nami. Białowłosy z Linkiem, Abba, Lavi i Lenalee biegli w naszą stronę. Widziałam ich zmartwione twarze.
– Stać! – Ostry ton Kandy powstrzymał Walkera przed dotknięciem mnie. – Ile razy trzeba wam powtarzać, że Noah potrzebuje spokoju? Nie widać, że jest wycieńczona?
– To moja siostra – warknął Allen. – Martwię się o nią. U normalnych ludzi to zdrowy objaw.
– Kanda. – Powstrzymałam go przed odpowiedzią. – Proszę, dajcie spokój.
– Źle wyglądasz. – Białowłosy delikatnie pogłaskał mnie po policzku.
– Wiem, ale wszystko będzie dobrze – szepnęłam, siląc się na uśmiech.
Abba podeszła bliżej. Spojrzenie, które wymieniała z Kandą, utwierdziło mnie, że nie obyło się rano bez awantury. Wyciągnęłam do niej dłoń i pogłaskałam ją po włosach.
– Dlaczego nie słuchasz Kandy? – zapytałam.
– Nie pozwala mi do ciebie przyjść – poskarżyła się.
– Maleńka, nie chcę, żebyś mnie taką widziała. To nie jest widok dla małych dziewczynek, nawet jeśli są egzorcystkami. Bądź grzeczna.
– Dość już – odezwał się Kanda. – Masz odpoczywać.
Wyminął przyjaciół, który i tak za nami poszli. Zatrzymały ich tylko drzwi sali, na której leżałam. Kanda ułożył mnie na posłaniu. Dostałam kolejną dawkę leków przeciwbólowych i uspokajających, żebym sobie nie zaszkodziła. Oczywiście dożylnie, bo inaczej szybko bym je zwróciła. Kiedy zaczęły działać, zapadłam w sen. Tym razem spokojny.
Ocknęłam się, gdy poczułam czyjś wzrok na sobie. Otworzyłam oczy i mało nie spadłam z łóżka, próbując się odsunąć. W pokoju był Spencer. Nikt więcej. Gdzie, do cholery, jest Kanda? Przecież obiecał, że mnie nie zostawi na pastwę tego drania.
– Nie bój się – powiedział czarnowłosy. – Jeszcze cię nie tknąłem.
– Mam zacząć już krzyczeć? – warknęłam.
– Po co te nerwy? Zaszkodzą ci. Wiesz o tym.
Czułam, jak innocence reaguje na mój strach. Musiałam się opanować. W tym stanie nie mogę walczyć, a daleko też nie ucieknę. Co robić?
Drzwi się otworzyły. Kanda.
– Czego tu? – warknął.
– Miałem zobaczyć, jak Wiwianna się czuje.
– Skoro już wiesz, to się wynoś.
– Chcesz mnie znowu zaatakować? – zakpił.
– Daj mi tylko powód, a tym razem naprawdę cię zabiję.
– Pytanie, dlaczego się nią tak zajmujesz? Wchodzę na twój teren?
Spencer pozwalał sobie stanowczo za dużo. Chyba zapomniał, jaki był Kanda. Na kpiący uśmiech Japończyk odpowiedział groźnym spojrzeniem i podszedł bliżej.
– Tam są drzwi. Lepiej z nich skorzystaj, bo Leverrier naprawdę będzie musiał znaleźć sobie nowego pudla.
– Jeszcze się policzymy, Drugi – syknął Spencer i wyszedł.
Skrzywiłam się z bólu. Już dłużej nie mogłam udawać. Nawet oddychanie sprawiało trudność. Kanda podszedł do łóżka i pchnął mnie lekko na poduszki. Doskonale wiedział, że kiedy leżę, szybciej przechodzi. Spojrzałam na niego z gniewem.
– Gdzie byłeś? – warknęłam.
– Nie jestem twoim sługą – odpowiedział. – Przestań podnosić sobie ciśnienie. Męczennicą chcesz zostać?
– Trzeba było poczekać, aż mnie zgwałci – syknęłam.
Uderzył mnie w twarz. Policzek zapiekł.
– Nie gadaj głupot. Kiedy schodziłem na dół, siedział u Komuiego. Jasnowidzem nie jestem. Jeść też muszę – warknął.
Poczułam się głupio. Potraktowałam go jak psa, przelewając całą frustrację na niego. Nie panuję nad sobą. Spojrzałam w pościel.
– Przepraszam – mruknęłam. – Nie jestem sobą.
– Następnym razem pomyśl, zanim coś powiesz.
Usiadł przy oknie i zapatrzył się w jakiś punkt. Odwróciłam się do niego plecami, starałam się zasnąć. Byłam zmęczona, miałam wszystkiego dosyć. Wyczerpałam całą energię. Dobrze wiedziałam, że teraz jestem już tylko ciężarem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top