Rozdział 58.

„Sami nie wiemy, po co chcemy przeczytać cały scenariusz, szukamy błędów, przewidujemy najgorsze, że nie dojdziemy do happy endu, a to dopiero początek tyle przed nami"


Mijały kolejne dni, częściej jednak deszczowe i zimne. Londyńska zima w pełni, choć czekało nas jeszcze wiele tygodni bez słońca. Jak się spodziewałam, pomiędzy mną a Allenem doszło do poważnego spięcia. Sama do tego doprowadziłam, mogłam odpuścić. Chłopak do tej pory nie dał się przeprosić i udawał, że nie istnieję, czym chciał mnie ukarać. Pewnie był go zignorowała, gdyby nie to, że utknęłam w Kwaterze Głównej na dłużej. Na kolejną misję Komui wysłał Kandę samego. Nie byłam pewna, czy chodziło o sprawę ze Spencerem, czy nie było w tym żadnego podtekstu. Nie pytałam, potrzebowałam dystansu do tego wszystkiego.

Laviego też wciąż nie było. Sweter rzucony na krzesło przypominał mi o tym głupim spięciu pomiędzy nami. Nie powinnam mu w ogóle pozwalać się zbliżać, ale za bardzo mnie kusiło, by choć przez chwilę się pooszukiwać. Choć dla żadnego z nas to nie będzie trwała relacja. W końcu Lavi miał zostać następcą Kronikarza, serce będzie mu jedynie zawadzać.

Gdy wychodziłam w deszczu, wszyscy byli jacyś podenerwowani. Nie zwróciłam na to uwagi. Poszłam nad rzekę. Deszcz zacinał dość mocno. Szybko przestałam się tym przejmować. Im gorzej, tym lepiej. Zajęłam się tylko i wyłącznie treningiem. Musiałam być przygotowana do kolejnego starcia z wrogiem. Nie może być tak, że inni muszą mnie ratować. Zawsze byłam samowystarczalna i tak pozostanie, bo tak chcę. Cięłam krople deszczu ostrzem sztyletu, przypominałam sobie wszystko z treningów w Szkole Ninja. To był dobry sposób na zapomnienie, odrzucenie wszelkich lęków. Ostatnio czułam się zbyt słaba, by zadbać o siebie, nie mówiąc o innych. To wina Spencera. Zachwiał filarami mojego świata, a przecież te nie są zbyt mocne, nigdy nie były. Wahałam się, a tak przecież nie mogłam żyć. Muszę być silna, żeby móc przeciwstawić się tej sile, która chce mnie złamać. Nie ma bólu, nie ma cierpienia, nie ma słabości. Twardy pancerz do obrony i atak pokonujący każdego wroga.

Zatraciłam się w walce z wyimaginowanym wrogiem. Nie przejęłam się za bardzo odgłosami biegu. Co mnie to obchodzi? Trenuję.

– Vivian!

Krzyk Abby sprawił, że straciłam na moment równowagę. To wystarczyło, żebym wpadła do wody. Nieważne i tak byłam przemoczona, trochę wody więcej mi nie zaszkodzi. Wstałam i spojrzałam na dziewczynkę. Oddychała nerwowo. Musiała biec od samej Kwatery Głównej.

– Co się stało? – zapytałam zaniepokojona.

Dlaczego wydaje mi się, że coś się stało? Moje serce zaczyna tłuc się niespokojnie, martwię się, lecz nie wiem o co. Wszystkie złe przeczucia z ostatnich kilku dni powróciły z podwójną siłą.

– Chłopcy wrócili. Komui kazał ci przyjść do Sanatorium – wydyszała.

Coś się musiało wydarzyć, coś złego, skoro potrzebują mojej pomocy. Wzięłam dziewczynkę za rękę i ruszyłyśmy z powrotem. Puściłam ją dopiero za drzwiami Kwatery Głównej, tu była bezpieczna pod okiem ludzi Zakonu. Pobiegłam na górę, pokonywałam kolejne piętra z coraz większym przerażeniem. Dlaczego boję się, że to Lavi? Nie chcę go stracić, to mój przyjaciel.

Pchnęłam drzwi Sanatorium, zwracając uwagę Komuiego. Po jego minie wiedziałam, że jest fatalnie.

– Gdzie byłaś? – zapytał.

– Trenowałam. Co się wydarzyło?

– Noah zastawili pułapkę. Ledwo go stamtąd wyciągnęliśmy.

Podeszłam bliżej do łóżka. Zespół lekarski łaskawie się odsunął. Byłam jednocześnie przerażona i uspokojona. Na łóżku leżał Kanda cały we krwi, jego rany wskazywały na nierówną, zaciętą walkę. Mogłam sobie tylko wyobrazić, co tam się stało.

– Nie jesteśmy w stanie go pozszywać. Jego stan jest krytyczny – odezwał się jeden z lekarzy.

„Jak zwykle" – pomyślałam, a głośno powiedziałam:

– Zostawcie to mnie.

Nie pierwszy już raz kleiłam egzorcystów w Sanatorium. Zdarzyło się nawet, że pomagałam wrócić do zdrowia generał Nine. To także mój obowiązek, od tego mam innocence.

– Dasz sobie z tym radę? – zapytał Komui.

Spojrzałam na niego z politowaniem i złością. O co się tak naprawdę wściekałam? Nie miałam pojęcia i w sumie nie zamierzałam się teraz nad tym zastanawiać.

– Lavi i Marie już wrócili? – zapytałam jedynie.

– Tak, ale nic im nie jest.

– To teraz spadaj.

Ściągnęłam mokrą kurtkę, żeby mi nie przeszkadzała. Zignorowałam Komuiego i personel medyczny. Ci drudzy wiedzieli, że ich rola zacznie się, kiedy skończę. Usiadłam na skraju łóżka. Pech chciał, że byłam mokra, zmęczona po treningu i biegu. Przywołałam wszystkie siły, aktywowałam innocence i zajęłam się Kandą. Wokół panowała cisza, wszyscy wiedzieli, że nie wolno mi przeszkadzać ani ze mną rozmawiać podczas uzdrawiania. Nie chodziło o zwracanie uwagi a o moją energię. Innocence żarło ją w wielkich ilościach, czasem było tak, że przesadziłam i traciłam przytomność na kilka minut. Dlatego też stopowałam się w czasie misji, musiałam mieć siłę na ukończenie zadania. Komfort Kwatery Głównej rzadko się zdarzał. Tu przynajmniej nie musiałam się martwić. Gdy skończę, pójdę się położyć.

Tak głębokich ran już dawno nie widziałam. Gdyby był inny, już by nie żył. Stracił tak dużo krwi. Mogłam się tylko zastanawiać, kto go dorwał, choć czy to takie ważne? Miałam doprowadzić go do stanu używalności albo przynajmniej takiego, żeby lekarze mogli pozszywać chłopaka. Czas mijał: sekundy, minuty, chyba nawet godziny. Głębsze rany stały się zadrapaniami. Przed oczami coraz częściej miałam mroczki, ciało mi ciążyło, oddech zaczął być nierówny, urywany. Innocence to potężna broń, niebezpieczna dla wroga, ale też dla użytkownika. Można było całkiem przypadkiem przeszarżować, a to w najgorszym wypadku pewna śmierć.

Poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Główny lekarz, którego zwać chyba powinnam ordynatorem, uśmiechnął się do mnie łagodnie.

– Wystarczy. Z pozostałymi ranami damy sobie radę – powiedział. – Idź odpocząć.

Kiwnęłam głową. Byłam zbyt zmęczona, żeby oponować. Musiałam na siebie uważać, w końcu w każdej chwili mogłam być gdzieś potrzebna. Dezaktywowałam innocence i wstałam. W Sanatorium nie wolno zawadzać, od ich pracy wiele zależy. Wyszłam i skierowałam się najkrótszą drogą do swojego pokoju. Im jednak dalej, tym gorzej się czułam. Nogi miałam jak z waty, kręciło mi się w głowie. Musiałam dojść jednak do pokoju. Dlaczego jeszcze tak daleko? Jeszcze parę kroków, tylko jeszcze te schody i parę kroków do drzwi. Ręką opierałam się o ścianę. Nie, nic z tego. Osunęłam się na schodek. Zostało mi niewiele, a ja już nie miałam siły. Zamknęłam oczy. Tak strasznie chciało mi się spać. Chyba nic się nie stanie, jeśli zdrzemnę się parę chwil tutaj.

Odwróciłam się przez sen. Ten zapach... Krew. Zerwałam się gwałtownie i rozejrzałam wokół. To był mój pokój i moje łóżko. Przy nim na podłodze siedział Lavi. Spojrzał na mnie zaniepokojony. Gdy zobaczył, że się obudziłam, uśmiechnął się łagodnie.

– Co ja tu robię? – zapytałam.

– Znalazłem cię na schodach. Spałaś tak mocno, że atak Noah by cię nie obudził. Znowu przeholowałaś?

– Na to wygląda. – Nie było sensu się kłócić. – To miłe, że czekałeś, aż się obudzę.

– Chciałem być pewny, że wszystko jest w porządku.

Uśmiechnął się ponownie. Wtedy zauważyłam, że ma rękę na temblaku. Uchwycił moje spojrzenie i powiedział:

– To głupstwo. Nie należy się tym przejmować. Zagoi się za kilka dni.

Wstałam i spojrzałam w lustro. Wciąż miałam na sobie przemoczone ubranie z treningu. Na rękawie było trochę krwi Kandy. Musiałam się nią ubrudzić, gdy go leczyłam, to ją poczułam przez sen.

– Zależy ci tylko na swetrze, czy poczekasz chwilę, aż się doprowadzę do porządku?

– Chyba musisz porozmawiać. Wtedy trochę nam nie wyszło.

– Też prawda. Zaraz wrócę.

Zniknęłam w łazience. Wzięłam szybki prysznic i założyłam świeże ubranie, po czym wróciłam do pokoju. Rudzielec nadal siedział na podłodze przy łóżku. Sięgnęłam po sweter i rzuciłam nim w chłopaka.

– Za co?

Rozłożyłam się wygodnie na posłaniu. Nasze twarze były dość blisko.

– Za wyrzuty – odpowiedziałam, poważniejąc.

– Przepraszam. Poniosło mnie. Jednak to prawda. Nie rozumiem, czemu dopuszczasz Yuu bliżej niż mnie.

– Prawda jest taka, że on się zazwyczaj sam dopuszcza. Co nie znaczy, że gdyby tego nie robił, mówiłabym ci o wszystkim.

– On cię rozumie. Też bym chciał.

– Nie chciałbyś. To cierpienie i ból są straszne. Nikt nie powinien tego przeżywać. Nie chciałabym, żeby cię to spotkało. Za bardzo mi na tobie zależy.

– Ale to tylko przyjaźń, prawda? – zapytał.

– Na razie tak. Nie wiem, czy potrafię cię pokochać. Nie wiem, czy potrafię pokochać kogokolwiek.

– Potrafisz. Musisz dać sobie po prostu szansę. Chcę cię zrozumieć, ale twoje milczenie i oschłość czasem zbyt mnie odstraszają. Nie wiem, co mam wtedy myśleć.

Spojrzałam na niego uważnie. Tak wiele nas dzieliło. Czy mogę mu pozwolić stać się kimś bliskim dla mnie? Czy to nie będzie zbyt niebezpieczne?

– Lavi, nie chcę, żebyś przeze mnie cierpiał.

– Nie boję się tego. Nie myślę o tym, co będzie jutro. Ważne jest dzisiaj i ta chwila. Chcę być dla ciebie kimś wyjątkowym, ale jeszcze ważniejsze jest dla mnie twoje szczęście. Jeśli okaże się, że w twoim życiu będzie ktoś inny, zaakceptuję to. Póki nie ma, żyję tym, że może jednak wygram.

Uśmiechnęłam się do niego. Co bym nie powiedziała, on i tak swoje. Nie podda się. Oszukiwanie go nie ma sensu. W końcu mu ufam. Ciepło i miłość, w zamian bycie blisko. Czy potrafię znaleźć w sobie odpowiedź na jego uczucia?

– Skoro chcesz szansę, to proszę. Pamiętaj tylko, że ze mną nie będzie łatwo.

– Wiem o tym. Jeśli jednak mogę próbować, to z tego nie zrezygnuję. Przecież cię... – Położyłam mu dłoń na ustach.

– Nie mów tego słowa. Nie chcę go na razie słyszeć.

Ściągnął moją dłoń i uśmiechnął się.

– Bardzo lubię – dokończył.

Zaczęliśmy się śmiać. Lavi podniósł się i pochylił nade mną. Patrzyliśmy sobie w oczy. W jego było to dziwne ciepło, które nazywają miłością. Tylko czy to przetrwa? Czy nie skończy się tragicznie? Dla mnie i dla niego. Jego twarz była coraz bliżej, nie broniłam się przed tym. Pocałował mnie delikatnie. Odpowiedziałam, dając mu przyzwolenie na kolejne pocałunki. Przerwałam mu po paru chwilach, gdy jego ręka znalazła się pod moją bluzką. Westchnął.

– Nie naciskam i nie tylko o to mi chodzi – powiedział.

Pociągnęłam go obok siebie i przytuliłam się do niego. Leżeliśmy tak dość długo. Sama nie wiem, kiedy zasnęłam.

Obudziły mnie pierwsze promienie słońca. Laviego nie było, swetra również. Na stoliku leżała za to czarna róża. Pamiętał, jakie lubię. Uśmiechnęłam się do siebie, wstając. Wzięłam szybki prysznic. Gdy się ubrałam, pomyślałam o Kandzie. Trzeba pójść zobaczyć, jak ten debil się czuje. Z tą myślą zeszłam do Sanatorium. Po drodze nuciłam Kołysankę. Nie wiem, dlaczego, tak po prostu. Cisza i wewnętrzny spokój dawały mi poczucie bezpieczeństwa. Jak ramiona Laviego wczoraj wieczorem.

Otworzyłam drzwi. Sala była jednak pusta. Jakby nikogo tu nie było, dziwne. W tym momencie żołądek przypomniał o sobie. Bez sensu wracać na nasze piętro, żeby sprawdzać, co z Kandą. Zeszłam na stołówkę. O dziwo, znalazłam ranną zgubę jakby nigdy nic pożerającą ukochaną sobę. Gdy podeszłam do stołu, zapytałam:

– Jak się czujesz?

Wzruszył ramionami. Ostrożnie, bo ostrożnie, ale oznaczało to, że jest w porządku. Lavi się do mnie uśmiechnął, ale nic więcej. To przecież tylko przyjaźń. Nie ma w tym innych uczuć. Allen ostentacyjnie mnie zignorował. Kolejny już dzień. Westchnęłam nieznacznie. Czas się pogodzić, nie mogę z nim ciągle wojować.

Czekałam, aż skończy. Jednak on zaniósł naczynia i wyszedł. Lavi spojrzał na mnie pytająco.

– Wściekł się na mnie i nie chce gadać – powiedziałam.

– Z wami to są zawsze problemy. – Uśmiechnął się.

– Bo oberwiesz. To nie jest zabawne.

– W porządku. Idź z nim pogadać. Przynajmniej spróbuj.

Miałam mu powiedzieć, że kolejny raz próbuję, ale zrezygnowałam. Wstałam, zaniosłam naczynia i wyszłam na zewnątrz. Inteligentnie w samej bluzce, ale na szczęście było słonecznie. Poszłam nad rzekę. Tak jak się spodziewałam, zastałam tam białowłosego. Link, gdy mnie zobaczył, oddalił się trochę, wiedział, że potrzebujemy spokojnie porozmawiać w samotności. Usiadłam obok Allena, ignorował mnie. Wzrok utkwił w wodzie, zrobiłam to samo. Milczeliśmy dość długo.

– Możesz mi wybaczyć? – zapytałam cicho.

Wtedy na mnie spojrzał. W końcu. W jego oczach było jednak sporo złości i żalu. Milczał. To mnie wkurzało. Nie mógł mi tego wszystkiego powiedzieć? Cisza mnie przerażała.

– Daj spokój – powiedziałam. – Wiem, zawiniłam, przepraszam. Zrobię to nieraz.

– Więc po co przepraszasz?

– Bo nie chcę, żebyś się na mnie gniewał. Sam mówisz, że jesteśmy rodzeństwem.

– Ostatnio dziwnie się zachowujesz. Nagle zaczęłaś o wszystkich dbać. Jakbyś miała odejść.

– Boję się, że to się wydarzy wcześniej, niż się spodziewałam. Poza tym nie wiem, czemu to robię.

Wtedy się do mnie przytulił. Znowu poczułam się jak po tej całej historii ze Spencerem. On to wszystko zniszczył, cały mój spokój. Jakoś dziwnie wszystko się zmieniło. Szkatuła – to był powód. Jej tajemnicza zawartość. Dlaczego wydaje mi się, że ma coś wspólnego ze mną? Zastanawia mnie, dlaczego generałowie kazali mam podróżować tradycyjnie. To wszystko nie trzymało się kupy. Dlaczego? Nie wiem. I nie mogę nikogo o to zapytać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top