Rozdział 50.

„My life is not mistake and I am not ashamed

I can walk this way don't live me as I stay"


Zatrzymałam się pod drzwiami i oparłam o ścianę, pozwalając sobie na słabość łez. Nikt mnie tu i tak nie widział, a nie zamierzałam im pokazać, jak rozbita jestem.

– Przestań ją oskarżać! – wrzasnął Allen.

– Nie tym tonem, Kiełku. To Noah. Jest niebezpieczna. Zna lokalizację Kwatery i nasze słabe punkty. Skąd pewność, że nas nie sprzedaje?

– Mało nie zginęła w ataku na starą Kwaterę! – krzyczał dalej Allen. – Chroniła nas!

– Nie powinniśmy jej ufać. Prędzej czy później i tak nas zdradzi i stanie po stronie tej swojej przeklętej rodzinki.

– Uspokójcie się obaj. – W sprzeczkę wmieszał się Lavi. – Nie ma powodu, żeby na razie ją o cokolwiek oskarżać, Yuu. A ty, Allen, też przestań. Wiem, że się martwisz, ale kłótnia niczego nie zmieni.

– Zamknij się, króliku.

Gdybym stała z drugiej strony, dostałabym drzwiami, które uderzyły o ścianę. Kanda nawet mnie nie zauważył, ale wyszedł pełny furii. No cóż, nie lubił nikogo i niczego, więc skoro byłam powiązana z wrogiem, był to wystarczający powód, żeby mnie nienawidzić.

Pozbierałam się i weszłam na salę. Allen nadal stał na środku z czerwonymi z gniewu policzkami, dostrzegłam też, że nie siedzieli tu tylko we trzech.

– Jak się czujesz? – zapytał Marie.

– Nadal żywa. To wiele w moim obecnym stanie.

– Co powiedział Komui?

Uśmiechnęłam się lekko, choć zupełnie nie miałam na to ochoty.

– Za dużo by mówić. A tak w skrócie to na razie mam areszt domowy. A co potem? Zobaczymy.

– Co tam się naprawdę stało? – zapytał Allen.

– Nic takiego. Odciągnęłam trochę Mikka od Laviego i reszty, a potem mu zwiałam. Nieraz się takie akcje robiło, więc to nic takiego. – Wzruszyłam ramionami. – Nie musicie się martwić.

– Vivian? – zaczął Marie.

– Słucham?

– Słyszałaś nas, prawda?

– W którym momencie?

– Zanim weszłaś.

– Trudno nie usłyszeć Kandy – powiedziałam cicho.

– Nie przejmuj się nim.

– Wiem, Marie. Ma trudny charakter. I tak cokolwiek zrobię, będę dla niego tylko przeklętą Noah. Przyzwyczaiłam się do ludzkiej nienawiści. Nie potrzebuję jego wdzięczności. Będę u siebie.

Kolejny dzień. Leżę i się nie ruszam. W napięciu czekam na jego przyjście. A może nie przyjdzie. Proszę. Niech Leverrier da mu jakieś zajęcie. Ja tego nie chcę. Nie mogę się nawet odezwać.

Przyszedł. Znowu wszystko od początku. Chcę krzyczeć, bronić się, wezwać pomoc. Nie mogę. Dlaczego ten cholerny paraliż jeszcze nie ustąpił? Po co się na to zgodziłam? Jestem taka głupia. Sama to na siebie ściągnęłam i mogę tylko patrzeć, jak upadla mnie po raz kolejny. Ból, upokorzenie, bezradność. I ta kpina w jego głosie, spojrzenie właściciela.

Dłoń Spencera powoli wędruje po moich mokrych policzkach, szyi, dekolcie. Coraz niżej. Nie mogę nawet zacisnąć zębów w bezsilnej złości. Niech on już przestanie! Niech się wynosi! Albo niech nie po prostu zabije. Ile to jeszcze będzie trwało?

– Mamy czas – szepcze mi do ucha, a ja już tylko pragnę śmierci.

Mimo wyraźnego zakazu wstałam i podeszłam do niego. Na jego policzku zobaczyłam trzy wąskie szramy. Wyciągnęłam dłoń do Japończyka.

– Zaatakowałam cię?

– Czy nie zabroniłem ci wstawać, czy może nie wyraziłem się dość jasno? – warknął.

Odpowiedział mu mój nagły atak krwawego kaszlu. Odwrócił się do mnie i wtedy zobaczyłam, że drugi policzek zdobią mu identyczne szramy. Z gniewem pchnął mnie na łóżko.

– Leż i nie udawaj, że się dobrze czujesz, bo znam prawdę.

– Nie o to się wściekasz, prawda?

Przez chwilę nie odpowiadał. Widziałam furię w jego oczach. Zaatakuje? W tym stanie nie miałam szans na obronę.

– Wiem, jak potraktowali cię w Centrali – powiedział.

– Nie wiem, o co ci chodzi – skłamałam, starając się panować nad głosem.

– Dobrze wiesz.

– Nie, nie wiem.

– Nie kłam. Gwałcili cię.

Odwróciłam wzrok. Wiedział, choć nie powinien.

– Nie ma, czym się chwalić.

– Pozwoliłaś potraktować się jak szmatę.

– Nie miałam na to wpływu – syknęłam, czując czerwień wstydu na policzkach. – Byłam sparaliżowana. Mogłam tylko patrzeć.

Wiedziałam, że zaraz się rozkleję. Nie mogłam na to pozwolić, nie teraz. Moje łzy były nie ma miejscu.

Trzask łamanej kości zmieszał się z eksplozją bólu, która przysłoniła mi widok. Z wrzaskiem upuściłam sztylet z niesprawnej ręki, instynktownie odskoczyłam i to uchroniło mnie przed kolejnym atakiem. Nie mogłam jednak nic zrobić, kiedy Mikk dopadł do mnie i przeszył dłonią moje płuco. Wyciągnął ją z krzywym uśmiechem zadowolenia, rozrywając ciało. W ustach miałam krew, opadłam też bezwładnie na bruk otumaniona bólem.

– Noah! – Usłyszałam gdzieś za sobą.

Nie zareagowałam jednak, zresztą podejrzewam, że Kanda miał własnego przeciwnika na głowie, więc nie powinien się mną przejmować. Podniosłam spojrzenie na Tykiego, który podrzucał mój sztylet z rozbawieniem wypisanym na twarzy.

– Sądziłem, że zabawa potrwa dłużej – powiedział. – Co cię tak osłabiło, królewno?

– Nie twój zasrany interes – warknęłam mimo bólu.

Splunęłam krwią. Było źle, a nie mogłam liczyć na pomoc z którejkolwiek stron. Czyżbym się w końcu doigrała?

– Nie bądź taka oschła, królewno. – Zaśmiał się. – Zawsze możesz zmienić zdanie co do strony, po której stoisz. Zapewniam, że przyjmiemy cię z otwartymi ramionami.

– Nie jestem pieprzonym zdrajcą.

– Naprawdę chciałem po dobroci – stwierdził, zaciskając dłoń na sztylecie. – Sama mnie do tego zmuszasz, królewno.

– Skończ pieprzyć, Mikk.

Zbliżył się na krok, kucnął i złapał mnie za przód płaszcza, by spojrzeć mi w oczy. Wiedziałam, że lada chwila przywitam się ze śmiercią, ale nie zamierzałam dać bydlakowi tej satysfakcji.

– Od którego innocence powinienem zacząć? – zapytał. – Pozwolę ci wybrać.

Nie mogłam na to pozwolić. Choć nienawidziłam innocence i Czarnego Zakonu, to kryształ sprawiał, że byłam użyteczna dla egzorcystów, że mieli powód, by mnie trzymać przy sobie. Nie mogłam tego stracić, stać się w pełni bezwartościowym śmieciem. Odchyliłam głowę tylko po to, by się zamachnąć i uderzyć czołem o czoło Tykiego. Zaskoczony moim atakiem dał się przewrócić na plecy, co pozwoliło mi przejąć choć odrobinę kontroli nad walką. Zębami rozdarłam mu nadgarstek ręki, w której trzymał moje innocence w momencie, gdy wypuścił mroczną materię, rozłupując srebro. Innocence jednak wypadło mu z dłoni. Chwyciłam je i odturlałam się od niego kawałek.

– Nie będziemy się tak bawić, królewno – syknął rozwścieczony.

Zacisnęłam sprawną dłoń na własnym krysztale, zębami ściągając rękawiczkę ze złamanej ręki. To była moja jedyna linia obrony, bo ucieczka nie wchodziła w grę. Wątpliwe, że pozwoliłby mi daleko umknąć, a na wsparcie nie liczyłam.

Tyki nie miał problemu, żeby mnie dopaść. Szarpałam się, nie zważając na ból ran i ociężałość zmęczonego ciała. Przekleństwo spaliło policzek przeciwnika, w nos uderzył mnie smród palonej skóry, a uszy wypełnił krzyk bólu. Zaraz też dostałam w twarz, co mnie otumaniło jeszcze bardziej. Mimo to czułam, jak ręka Tykiego zaciska się na moim skrzydle i je łamie. Tym razem to ja wrzasnęłam z bólu. Mimo to atakowałam dalej przekleństwem, mając nadzieję na wyrządzenie wystarczających szkód, by inni mogli go dobić. Nie widziałam szans na to, bym wyszła z tego cało.

Niespodziewanie zostałam puszczona i Tyki zniknął. Nie wyczuwałam już żadnego z wrogów, co było dziwne. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że właśnie rozwiewa się przede mną biała postać, którąś skądś kojarzyłam. Rozejrzałam się półprzytomnie. Lavi podnosił się z ziemi ciągnięty za kołnierz przez rozwścieczonego Kandę, Lenalee klęczała z czyjąś głową na kolanach, a po jej policzkach spływały łzy. Nie rozumiałam, co się dzieje. Przy dziewczynie kucał właśnie Tiedoll, kawałek dalej stał Marie i Krory. Skąd mój mistrz się tu wziął? I czemu wszyscy są tak bardzo przerażeni?

W końcu do mnie dotarło, kogo brakowało i nad kim się pochylali.

– Allen.

Własny szept pełny przerażenia wydawał się krzykiem. Nie wiedziałam, jak do tego doszło. Byłam zbyt skupiona na przetrwaniu własnej walki, by przejmować się resztą. Co się stało? Czemu, do wszystkich diabłów, trafiło właśnie na niego? Przecież nie mogłam stracić ostatniej nici łączącej mnie z Maną. Dowodu, że to wszystko było prawdziwe. Ostatniego członka rodziny, którą utraciłam dawno temu.

Wbrew rozsądkowi podniosłam się na kolana, choć ból rozrywał mnie na kawałki. Z trudem łapałam powietrze przez uszkodzone płuco, gardło co chwilę zalewała mi krew. Wiedziałam, że żyję tylko dlatego, że geny Noah nie pozwalają śmierci tak łatwo mnie dopaść. Czułam, jak uwolniony od sztyletu kryształ wbija mi się w dłoń, pali skórę, lecz nie zastanawiałam się, dlaczego. Nie miało to żadnego znaczenia w obliczu tego, co mogło się za chwilę zdarzyć.

Nie wiem, jakim cudem udało mi się do nich doczołgać. Odepchnęłam Laviego, by dostać się bliżej do Allena. Dopiero wtedy mnie zauważyli, ale nie zważałam na to. Liczył się tylko nieprzytomny, zakrwawiony Walker, z którego uciekało życie. Wiedziałam, że to, co chcę zrobić, skończy się dla mnie źle, ale na to też nie zważałam. Zawinęłam przeklętą dłoń w rękaw płaszcza i przyłożyłam ją do torsu chłopaka.

– Noah, ani się waż.

Powoli traciłam kontakt z rzeczywistością, więc Kandę słyszałam, jakby przez szkło. Nie podniosłam na niego spojrzenia, nie miałam siły. Chyba próbował mnie odciągnąć, lecz na to nie pozwoliłam, ktoś coś mówił, lecz już to do mnie nie docierało. Liczyło się tylko zielone światło spływające z połamanej ręki do ciała Allena. Nawet jeśli go w pełni nie wyleczę, dam mu szansę na przeżycie. Tylko to się liczyło.

Wiedziałam, kiedy zabrakło mi powietrza, lecz nie dusiłam się. Nie dochodziły do mnie żadne dźwięki, jakby dookoła zapanowała pustka. Byłam dziwnie spokojna, choć docierało do mnie, co się dzieje. Po chwili usłyszałam, jak coś pęka. Wiedziałam, lecz nie miało to żadnego znaczenia, gdy siły mnie opuściły. Pozwoliłam ciału opaść, zamykając oczy. Potem nie było już nic.

Wściekła rzuciłam się szczupakiem na Japończyka jak ostatnia desperatka. Cudem chyba tylko uniknęłam cięcia Mugenem, ale i tak nie udało mi się go zbić z nóg, jak planowałam. Celnym kopnięciem wytrącił mi sztylet z ręki, mogłam się tylko odturlać, pozbawiając się możliwości odzyskania broni. Nie dał mi chwili wytchnienia, nie byłam w stanie się podnieść, przez co sytuacja jeszcze bardziej wymykała mi się spod kontroli. Jakimś cudem udało mi się złapać za Mugen – ostra krawędź boleśnie wżynała się w moją dłoń, lecz nie zamierzałam odpuszczać. Chciałam wyszarpnąć miecz, wyrównać jakoś szanse, ale Kanda wykorzystał to jedynie, by mnie przewrócić. Mugen potoczył się gdzieś po podłodze, zignorowałam to, próbując wyrwać nadgarstek z palców Japończyka. Wierzgałam zdjęta paniką, znowu pozwoliłam, by przejął całkowitą kontrolę nad wszystkim. Zakrwawioną ręką próbowałam go uderzyć, ale ten nadgarstek też przyparł boleśnie do podłogi.

– Jesteś słaba – stwierdził.

– Puszczaj – syknęłam. – To nie jest zabawne.

– Nie? – zadrwił. – Wydawało mi się, że lubisz takie zabawy.

Próbowałam go z siebie zrzucić, co tylko bardziej go bawiło. Musiałam uznać, że jest ode mnie silniejszy, zawsze był. W tak bezpośrednim starciu nie miałam z nim szans, ale nie chciałam uznać jego wyższości i pozwolić mu decydować o moim losie. To nie może się tak skończyć.

– Puszczaj, Kanda. Przegrałam. Znowu. Czego ty jeszcze chcesz?

– A nadal się szarpiesz – zauważył. – Dla twojego ciała walka wciąż trwa.

Trwała, lecz nie taka jak na początku. Widziałam w jego oczach, że wiedział o tym. Jak chorym trzeba być, żeby go to bawiło. Chociaż nie znałam prawie świata, w którym to nie było normalne, w którym mogłabym decydować o sobie sama.

Czy jeśli się poddam, da mi szybciej spokój? Byłam zmęczona tymi gierkami, zawsze kończyło się tak samo. Ta walka i tak nie miała żadnego sensu.

– Skończ już pieprzyć – syknęłam. – Mam dość słuchania twoich wywodów. Gówno wiesz i gówno rozumiesz. Jak wszyscy – wysyczałam z nienawiścią.

Kanda nachylił się bardziej, niemal stykaliśmy się nosami. Odwróciłam głowę, nie chcąc na niego patrzeć. Tego zawsze nie znosiłam i nie rozumiałam w swoich oprawcach, potrzebowali mnóstwa czasu, żeby delektować się krzywdą, którą mieli mi wyrządzić, kiedy ja marzyłam tylko o tym, by to się już skończyło. I bez tego byłam zbrukana.

Długo nie czekałam na efekty. Zaskoczyło mnie to. Błyskawicznie mnie puścił i uderzył w twarz. Bardzo mocno. Poczułam ból i pieczenie skóry. Zamierzył się ponownie. Sztyletem rozcięłam mu dłoń. Ześlizgnęłam się z łóżka. Otarłam krew z pękniętej wargi. Przed kolejnym atakiem nie zdołałam się obronić. Wytrącił mi sztylet z ręki. Zdrową dłonią ścisnął mi gardło. Tym razem nie dla zabawy ani nie dla groźby. Chciał mnie zabić. Albo porządnie nastraszyć. Skutecznie mu się to udało. Złapałam go za nadgarstek.

– Puść – wycharczałam.

– Bo co? – warknął.

Nie mogłam złapać oddechu. To już nie był żart. Zabawa się skończyła.

– Puść – powtórzyłam.

Nie zamierzał mnie puścić, a mnie coraz ciężej przychodziło wierzganie i próba odciągnięcia jego ręki od mojego gardła. Cholera, źle to rozegrałam, od samego początku ta misja nie szła po naszej myśli i teraz mam.

Wbrew rozsądkowi przestałam się bronić. I tak nie dam mu rady, a już zaczynało kręcić mi się głowie z braku tlenu. Próbowałam jeszcze wymyśleć coś, co powstrzyma Kandę, ale nie byłam w stanie. Dlaczego umieranie tak boli?

Puścił mnie zupełnie niespodziewanie. Płuca bolały jak diabli, przez chwilę krztusiłam się powietrzem. Nienawidziłam tej ulgi, że jednak się udało. Jeszcze chwila i straciłabym przytomność raz na zawsze. Zaraz też przyszedł gniew, gdy dostrzegłam, że tak po prostu siedzi obok i mi się przygląda. Złapałam za sztylet i zaatakowałam wściekle. Nie jestem jego workiem treningowym.

Był przygotowany na ten atak. Rozbroił mnie jak pięciolatkę. Sztylet wylądował jakiś metr od nas. Plecami uderzyłam o podłogę. Nadgarstki trzymał na wysokości mojej głowy. Pochylił się nade mną, unieruchamiając mnie ostatecznie. Jego włosy dotykały mojej twarzy. Mogłam się tylko pod nim wić jak schwytany piskorz.

– I co teraz? – zapytał głosem wypranym z emocji.

Nie podobało mi się, że jest tak blisko. Nie wiedziałam, co chce zrobić.

– Trzeba było mnie zabić, jak miałeś okazję – warknęłam. – Myślałeś, że ci to tak po prostu odpuszczę?

– Sama zaczęłaś.

– Puszczaj.

– Bo? – Po jego ustach błąkał się złowrogi uśmieszek.

Zagryzłam dolną wargę. Nie pozwoliłam jednak, żeby strach i groźba odebrały mi trzeźwość myślenia. Mógł sobie bzdurać, że wygrał. Nie poddam się tak łatwo. Nie zada mi kolejnej rany. Nie pozwolę mu na to.

– Puść mnie – syknęłam.

– Unikasz tłumaczenia.

– Nie będę się przed tobą z niczego tłumaczyć. Puszczaj mnie. Rękaw przesiąknie mi twoją plugawą krwią.

Ścisnął mi mocnej nadgarstki, sprawiając ból. Zacisnęłam zęby. Nie dam mu tej satysfakcji.

– Powinienem cię jednak zabić.

– Więc to zrób. Nikt ci przecież nie przeszkadza.

Puścił mnie i odwrócił się. Błyskawicznie się podniosłam i zaatakowałam. Odepchnął mnie. Wylądowałam w tej samej pozycji. Zbliżył się jeszcze bardziej. Zdławiłam w sobie panikę. Przez chwilę milczał, rozkoszując się zwycięstwem. Widziałam to w jego oczach. Spojrzałam na jego usta wykrzywione w drwiącym uśmiechu. Nie poddam się.

– Chcesz się doigrać? – zapytał.

– Nie zrobisz tego.

– A jeśli zrobię, to co? – zadrwił.

– Nie zrobisz.

Sama chciałam w to wierzyć. Po Kandzie można się spodziewać wszystkiego. Zwłaszcza ostatnio. A myślałam, że to Spencer jest najgorszym przypadkiem w Zakonie. Żołądek ściskał mi się ze strachu.

– Sama mnie prowokujesz.

– Nieprawda – syknęłam.

– Prawda. Nie zapominaj, że jestem facetem...

– Jesteś draniem – weszłam mu w słowo.

– Nie przerywaj. Nie pomyślałaś, że po tamtym pocałunku mogłem sobie coś pomyśleć?

– Trzeba było powiedzieć, że wolisz tą blond dziwkę – warknęłam, czując narastającą panikę.

Nie przegram. Nie tym razem. Nie z nim. Nie, nie, nie.

– Może wolę młodsze. – Kolejny drwiący uśmiech.

– Puszczaj – syknęłam.

– Nie podoba ci się?

– Nie. I dobrze o tym wiesz.

– Sama zaczęłaś.

– Nieprawda. Ty, gnoju.

Starałam się go odepchnąć. Wszystkie moje mięśnie pracowały. Wciąż walczyłam. Z nim i własnym strachem.

– Uspokój się.

– Mam ci dać przewagę? Nigdy.

– Zostałaś pokonana. Mam cię uszkodzić, żebyś zrozumiała?

– Puść.

– To się uspokój. Mamy robotę. Nie czas na przepychanki.

– Dla ciebie to są tylko przepychanki? – zapytałam gniewnie.

– Niczego się nie nauczyłaś, Noah. – Uśmiechnął się drwiąco, jakby to było zabawne. – Gdybym tego chciał, byłoby już po. A teraz się uspokój.

Krzyczałam z bólu. Tak jakby rozrywała moje ciało na kawałki. Nie wiedziałam, jak długo to trwało. Po policzkach ciekły mi łzy. Szarpałam się, ale żelazo nie chciało ustąpić. Kobieta zaśmiała się jeszcze głośniej. Spojrzała na mnie. Długim pazurem pogłaskała mój mokry policzek.

– Masz piękną duszę – odezwała się. – Jesteś jak wisienka na torcie, gołąbeczko.

– Czego chcesz? – warknęłam.

Nie poddam się tak łatwo. Wiedziałam, że jestem na straconej pozycji, ale nie pozwolę się tak łatwo zabić.

– Twojej duszy, oczywiście. – Uśmiechnęła się. – Pozwolisz mi być nadal piękną.

Wtedy w jednym z przejść pojawił się Kanda z Mugenem w dłoni. Zobaczyłam zaskoczenie na jego twarzy. Tego się nie spodziewał. Akuma czy członek rodziny Noah nie stanowiliby problemu. Jak walczyć z nią? Z drugiej strony nadszedł generał Tiedoll. I on był niepewny. Przynajmniej nas nie zostawił. Marne to jednak pocieszenie. Czułam, że tu umrę. Na ich oczach i w potwornych męczarniach. Osłabiona po walce z Lulubell byłam łatwym celem. Mój opór słabł. Gdyby nie kajdany, leżałabym już na podłodze. Przez łzy zobaczyłam, jak Kanda szykuje się do ataku.

– Nie robiłabym tego na twoim miejscu, kochasiu – odezwała się kobieta. – Póki jej dusza jest otwarta, atakując mnie, sprawisz jej niewyobrażalny ból, a tego pewnie byście nie chcieli.

Widziałam, jak rezygnują. Nie mogli nic zrobić. Będą patrzeć, jak umieram. Nie mogą z nią teraz walczyć. Znowu zanurzyła się w moje wspomnienia. Nie wiem, czego szukała. Moje wrzaski odbijały się od ściany, tworząc echo. Przez łzy zobaczyłam, jak Kanda zaciska pięści. Doskonale wiedział, że był bezsilny. Dlaczego to nie może być akuma?

Wtedy pojawił się ktoś jeszcze. Przyszedł tą samą drogą co generał. Mężczyzna w czarnym płaszczu. Jego postawa była pełna pewności siebie i jakiejś nieznanej mi mocy.

– Zostaw dziewczynę. – Głos miał aksamitny, ale i stanowczy.

Kobieta odwróciła się do niego. Uśmiechnęła się krzywo.

– Łowca – odezwała się. – Doskonale wiesz, że nie możesz nic zrobić, póki mam ją w swoich objęciach.

– A może mi nie zależy na jej życiu?

– Poświęcisz ją? Nie sądzę.

Łowca uśmiechnął się kpiąco.

– Skoro jesteś z nią połączona, nie możesz ze mną walczyć ani bronić się.

Teraz byłam pewna, że umrę. Kanda i Tiedoll patrzyli na to bezradnie. Nie mogli nic zrobić. Obiecałam Abbie, że wrócę. Ona na mnie czeka. Nie mogę złamać obietnicy. Wystarczy, że mój powrót się przedłuża. Zagryzłam wargę.

Mężczyzna w czerni rzucił się do ataku. Zamknęłam oczy, oczekując na ból. Nic takiego się jednak nie stało. Okno zamknęło się, a tamci dwoje walczyli na środku sali. Czyli jednak miałam szansę na życie. Byłam wyczerpana i przerażona. Rana zadana przez Lulubell płonęła bólem. Otarte nadgarstki krwawiły. Niech to się już skończy. Kobieta sprowokowała atak łowcy prosto na mnie. Odsunęła się w ostatnim momencie. Nóż mężczyzny zatrzymał się tuż przed moim okiem. Nie miałam siły nawet krzyknąć. Moje spojrzenie uchwyciło, jak kobieta rzuca się w stronę Kandy. Nie. O niego jednak nawet nie powinnam się martwić. Zasłonił się iluzją. Napastniczka aż kwiknęła z bólu.

– Czas kończyć zabawę, wiedźmo – odezwał się łowca.

Wypowiedział kilka słów w obcym mi języku i rzucił w kobietę kulą ognia. Trafił. Ta płonęła, krzycząc z bólu. Mężczyzna przebił jej serce sztyletem i, mówiąc coś, zakończył jej żywot. To była chyba modlitwa po łacińsku. Przynajmniej tak brzmiała. Kiedy wiedźma umarła, kajdany zniknęły. Zsunęłam się po murze. Kanda nie pozwolił mojej głowie spotkać się z ziemią.

– Noah.

Spojrzałam na niego. Poczułam się bezpiecznie.

– Nic mi nie jest – szepnęłam.

Nie byłam w stanie jednak wstać. Po mojej drugiej stronie pojawił się Tiedoll. Uśmiechnął się do mnie łagodnie. Obraz zaczął mi się rozmazywać.

– Nie zostawiajcie mnie tu – szepnęłam.

Mistrz pogłaskał mnie po głowie w odpowiedzi. Nie wiedziałam, czy się obudzę. Byłam jednak tak zmęczona, że nie broniłam się przed pochłaniającą mnie ciemnością. Jeśli mam umrzeć, dobrze, że nie jestem sama. Już nic mnie nie bolało. Czułam, jak głowa osuwa mi się na ramię. Straciłam przytomność.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top