Rozdział 52.
„Będę blisko, ty mnie przecież znasz
będę czule tulić twoją twarz
będę zawsze chronić cię
nie dam snom złym wyrwać cię
ze snu
ze snu"
Od powrotu z Krakowa minęły dwa tygodnie. Powoli dochodziłam do siebie. Psychicznie i fizycznie. Początkowo trudno było mi przestawić się na ten spokój, który zawsze towarzyszy mojemu pobytowi w Kwaterze Głównej. Przestałam być nerwowa. Napięcie pomiędzy mną a Kandą, towarzyszące nam przez całą podróż Bukareszt-Kraków, zniknęło. Zachowywaliśmy się normalnie wobec siebie. Jeżeli takie stosunki można nazwać normalnymi. Rana zadana prze Lulubell szybko się zagoiła. Nadgarstki zresztą też. Zapomniałam o snach z tamtej nocy. Komui wziął bardzo do siebie całą tę historię z pożeraczką dusz i nie puścił mnie dotąd na żadną misję. Kandę tak, oczywiście. Mnie nie. Nawet się cieszyłam z tego powodu, bo miałam więcej czasu na spokojne treningi i nadrabianie czasu spędzonego z Abbą. Mała też miała ciężką misję. Na szczęście była z Allenem, Lavim i Mariem. Najadła się strachu, ale nic jej się nie stało.
Pogoda była beznadziejna. Pierwsze ataki zimy przypominały wciąż paskudną jesień, co nie dziwiło w Londynie, ale zdarzały się śnieżne poranki. Spacerów się odechciewało. Nawet Kanda przestał codziennie wychodzić do lasku na treningi. Nieraz ciężko było go znaleźć, bo wciąż się gdzieś melinował. Stwierdził bowiem, że nie będzie cały dzień nas znosił na „naszej" sali treningowej. Z całego piętra wybraliśmy sobie jeden punkt, gdzie zawsze trenowaliśmy. Przynajmniej wszyscy wiedzieli, gdzie nas szukać. Jak się okazało, teoretycznie.
Ten wieczór był taki jak inne. Podogryzałam na stołówce Kandzie, który właśnie wrócił z misji, posiedziałam z Abbą w jej pokoju, a potem poszłam potrenować. Kraków stał się mglistym wspomnieniem. Chciałam wrócić do czynnej służby, więc treningami zapełniałam każdą wolną chwilę. Wróciłam do niezłej formy. Ambicje jednak miałam większe. Poważnie traktowałam swoje obowiązki egzorcysty. Kreator i Klan Noah byli silni, więc my musimy być jeszcze silniejsi.
Zamknęłam oczy. Lubiłam w czasie samotnych treningów medytować. To mnie odprężało i pozwalało uchwycić błędy. W pewnym momencie mój kij odskoczył po kolejnym ciosie. Zaskoczona uniosłam powieki. Przede mną stał Kanda.
– Czego chcesz? – warknęłam.
– Potrenować.
– Tutaj ja trenuję.
– Byłem pewny, że jesteś u Abby.
– Śpi.
Niewątpliwie szukał zaczepki. Wiedział, że mnie stąd nie wykurzy. W rękach miał już kij gotowy do walki. Uśmiechnęłam się. Nigdy nie rezygnowałam. Ostatnio treningi z nim na nowo stały się przyjemnością. Nawet, gdy byliśmy sami, nie zaczynał z podtekstami. Tamten rozdział jest już zamknięty.
Zaatakowałam. Początkowo był to tylko zwykły trening – rozgrzewka. Ostatnio często się tak zaczynało. Z biegiem czasu stawaliśmy się brutalniejsi wobec siebie. Nie, żeby zabić, jednak sprawienie bólu drugiej stronie wchodziło jak najbardziej w grę. Dla wielu w Kwaterze Głównej byliśmy chorzy – dwoje egzorcystów robiło wszystko, by się wzajemnie uszkodzić. Ktoś mógłby stwierdzić, że robimy to specjalnie przeciwko Zakonowi. Tak nie było. Znaliśmy granicę, którą postawiliśmy bardzo daleko. Wszystkie ciosy, które mogły zabić, odrzucaliśmy. Nie bardzo przejmowaliśmy się tymi „drobnymi" obrażeniami – nasze zdolności samoleczenia robiły szybko swoje. Poza tym ból przestał nam być straszny. To przydatne w prawdziwej walce poza Zakonem.
Allen stwierdził, że jesteśmy nienormalni, Lavi zaś, że taki trening jest dla nas substytutem seksu. Wyśmiałam go. Kanda mało nie poćwiartował. On się nigdy nie nauczy, żeby nie brać do siebie tego, co mówi rudzielec, a młody kronikarz, żeby czasem zachowywać takie uwagi dla siebie. Wystarczy plotek w Zakonie – poszukiwacze mają wystarczająco długie języki.
Trening trwał jak zwykle długo. Czas przestał się liczyć. Kanda brutalnie mnie podciął. Stłumiłam krzyk bólu. Czułam jednak, że lewa kostka nie wyszła bez szwanku. Kopnięciem prawej nogi odsunęłam Japończyka na parę kroków. Na tyle, abym mogła spokojnie wstać. Dzięki temu szybko stwierdziłam swój stan.
– Skręciłeś mi kostkę – warknęłam.
– O mało mi prawej ręki nie złamałaś – odgryzł się.
– O mało złamać a skręcić to jednak różnica.
– Masz pecha.
Jego pogardliwy uśmiech wyprowadził mnie z równowagi. Był też zastawioną pułapką, którą ominęłam w ostatniej chwili, łamiąc mu przy okazji dwa żebra. Nie na tyle, żeby mu zrobić krzywdę, ale skutecznie. Zaatakował ponownie z podwójną siłą i brutalniej. Kiedy uderzyłam o ścianę, byłam pewna, że nie podniosę się z łóżka rano. Powstrzymałam go jednak przed ostatecznym ciosem. Przez chwilę siłowaliśmy się. Zacisnęłam zęby.
Wtedy usłyszałam krzyk gdzieś w Kwaterze Głównej. Zdrętwiałam. Zanim Kanda zorientował się, że coś jest nie tak, wymierzył mi brutalny cios w twarz. Upadłam na ziemię.
– Co jest, Noah? Poddajesz się?
– Nie słyszałeś? Ktoś krzyczał.
Przez chwilę myślał, że blefuję. Nasłuchiwał, przyglądając mi się uważnie. Czekaliśmy. Już myślałam, że mi się wydawało, gdy usłyszałam własne imię.
– Abba – powiedziałam.
Zerwałam się z podłogi i ruszyłam do drzwi. Zapomniałam o Kandzie, zmęczeniu, bólu, nawet skręcona kostka nie przeszkadzała mi w biegu. Instynktownie poruszałam się do celu. Wszystko przestało mieć znaczenie.
Abbę zobaczyłam w jednym z korytarzy. Nie wiem, jakim sposobem dotarła aż tutaj. Błądziła w piżamie cała zapłakana. Zatrzymałam się tuż przed nią. Uklęknęłam, a ona wtuliła się we mnie, szlochając.
– Vivian – zapłakała.
– Już dobrze. Jestem tutaj. Nie bój się.
– Śniło mi się, że umarliście. Ty i Kanda. Obudziłam się i poszłam sprawdzić. Nie było was. Nie mogłam was nigdzie znaleźć.
– Już dobrze. Jestem tutaj.
– A Kanda?
– Został na sali treningowej. To był tylko sen. Chodź, idziemy do łóżka.
Wzięłam ją na ręce, nie skarżąc się ani na to, że jest ciężka ani na ból skręconej kostki i pozostałych ran. Liczyła się tylko Abba. Zaniosłam ją do pokoju. Po drodze obserwowali nas obudzeni i odciągnięci od swych zajęć mieszkańcy Kwatery Głównej. Nie przejmowałam się nimi, bo byłam świadoma, jak wyglądam po mordobiciu z Kandą. To nie miało żadnego znaczenia.
Weszła do pokoju małej i ułożyłam ją na łóżku. Złapała mnie za rękę.
– Nie zostawiaj mnie – poprosiła.
– Będę tu całą noc – obiecałam.
Usiadłam na podłodze tuż przy łóżku. Drugą ręką głaskałam ją po włosach. Wysłuchałam ją. Opowiedziała mi ze szczegółami swój sen. Uspokajałam, że to tylko koszmar – nic takiego się przecież nie stanie. Zaczęłam nucić Kołysankę. Mnie zawsze uspokajała. Pamiętam, jak Mana mi ją śpiewał, kiedy nie mogłam zasnąć. Teraz ja śpiewałam ją małej. W końcu przestała płakać i zasnęła. Auren też już spał. Siedziałam przy niej, czuwając. Od czasu do czasu powiedziała coś niezrozumiale.
Czuwałam całą noc. Za oknem niebo zaczęło już jaśnieć. Nadchodzi kolejny dzień. Zmęczenie dawało mi się coraz bardziej we znaki. Zamknęłam oczy, ale jeszcze nie spałam. Abba mogła się obudzić znowu z jakiegoś koszmaru lub abstrakcyjnego snu. Muszę być przy niej.
Usłyszałam, jak ktoś cicho naciska klamkę i lekko otwiera drzwi. Kwatera Główna spała. Nie miałam ochoty podnosić powiek, żeby zobaczyć, kto nas podgląda. Mogłam się tylko domyśleć, kto sobie o małej przypomniał. Po chwili usłyszałam zbliżające się kroki. Zatrzymały się przy drzwiach.
– Słodko śpią. – Głos należał do Laviego.
– Zamknij się, głupi króliku. – Drugi obserwator to niewątpliwie Kanda.
– Przecież jestem cicho.
– Tch...
– A tak w ogóle to, co ty tu robisz, Yuu?
– Nie twoja sprawa.
– Martwiłeś się o nie?
– Zamknij się.
– Wiedziałem. – Szept Laviego ociekał satysfakcją.
– Zamknij się, bo obudzisz małą. – To już była groźba.
– Albo Vivian. Źle wygląda. Kostka jej spuchła.
– Zaraz je obudzisz tym trajkotaniem.
Usłyszałam szczęk Mugenu. Kanda nie miał do Laviego grosza cierpliwości. Co innego, gdyby miał osiem lat i długi, jasny warkocz.
– Już mnie nie ma.
Usłyszałam, jak Lavi ucieka. Japończyk jednak nie pogonił za nim. Schował Mugen i wszedł do pokoju. Słuchałam jego kroków. Zatrzymał się tuż przy łóżku. Nawet przez zamknięte powieki widziałam, jak rzuca na mnie cień. Uniosłam je delikatnie. Równocześnie przebudził się Auren. Nie zareagował jednak na Kandę – ufał mu. Chłopak poprawił kołdrę, która zsunęła się z ramienia Abby i pocałował ją delikatnie w czoło. Potem wziął koc z fotela i przykrył nim mnie.
– Wiem, że nie śpisz – szepnął.
Nie odpowiedziałam, brnąc dalej w iluzję. Spod przymkniętych powiek zobaczyłam, jak Kanda uśmiecha się drwiąco. Wiedział, że słyszałam i widziałam całą scenę. Nie przejął się tym jednak. Po co miałabym komuś o tym mówić? Martwił się o małą i nic w tym złego. Abba miała w nim oparcie, troszczył się o nią, choć czasem jego metody są dziwne. No cóż, cały Kanda.
Spojrzałam na niego. I tak go nie oszukam. Wyszedł bez słowa, cicho zamykając drzwi, żeby nie obudzić małej. On jest dziwny. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Poprawiłam koc, którym mnie przykrył. Dziwny gest z jego strony. Co innego, gdybym o tym nie wiedziała, a co innego, że zrobił to ze świadomością, że o tym wiem. Nieważne. Będę się nad tym zastanawiać, jak się prześpię. Głowę położyłam na łóżku tuż obok naszych splecionych rąk. Przez całą noc nie puściłam jej ani na moment. Abba poruszyła się przez sen i niezrozumiale powiedziała, że mnie kocha. Sennie zanuciłam Kołysankę. Po jakimś czasie zasnęłam.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top