Rozdział 48.

„It's easier to run

Replacing this pain with something numb

It's so much easier to go

Than face all this pain here all alone"


Ciemność. Czarna, jednolita ciemność. Zapach strachu. Gdzie jestem? W oddaleniu zobaczyłam zapalony płomień. Drżał. Szłam w jego stronę. Wyciągałam ręce przed siebie jak ślepiec. Bałam się. Usłyszałam jęk. Potem drugi. Jęk bólu. Otaczał mnie strach. Czułam, że stało się coś złego. Bardzo złego. Płomień okazał się być zapaloną świecą. W jej blasku dostrzegłam krew na własnych rękach. Nie... Drżałam ze strachu. Dlaczego? Nie wiem. Nie rozumiem. Znowu jęk. Rozglądałam się w poszukiwaniu jego źródła. Wtedy usłyszałam śmiech. Złowrogi i cyniczny. Śmiech Kreatora. Zaczęłam bać się jeszcze bardziej. Pomieszczenie nagle zrobiło się bardzo jasne. Stałam naprzeciwko lustra. Cała byłam we krwi. Wszystko było we krwi: ściany, podłoga, sufit. Ciała. Przed oczami miałam znowu te same obrazy. Krzyki... Błaganie o litość... Krew bryzgająca na różne strony... Jęki umierających... Nie... Nie... Vivian, nie... Proszę... Po policzkach płynęły mi łzy. Nie... Te uczucia... Złość... Strach... Gniew... Nienawiść... Radość zabijania... Euforia... Nie... Nie... Nie, błagam... Znowu jęk. Spojrzałam w pustą twarz umierającego człowieka. To on jęczał. Bałam się. Nie potrafiłam go poznać. Granatowy mundur. Egzorcysta. Spojrzał na mnie. W oczach miał śmierć. Nienawiść. Noah... Drżał. Nie... Zaczęłam krzyczeć. Strach, ból, nienawiść i gniew. Wszystko zlało się w jedno. Nie...

Podniosłam się gwałtownie do siadu. Oddychałam niespokojnie. Serce tłukło się jak oszalałe. Znowu ten sam sen. Co jest?

– Wszystko w porządku? – Usłyszałam.

– Tak – odpowiedziałam bez wahania.

Poszukiwacze przyglądali mi się uważnie. Chyba stwierdzili, że mam wyrzuty sumienia wobec Kandy. Od czterech dni byłam niespokojna. Na wszystko reagowałam nerwowo. Każdy szelest stawał się krokiem wroga, każdy dźwięk świstem broni, każdy ruch atakiem. Nie myślałam, że samodzielne zadanie będzie mnie tyle kosztować. Bałam się, że sobie nie poradzę. Czasami miałam ochotę zniszczyć szkatułę i po prostu wrócić do Kwatery Głównej. Ten sen mnie dręczył. Miałam krew na rękach. Krew Kandy. Nie powinnam go zostawiać. To pewna śmierć.

Nie miałam wyboru. Szkatuła musiała dotrzeć do mojego generała. Nie ma czasu na sentymenty. Nie wolno mi opóźniać misji ze względu na kogokolwiek. Wystarczyły akumy, które pojawiały się co jakiś czas. Powinnam zapomnieć o Kandzie. On by się mną nawet nie przejął. Misja jest najważniejsza.

Brodę oparłam na kolanach. Patrzyłam w ogień. Nie zasnę już do świtu. Nie chcę. Ile razy zamykam oczy, widzę tę twarz. Niewyraźne rysy, które trudno odczytać. Jedyne, co na niej widać, to śmierć i nienawiść. Bałam się tego obrazu. Nie chcę tego przeżywać co noc. Co noc budzić się przerażona i zagubiona jak mała dziewczynka.

– Trzeba było mnie obudzić – powiedziałam do Tomy.

– Zmęczona nie będziesz w stanie walczyć z akumami.

Nie powiedział „z Noah". Tego się bałam. Jeśli coś pójdzie źle, misja się nie powiedzie. Nikt za mnie nie dotrze do Krakowa. To wszystko jest zbyt skomplikowane. Do świtu nie zostało wiele czasu. Wciąż czułam obecność akum. Co dziwne więcej ich czułam, niż zabijałam. Nie wszystkie nas atakowały. Dlaczego? Czy to jakaś dziwna taktyka czy może jest ktoś, kto się ich pozbywa? Raczej to pierwsze. W tym lesie jestem jedyną egzorcystką. Nie ma co liczyć na pomoc znikąd.

Wszystkie moje obawy i zmartwienia nikły, gdy zastanawiałam się, jak zameldować o śmierci Kandy. Tak łudziłam się jeszcze, że żyje. Przypieczętowanie słowami było jak wyrok. Oczami wyobraźni widziałam ich szok i łzy rozpaczy. Nie doceniał tego, co miał. Za tak oddanych przyjaciół oddałabym wszystko. Tak mało o nim wiedzieli. Krył się przed nimi z uczuciami i wspomnieniami. Odrzucał ich. A jednak nigdy nie stał się ich wrogiem. Pamiętam, jak na Arce nie chcieli go zostawić. Lenalee wymusiła na nim obietnicę, że dołączy do nas. I ten wrzask Laviego na mnie, że nie powinnam mu pozwolić na pojedynek ze Skinem. Kanda zawsze był inny. Inaczej patrzył na świat. Beznadziejne dzieciństwo i jakaś wielka krzywda stanowiły dla niego dowód o okrucieństwie świata i jego niewierności. Nie chciał niczego. Zimny, bezlitosny, cyniczny robił wszystko, aby inni obrócili się od niego. Im bardziej się starał, tym mniej mu wychodziło. Akceptowali go takim, jaki jest. Mimo że ich ranił. Mimo że ich nie chciał. Mimo tych wszystkich słów i rzeczy, które mówił i robił. Kochał tylko swoją samotność. Nie dopuszczał do siebie nikogo. Nie pozwalał rozkruszać muru, który stworzył. Wszystko, co tyczyło się innych, przyjmował z obojętnością. Z kamienną twarzą. Żadnych więzi. Żadnych uczuć. Jakby był z nich wyprany. Pusta skorupa. Czasem trudno uwierzyć, że miał serce. A skoro miał, to musiał coś czuć. Czy tylko złość, nienawiść i rozgoryczenie? Czy tylko smutek, poczucie krzywdy i niechęć? Góra lodowa. Drań i egoista. Nie dbał o innych. Nie dbał o to, co o nim mówią. Nienawidził nawet własnego imienia. Własnego „ja". Chciał być tylko „Kandą". Schować się za pustą twarzą, wyuczoną nienawiścią, maską bez uczuć. Liczyło się tylko zadanie do wykonania. Zawsze sam. Zawsze po swojemu. Ile o nim wiedzieli ci, którzy nazywali go swoim przyjacielem? Lavi, robiący mu głupie żarty i powtarzający jego imię, czego tak nienawidził. Lenalee, uważająca go za swojego powiernika. Allen, który nigdy nie stracił wiary w przyjaźń między nimi i powtarzający mu ciągle, że ma na imię „Allen" a nie „Kiełek fasoli". W końcu Abba, kochająca go jak starszego brata. Żadnemu facetowi tak nie ufała jak jemu. Tak niewiele o nim wiedzieli. Praktycznie nic. Nie znali go. A jednak mówili o nim „przyjaciel". Czy to jest prawdziwa przyjaźń? Przecież on to odrzucał. Zbywał ich. Jeśli ból, to tylko fizyczny. O psychicznym nie było mowy. Przecież przez ten mur nie można się przebić. Czy można kochać bryłę lodu? Czy to nie jest zbyt karkołomne?

Rozmyślanie nad Kandą nie pomagało mi dotrwać do świtu. Było uprzykrzeniem życia. Nie powinnam poświęcać mu ani jednej myśli. Zimny, nieczuły drań. To, co było między nami, można nazwać tylko nienawiścią. Pan doskonały i zdradziecka, kłamliwa Noah. Czuł się lepszy ode mnie. Przypominał mi o tym na każdym kroku. Każdą moją porażkę obserwował z satysfakcją. A jednak coś się zmieniło.

Nie było mnie trzy miesiące. Przed nimi trwała prawdziwa wojna. Wiedział, kim jestem. Wszyscy wiedzieli. Tępił mnie wręcz. Brzydził się mną. Potem się zmienił. Nadal był draniem. Zajął się mną jednak. Milczał, znając mój sekret. Nie zostawił, gdy byłam pewna najgorszego. Nie rozumiałam go. Czasem stawał się zwykłym człowiekiem, zranionym przez los dzieciakiem, który zbyt szybko musiał dorosnąć. Krył w sobie więcej tajemnic niż początkowo myślałam. To, co usłyszałam o nim w Centrali, kazało mi pomyśleć. Był dzieciakiem, który nie doznał miłości czy małym potworem? Bez skrupułów wykorzystywał przeciw mnie moje słabości. Jednak te najskrytsze zostawiał na czas, gdy byliśmy sami. Jakby dotyczyło to tylko nas dwojga. Nie zdradzał moich sekretów. Nie doniósł na mnie, kiedy zniknęłam. Kiedy pierwszy raz spotkałam się z Crossem. Poznawał mnie po kawałku. Znał mnie. Wiedział, czego się boję. Nienawidził mnie, a jednak stawał obok. Milczał, gdy chciałam coś ukryć. Świadomie dzielił sytuacje na te, które mógł pokazać przy wszystkich i na te, które były tylko między nami. Te drobne gesty z jego strony. Dziwne jak na niego. I ten atak w Bukareszcie. Zarzut, że śpię z Crossem. Dlaczego tak go to interesowało? Dlaczego zajął się akurat tym? Po nim nigdy nie wiedziałam, czego mam się spodziewać.

Poczułam czyjąś obecność. Usłyszałam kroki. Nie tylko zresztą ja. Poszukiwacze także wzmogli czujność. Świtało. Mgła znowu zeszła tuż nad ziemię, spowijając nas białą chmurą. Zanim zniknie, minie wiele godzin. Złapałam za sztylet. Źródło kroków dochodziło od strony, z której przyszliśmy wieczorem. Ruchem dłoni kazałam wycofać się poszukiwaczom wraz ze szkatułą. Sama także się ukryłam za najbliższym drzewem. Nie wyczuwałam akum ani Noah. To nie znaczyło, że nie grozi nam niebezpieczeństwo.

Kroki były coraz bliżej. Słyszałam je coraz wyraźniej. Wszystkie nerwy miałam napięte do granic możliwości. Czekałam. Coraz bliżej i bliżej. Poziom adrenaliny w mojej krwi podniósł się gwałtownie. Mimo to panowałam nad emocjami. Jeden błąd może zniweczyć misję. Zobaczyłam zbliżającą się postać. We mgle nie byłam w stanie rozpoznać żadnych znaków szczególnych. Nawet określenie czy to kobieta czy mężczyzna było trudne.

Szykowałam się do ataku. Postać była coraz bliżej. Poruszała się pewnie i dość szybko. Czekałam. Jeszcze chwilę. Zagryzłam dolną wargę. Poczułam ból, więc było dobrze. Jeszcze kilka kroków. Ten człowiek nie wiedział, w co się pakuje. Nie mogę pozwolić komukolwiek zniweczyć celu mojej misji. Nie ma mowy.

Dzieliło nas tylko kilka kroków. Mocniej zacisnęłam palce na rękojeści sztyletu. Jeszcze moment. Chwila oczekiwania.

Zaatakowałam znienacka. Broń zatrzymałam o milimetry od niego.

– Kanda? – wykrztusiłam.

– Nie, duch święty – warknął.

Opuściłam broń. Odetchnęłam z ulgą.

– Co tak późno? – zapytałam.

– Ktoś musiał pozbyć się akum, które za tobą szły.

– Więc to byłeś ty.

– Skoro mnie zostawiłaś.

– Ty zrobiłbyś to samo.

Poszukiwacze wyszli z ukrycia. Byli nawet zadowoleni z powrotu Kandy. Zawsze to większa gwarancja bezpieczeństwa misji. Sama cieszyłam się z takiego obrotu sprawy. Nie dałam jednak tego po sobie poznać. Cztery dni się za nami ciągnął, jakbyśmy byli na wczasach.

– Ruszamy – zadecydowałam.

Śniadanie zjedliśmy w drodze. Pilnie obserwowaliśmy otoczenie. Początkowo było to zbyt trudne z powodu mgły. Ograniczała widoczność do minimum. Nawet drzewa wyglądały w niej jak akumy. Tych nie wyczuwałam. Noah też się nie pokazali. Powoli wchodziliśmy na tereny górskie. Tam była już zima. Temperatura też nie napawała optymizmem. Jakbyśmy nie mogli przejść po prostu przez Arkę. Minimum wysiłku, maksimum bezpieczeństwa. Pójście na łatwiznę. Z generałami jednak nie tak łatwo. Sami podróżowali tradycyjnie, więc i my misję zleconą przez nich musieliśmy wykonać jak oni. Z pewnością nas to nie zbliży. Chyba wręcz przeciwnie. Wielkopańska postawa Kandy drażniła mnie. Nie miał jednak żalu, że go zostawiłam. Nad wierność innemu egzorcyście przedłożyłam dobro misji. I tak posuwaliśmy się za wolno. Denerwowało mnie to. To zadanie ciągnie się zbyt długo.

Gdy mgła zeszła, rozpadał się deszcz. Przemokliśmy w parę minut. Najbliższa wioska dwa dni drogi od nas. I to jeszcze na wschód od szlaku. Beznadzieja. Przez deszcz dotkliwiej czułam zimno. Starałam się o tym nie myśleć, ale telepałam się jak głupia, wmawiając towarzyszom, że wszystko w porządku. Akumy atakowały z podwójną siłą. Jakby wyczuły naszą gorszą sytuację. Skutecznie nas spowalniały. Do momentu aż zeszliśmy z ustalonej trasy i ukryliśmy się w gęstwinie. Przeczekaliśmy tam największy deszcz, który ograniczył widoczność do zera. Dalej poszliśmy, oddalając się trochę od szlaku, ale wciąż w odpowiednim kierunku. Cały czas milczeliśmy. Nie chcieliśmy się zdradzić. Poza tym nie mieliśmy, o czym rozmawiać.

Zatrzymałam się gwałtownie. Kanda mało we mnie nie wlazł. Położyłam mu dłoń na ustach, kiedy je otwierał, żeby zacząć na mnie warczeć. Gestem kazałam się ukryć poszukiwaczom. Wszyscy trzej zrozumieli, że wyczułam sporo akum. Pociągnęłam za sobą Japończyka. Skradaliśmy się cicho do drogi, którą powinniśmy iść. Plan był taki, żeby przed nocą wrócić na szlak. Zatrzymaliśmy się osłonięci chaszczami. Nie bardzo gęstymi, ale akumy obserwowały drogę, nie las. Stąd widzieliśmy tylko te demony przyczajone z tej strony ścieżki. Było ich sporo. Z drugiej strony jest pewnie tak samo. Trzeba to zrobić jak najciszej i jak najszybciej. Na migi przekazałam Kandzie swój plan. Kiwnął głową, zgadzając się. Aktywowałam innocence i weszłam na najbliższe drzewo. Trening ninja nauczył mnie szybkości i ciszy, a także lepszego wykorzystania tych dwóch cech. Kryjąc się w koronach drzew, zbliżałam się do akum. Chłopak czekał na mój znak.

Przypuściłam cichy atak. Zauważyłam, że Kanda marszczy brwi. Pewnie myślał, że nie trafiłam. Pokazałam mu, którędy ma się zbliżyć. Nie oponował i wykonał polecenie. Gdy był na miejscu, akumy zaczęły wybuchać. Wokół nich unosiła się chmura kurzu. Wykorzystałam ją do kolejnego cichego ataku. Tym razem jednak pozwoliłam, aby atak od razu zabił demony. Kanda czekał. No, powiedzmy. Cały czas poruszał się do przodu. Aż do drogi. Tam już nie było, gdzie się schować. Jego atak był jak najbardziej jawny. On walczył na dole, ja na górze. W parę chwil później opadłam spokojnie obok Japończyka.

– Toma, chodźcie! – zawołałam.

Poszukiwacze doszli do nas, pilnie się rozglądając. Wszyscy mieliśmy świadomość, że droga będzie naszpikowana pułapkami. Do zachodu słońca mieliśmy trochę czasu. Znaleźliśmy dobre miejsce na nocleg. Przez przerzedzoną ścianę lasu widziałam już pierwsze góry. Tam będzie najgorzej. Pełno miejsc na potencjalne pułapki. Musieliśmy bardzo uważać.

Znajome uczucie sprawiło, że gwałtownie obróciłam głowę. Rozglądałam się uważnie po najbliższym terenie. Kanda spojrzał na mnie.

– Co jest?

– Jakiś Noah kręci się w pobliżu – odpowiedziałam.

Ta noc będzie nieprzespana. Musieliśmy się pilnować. Zanurzyłam dłoń w rzece. Woda była lodowata. Nie przeszkadzało mi to w umyciu twarzy, nie czułam zimna. Jakie ma to zresztą znaczenie? W górach trwa już zima. Zdążyłam się już przyzwyczaić.

– Toma, daj mapę – poleciłam.

Usłużnie rozłożył ją na trawie. Była dość szczegółowa. Trochę pokreślona. Zaznaczono na niej trasy, miejsca na nocleg i różne inne przydatne informacje.

– Został nam najtrudniejszy kawałek do przejścia – odezwał się poszukiwacz.

Tamten drugi i Kanda również pochylili się nad mapą. Toma wskazał planowaną trasę.

– Pójdziemy korytem Topl'i, a potem przez Przełęcz Tylicką. Dalej droga będzie się już obniżać.

– To dość popularna trasa, prawda?

Wszyscy trzej na mnie spojrzeli. Zastanawiali się, co kombinuję.

– Zawsze tędy przeprawialiśmy się przez Beskidy. Przełęcze są bezpieczne i łatwiejsze dla piechurów.

– Łatwiej na nich wpaść w pułapkę.

– To najlepsza trasa – odezwał się drugi poszukiwacz, chyba Rafael.

Przyglądałam się uważnie mapie. Nie, żebym nie ufała poszukiwaczom. Czułam po prostu strach przed tą trasą. Noah nie są głupi. Pojawiają się i znikają. Teraz już nie miałam tego uczucia. Czułam, że pułapkę urządzą na przełęczy. Stamtąd nie ma ucieczki.

– A tędy? – zapytałam, wskazując koryta rzek pomiędzy wysokimi pasmami.

– Nadłożymy drogi – powiedział Toma.

– Pójdziemy korytem Torysy, potem pomiędzy tymi pasmami, korytem Popradu i tu. – Wskazałam łączenie Popradu z Kamienicą. – Wrócimy na trasę. To znacznie bezpieczniejsze.

– Skąd masz pewność, że Klan Noah nie pokaże się na tej trasie? – zapytał Kanda.

– Przeczucie. Poza tym to oczywiste, że będziemy chcieli przejść przez przełęcz, bo będzie nam wygodniej. Jeśli chcesz, możemy iść przez przełęcz. Proszę bardzo. Tylko, żeby nie było, że nie ostrzegałam.

Przyglądał mi się uważnie. Hej, czy ja wyglądam na zdrajcę? Sorry, ale co to za brak zaufania? To, że go zostawiłam, nie znaczy, że zdradziłam. Trochę zaufania.

– Mamy tylko twoje przeczucie.

– Czy moje przeczucia kiedykolwiek nas zawiodły?

– Godzinę przed świtem ruszamy. Mam nadzieję, że się nie mylisz.

W ciągu całej przeprawy przez góry spotkaliśmy może ze trzy akumy. Droga zajęła nam więcej czasu, ale za to zregenerowaliśmy siły. Jeśli można to tak nazwać. Realia: śnieg, zimno, deszcz, brak ognia. Dopiero dzisiaj weszliśmy do jakiejś wioski. Wynajęliśmy pokoje na ledwo kilka godzin. Tylko tak, żeby się odświeżyć i odetchnąć. Gonił nas czas.

Drzwi się otworzyły. Oczywiście bez pukania. Ledwo zdążyłam się okryć.

– Do jasnej cholery, naucz się pukać – warknęłam.

– Pośpiesz się. Wszyscy gotowi, tylko ty jak zwykle marudzisz.

– Powiedz po prostu, że liczyłeś, że będę naga – powiedziałam wrednie.

Zaskoczenie na twarzy Kandy było nagrodą za tę ciętą ripostę i wspaniałą zemstą. Wyraźnie się zmieszał, ale zaraz odparował:

– Jakby było na co patrzeć.

Wymierzyłam mu policzek. Roześmiał się.

– Wynocha – warknęłam.

– Bo?

– Bo chcę się ubrać.

– To się ubieraj.

– Zabiję cię.

– Przed czy po tym jak się ubierzesz?

Chciał się bawić moim kosztem. Nie ma mowy. Niech nie posuwa się za daleko.

– Wynoś się. Dopiero marudziłeś, że się grzebię.

– Bo się grzebiesz. Opóźniasz marsz.

– Czepiasz się.

– Boisz się spotkania z Noah – oskarżył mnie.

Miałam ochotę wymierzyć mu kolejny policzek, ale byłoby to potwierdzenie jego słów. Na to nie chciałam pozwolić. Moje obawy to nie jego sprawa.

– Odwal się.

– Boisz się.

– Daj mi spokój. To nie twoja sprawa.

Uśmiechnął się złośliwie. Jego to bawiło. To była zemsta, że go zostawiłam? Sam zrobiłby to samo, nie zastanawiałby się ani przez chwilę. Dla niego zawsze najważniejsze było zadanie. Nie wiem, po co się czepia. W Bukareszcie przeszedł najśmielsze oczekiwania. Oskarżenie, że spałam z Crossem, położyło się cieniem na naszej współpracy. Miałam ochotę wykrzyczeć mu prawdę w ten krzywy ryj tylko po to, żeby zetrzeć mu ten cwaniacki wyraz. Oczywiście nie uwierzyłby. Poza tym ważne by było, że miał rację w sprawie spotkania z Crossem. Jego charakter przestałby mieć znaczenie. Co go to obchodziło? To chyba moja sprawa, co robię i z kim. Nie miał prawa się w to mieszać, a jednak to robił. Czemu się tego wtedy tak uczepił? Spodziewałabym się bardziej podejrzenia o zdradę. Nie tego. Czy Kanda jest zazdrosny? Czego on chce?

– Po co tak właściwie przyszedłeś? – zapytałam obojętnie. – Tylko szczerze.

– Nie odwracaj kota ogonem.

Irytował mnie coraz bardziej. Był pewny swego i uparty.

– Tak, boję się spotkania z Noah. Ostatnim razem niemal straciłam innocence. Nie chcę tego powtórzyć. Zadowolony?

Spojrzał na mnie z politowaniem. Tak, najpierw domagał się wyznania, a teraz się mną brzydził. Miałam ochotę go zabić. Zanim jednak się ruszyłam, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Rzucił w drzwiach:

– Pośpiesz się.

Zacisnęłam pięści w bezsilnej złości. Jeszcze tylko kilka dni, już niedaleko. Byle do Krakowa i mogę wracać do Kwatery Głównej. Tam nie będę musiała go znosić. Wkurza mnie, wkurza jak nikt wcześniej. Igra sobie ze mną. Buzują we mnie sprzeczne emocje. Wściekam się, ale zastanawiam się też nad motywami jego działania. Przecież nie robi tego bez powodu. Coś musi nim kierować. To wszystko jest dziwne. Bardzo dziwne. Kanda zachowuje się czasem, jakby walczył ze sobą. Dlaczego? To intrygowało mnie najbardziej.

Ubrałam się spokojnie. Włosy związałam w luźny kucyk. Pozbierałam swoje rzeczy i zeszłam na dół. Poszukiwacze siedzieli przy jednym ze stołów, Kanda zaś stał pod ścianą. Obserwował każdy mój ruch, odkąd mnie zauważył. Bez słowa ruszył w kierunku drzwi. Poszukiwacze wstali i podążyli za nim, niosąc szkatułę. Nie miałam zbyt wielkiego wyboru. Poszłam za nimi. Dzień powoli się kończył. Za kilka godzin zapadnie zmrok. Czeka nas wędrówka po nocy albo obozowanie w lesie.

Bez zbędnych słów kontynuowaliśmy podróż. Jeszcze kilka dni i osiągniemy cel. Odpoczną nasze nerwy i ciała. Marzę o długim, ciepłym prysznicu, o położeniu się na łóżku, o nic nie robieniu. Póki co wszystkie zmysły pracowały na najwyższych obrotach. W każdej chwili spodziewaliśmy się ataku akum lub, co gorsza, Noah. Bałam się tego spotkania. Bałam się, że nie dam rady. Czułam się słaba. Pamiętam, jak łatwo Tyki zniszczył moje innocence. Jak długo starałam się je odzyskać. Ile poświęciłam, co się zepsuło. Ten czas był naprawdę trudny. Nie chcę do niego wracać. To już zamknięty rozdział. A jednak coś zostało. Niesmak. I ten zawód na Kandzie. A wraz z nim dodatkowa nieufność. Czy kiedykolwiek to się zmieni? Nie wiem. W jego sprawie nic już nie wiem, nie rozumiem, niczego nie jestem pewna.

– Słyszałaś to, Noah? – odezwał się.

Trzask był tak wyraźny, że umarły by usłyszał.

– Głupie pytanie – warknęłam. – To nie akuma ani Noah.

Zatrzymaliśmy się. Kanda sięgnął po Mugen, ja po sztylet. Obserwowaliśmy otoczenie. Zbójecki atak również nie był najlepszym rozwiązaniem. Nie mogłam określić źródła dźwięku. Ponownie coś trzasnęło. Obróciłam się w tamtą stronę, Kanda za mną. Przygotowywaliśmy się do odparcia ataku. Zagryzłam wargę. Im więcej trzasków, tym bliżej był obiekt naszego zainteresowania.

Wyczułam akumę. Na drogę wybiegła czarnowłosa dziewczynka. Była przerażona. Za nią podążałam akuma poziomu 1. Aktywowałam innocence i zniszczyłam demona. Mała wpadła na Kandę. Zdezorientowany Japończyk odepchnął ją, kiedy próbowała się do niego przytulić. Podeszłam do niej i pozwoliłam na ten gest.

– Już dobrze. Nic ci nie grozi – szepnęłam, głaszcząc ją po głowie.

Po chwili usłyszałam kroki kilku osób. Podniosłam się i zasłoniłam sobą dziewczynkę. Czekaliśmy z niecierpliwością i napiętymi nerwami. Na drogę weszło kilku mężczyzn w różnym wieku. Ubrani byli w dość proste rzeczy. Świadczyły o długich podróżach właścicieli.

– Marta, córeczko, nic ci się nie stało? – odezwał się jeden z nich.

Był niski. Miał parę kilogramów nadwagi i siwiejące już krótkie włosy, niegdyś czarne jak smoła. Wyraz jego twarzy przypominał dobrego dziadka. Wciąż uśmiechniętego, choć teraz zatroskanego. Dziewczynka wyszła zza mnie i rzuciła się mu w ramiona z okrzykiem: „Tato!" i całą opowieścią. Pozostali mężczyźni przyglądali nam się uważnie. Najmłodszy z nich, mniej więcej w moim wieku o jasnych, krótko przystrzyżonych włosach i jasnoniebieskich oczach, odezwał się:

– Wianna? To naprawdę ty?

Wtedy poznałam jego głos. Wszystkich ich poznałam. Uśmiechnęłam się delikatnie. Chłopak podszedł do mnie i namiętnie pocałował. Było to tak nieoczekiwane, że ledwo powstrzymałam się przed atakiem. Jedynie go odepchnęłam. Zobaczyłam zszokowaną minę Kandy. Wiedziałam, co myślał. Zawsze taka zimna i niedostępna, a tu prawie francuski pocałunek na dzień dobry.

– Nie powinieneś tego robić, Ariel – powiedziałam szorstko.

– Czyli mnie pamiętasz. – Uśmiechnął się po szelmowsku.

– Nie poznałem cię, Wianna – odezwał się ojciec Marty, w którym rozpoznałam Karla Bergena.

– Ja was też. Minęło tyle lat. Zmieniliście się. – Uśmiechnęłam się lekko.

– Dokładnie pięć – powiedział Ariel – od twojego zniknięcia.

– Mała Marta nawet mnie nie pamięta. Wyrosła na śliczną dziewczynę.

– Co tu robisz o tej porze?

– Idziemy do Krakowa na spotkanie z naszym mistrzem. To Yuu Kanda, Toma i Rafael.

– Miło mi. Nazywam się Karl Bergen, to mój syn Ariel, córka Marta i dwaj towarzysze: Emmanuel Verdum i Mikko Hyrvonen.

Obaj skinęli głowami. Pierwszy był wysokim szatynem o zielonych oczach, drugi typowym Skandynawem: jasne włosy i błękitne oczy. O ile poszukiwacze ruszyli się na powitanie, Kanda sterczał jak kołek nawet nie drgnąwszy. Standard. Przynajmniej nie rzucił się na nich z mieczem.

– Zmierzcha. Niedaleko rozbiliśmy obóz. Okolica jest niebezpieczna, więc może skorzystacie z naszej gościny? – zapytał Karl.

– Chętnie – odpowiedziałam, nie widząc sprzeciwu towarzyszy.

Po drodze usłyszałam relację z życia „Objazdowego teatru ulicznego Karla Bergena". W przeszłości spędziłam z nimi kilka miesięcy. Dość szczęśliwych. Pytali o mnie. Opowiedziałam im, że teraz jestem egzorcystką z Czarnego Zakonu. Ariel wciąż mnie obserwował. Nie podobało mi się to. Najwyraźniej wciąż mu nie przeszło. W obozie zostałam przywitana ciepło. Wszyscy pamiętali mnie jako pyskatą, zaniedbaną czternastolatkę. Teraz byłam zadbaną, niezależną, młodą egzorcystką.

Ogień trzaskał wesoło, strawa ciepła i kąt do spania. Jak za dawnych lat. Długie rozmowy o przeszłości trochę mnie rozluźniły. Wspominali tylko dobre rzeczy. Rafael, drugi z poszukiwaczy, zapytał, jakim cudem Marcie udało się uciec przed akumą. Dziewczynka dała pokaz zdolności akrobatycznych. Uśmiechnęłam się do niej. Kiedy z nimi podróżowałam, ciężko uczyła się różnych sztuczek. Nauka zaowocowała. Nie tylko podczas występów. Uratowała sobie tym życie.

– Pewnie chcecie wyruszyć jak najwcześniej – powiedział Karl. – Możecie spać w naszym wozie. Miejsce się znajdzie. Marta znajdzie dla was jakieś koce.

– Dzięki. Idę się jeszcze przejść. – Uśmiechnęłam się.

Wstałam i wyszłam z kręgu światła. Wspomnienia krążyły mi po głowie jak wino we krwi. Czułam się bezpiecznie. Pierwszy raz od wyjazdu z Bukaresztu byłam pewna. Z radością wciągnęłam w nozdrza zapach lasu. Pozostałam jednak czujna. Wróg nie może nas zaskoczyć. Nie pozwolę na to. Poza tym, będąc tutaj, jesteśmy odpowiedzialni za tych ludzi. Nieważne, co Kanda ma na ten temat do powiedzenia.

Powoli obchodziłam obóz. Od ogniska w moją stronę płynął blask płomieni. W pewnym momencie usłyszałam kroki tuż za sobą. Odwróciłam się gwałtownie. Trochę mnie to przestraszyło. Przed sobą zobaczyłam Ariela. Spojrzał mi w oczy i uśmiechnął się. Znałam dobrze ten jego uśmiech.

– Zawsze lubiłaś nocne spacery – powiedział, dotykając mojego policzka.

– Ariel, czego ty chcesz? – zapytałam, jakbym nie wiedziała.

– Przecież wiesz. – Oparł swoje czoło o moje. – Tęskniłem za tobą. Każdego dnia żyłem tylko nadzieją, że wrócisz.

Chciał mnie pocałować. Położyłam mu dłoń na ustach i odsunęłam się na tyle, na ile mi pozwolił. Spojrzałam na niego stanowczo. Musiałam to skończyć, póki mogę, póki nie zaszło to za daleko.

– Ariel, nic z tego nie będzie.

– Ale ja cię kocham – powiedział desperacko.

– Tak ci się tylko wydaje. Nie jestem tą, za którą mnie uważasz.

Chłopak pchnął mnie lekko na najbliższe drzewo, dłońmi objął twarz. Patrzył mi w oczy, jakby chciał znaleźć się w mojej głowie. Jemu wciąż się wydawało, że nic się nie zmieniło.

Zmieniło się wszystko. Pomiędzy nami nic nie było. To tylko wspomnienie. Niepotrzebnie się łudzi.

Kątem oka zobaczyłam samotną sylwetkę opartą o jeden z wozów. Kanda. Obserwował nas. Zawsze musi się przyplątać. Pytanie, czy śledził mnie czy Ariela.

– Jesteś pierwszą i jedyną. Zawsze tak będzie.

– Ja cię nigdy nie kochałam. Przespałam się z tobą, bo twój ojciec tego chciał. Myślisz, że mieszkałam z wami za darmo?

– Kłamiesz – odpowiedział z rozpaczą.

Nie mógł znieść, że to co czuł, było tylko iluzją. Tamto wydarzenie odbiło się na jego psychice. Chciał poznać smak dorosłości, słodkie tabu. Ja miałam dług do spłacenia. Tylko, że to miała być jedna noc.

– Więc idź zapytać ojca – szepnęłam, gdy się nade mną nachylił.

– Wianna...

– Ariel, dość. – Położyłam mu dłoń na torsie, chcąc go odepchnąć. – To niepotrzebne. Jutro ruszam w dalszą drogę.

Nie zważał na moje próby odepchnięcia go. Przez te pięć lat stał się silniejszy, musiałabym go zaatakować naprawdę, a tego nie chciałam. Wymusił na mnie pocałunek. Byłam pewna, że posunie się dalej, ale odsunął się i odbiegł w noc.

Odetchnęłam z ulgą. Nie chciałam go skrzywdzić. Na to było jednak za późno. Pokochał tamtą dziewczynę, która mu się oddała. Która szeptała w nocy, że go kocha. To nie była prawda. To tylko gra, ułuda, iluzja. Ariel jednak podszedł do tego emocjonalnie i wyciągnął błędne wnioski. Właśnie, dlatego wyjechałam bez pożegnania. Właściwie to uciekłam w środku nocy. Byłam pewna, że zrobi wszystko, żeby mnie powstrzymać.

Nie zważałam na stojącego nieopodal Japończyka. Był świadkiem tej sceny. Od spotkania z Karlem i jego rodziną, od tego wyskoku Ariela obserwował mnie i chłopaka. Chciał wiedzieć, co nas łączy. Po tej scenie pewnie jak zwykle wyciągnął błędne wnioski. To nieważne. Przeszłość zostawmy przeszłości. Czas spać. Odeszłam od drzewa.

– Odrzucony kochanek – stwierdził chłodnym tonem.

– Raczej dzieciak zabujany w wyobrażeniu – odpowiedziałam.

Zobaczyłam na jego twarzy drwiący uśmiech. Wzruszyłam ramionami. Miałam to gdzieś. To nie ma znaczenia. Kanda złapał brutalnie za moje ramię, zatrzymując mnie. Spojrzałam na niego gniewnie.

– Czego chcesz? – warknęłam. – To dawna historia. Jedna z wielu.

– Tylko, że ta próbuje zakończyć się happy endem.

– Ariel kocha wyobrażenie. Nie pozwolę, żeby jutro jego zachowanie wpłynęło na naszą misję.

Strąciłam jego dłoń z ramienia. Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Wkurzał mnie. Jego japoński nos powinien być z dala od moich spraw. W milczeniu wróciliśmy do obozu. W wozie Bergenów była już cała rodzina i nasi poszukiwacze. Ariel nawet na mnie nie spojrzał. Był przygaszony. Zignorowałam go. Ułożyłam się do snu, starając się nie myśleć o chłopaku.

O świcie obudził mnie Kanda. Przygotowania trwały tylko chwilę. Karl prosił, żebyśmy uważali. Przez pewien czas był dla mnie jak ojciec i czuł się odpowiedzialny za mój los. Ariel na szczęście spał. Znów odchodziłam bez pożegnania. Miałam nadzieję, że tym razem odpuści i będzie szczęśliwy. Milczałam, gdy wyruszaliśmy w dalszą drogę. Kraków był coraz bliżej. Jeszcze trochę. Muszę skupić się na zadaniu. Nie mogę zawieść.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top